Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Fahren

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2011 - 0:00
Ostatnio: 24 kwietnia 2024 - 22:55
O sobie:

"Mniej więcej", to są dwa palce w d**. Jeden mniej, drugi więcej.

  • Historii na głównej: 61 z 126
  • Punktów za historie: 29158
  • Komentarzy: 2496
  • Punktów za komentarze: 17551
 

#26914

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako sprzedawca w jednej z sieciówek dla idiotów, spotykam się często z klientami szalonymi. Dodajmy do tego, że pracuję na dziale gdzie sprzedajemy gry komputerowe i mamy pewien obraz sytuacji.

Podchodzi jakiś czas temu do mnie klient, który jest lekko purpurowy na twarzy. Idzie w towarzystwie synka, który trzyma w ręku grę. Jest bez folii więc już wiem, że będzie ciekawie.

[O]jciec mówi do mnie [J] a [S]ynek się wszystkiemu przygląda:
O - Chciałbym oddać grę.
Tutaj muszę nadmienić, że w przypadku nie działającej gry dla klienta istnieje przeważnie możliwość oddania. O zanalizowaniu problemu lub ewentualnej wymianie na inną nie słyszeli.
J - Dzień dobry. A jaki jest problem?
O - Ta gra łamie prawo i ja nie pozwolę synowi w nią grać.
Lekki szok bo widzę, że gra to nie jakieś GTA IV tylko Need for Speed The Run.
J - A na jakiej zasadzie wg pana łamie ona prawo?
O - W środku jest kod aktywacyjny, który nie działa. Próbowałem go wprowadzić kilkakrotnie i nie działa.
J - A czy próbował pan wprowadzać inne litery lub cyfry? Zdarza się, że cyfra 2 wygląda identycznie jak litera Z (a oglądałem właśnie ten kod i widzę, że jest kilka takich przypadków),
Klient z największym spokojem:
O - Proszę pana. Pracuję w firmie, która walczy oraz zapobiega piractwu oraz łamaniu praw autorskich.
I tu następuje dłuższa cisza. Klient widocznie chciał na mnie zrobić tym wrażenie, ale ja już nauczony spokoju w takich sytuacjach, mówię spokojnie i z lekkim uśmiechem:
J - Cieszy mnie fakt, że posiada pan stałe zatrudnienie w renomowanej firmie jednak to co pan wykonuje w pracy nie ma nic wspólnego z naszym problemem.
Pan się lekko zdenerwował i lekko podniesionym głosem mówi:
O - Nie życzę sobie aby mnie pan obrażał (!) i żądam rozmowy z kierownikiem.
J - Zaraz go zawołam tylko chciałbym zapytać jeszcze czy kontaktował się pan z Centrum Obsługi Klienta firmy Electronic Arts?
O - Ja mam się z nimi kontaktować?
To ty masz problem z grą - sobie pomyślałem, odwróciłem pudełko i pokazałem z tyłu dużą informację o kontakcie z wydawcą.
J - Tutaj ma pan wszelkie informacje potrzebne do kontaktu z firmą. Proszę zadzwonić pod ten numer ew. wejść na stronę pomocy EA i tam złożyć zapytanie.
O - Ja mam zadzwonić ze swojego telefonu? Nie dość, że kupiłem u was grę za ponad 100zł, to jeszcze mam teraz ze swojego telefonu dzwonić i na własny rachunek rozwiązywać problem?
J - Chyba pan nie oczekuję, że to ja ze swojego telefonu będę dzwonić. Kupił pan tą grę, więc tak naprawdę zgodził się pan na warunki ogólne zawarte pomiędzy sprzedającym, a kupującym. W przypadku niedziałającej gry lub innych problemów, może pan się zgłosić do sklepu gdzie towar został zakupiony. Jednak jeżeli trzeba zadzwonić do firmy wydającej grę, nie należy liczyć na to, że sprzedawca wyciągnie własny telefon i zacznie wykręcać numer do Pomocy Technicznej. W przypadku nie działających kodów nie jesteśmy w stanie nic niestety zrobić. Kody są generowane przez firmę, która wydaję grę na terenie Polski i to z nimi należy się kontaktować.
Chwila spokoju...
O - Poproszę z kierownikiem.
Tutaj się odzywa syn.
S - Ale tato daj spokój, mówiłem ci przecież...
O - Nie wtrącaj się. Ja to załatwię.
W tym czasie zadzwoniłem po kierownika, który przyszedł i zaczyna prowadzić rozmowę.

W jej czasie wychodzi na jaw, że dzieciak zanim zainstalował grę pożyczył ją koledze, który zużył kod. Wielkim zdziwieniem było dla mnie to, że ojciec o tym fakcie wiedział. Chciał wyłudzić nowy kod lub nową grę, mimo iż wiedział co zrobił jego syn.

I ten pan pracuje w firmie, która zajmuje się piractwem i walką z łamaniem prawa. :)

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 942 (996)

#37898

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początek dodam, że pracuję w sieci marketów nie z tej planety.
Coś dla ludzi o mocnych nerwach.
Ostrzegam, że może mózg zaboleć...

- Szukam Batman Arkham City na PS3.
- Niestety nie ma.
- Ale była?
- Tak.
- Ale nie ma?
- Nie.
- Ale kiedyś była?
- Tak.
- A dlaczego nie ma?
- Bo się sprzedała.
- A dlaczego?
- Bo to fajna gra jest.
- Aha.
Niezręczna minuta ciszy...
- A ta gra, to ile gier tu jest? (Uncharted Trylogia)
- 3 gry.
- Czyli więcej niż jedna?
- Tak.
- A ile kosztuje?
- 219zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219zł.
- Czyli ile?
- 219zł.
- Czyli 3 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli ile?
- 200 i 19.
- Czyli 200 i 19 groszy?
- Nie, 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i jeszcze 19zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i doda pan jeszcze 19zł, to ile to wg pana będzie?
- ...2 stówy...
- I....
- 19zł?
- Tak.
- Czyli jednak 2 stówy?

Żałuję, że nie chodzę z włączonym dyktafonem...

Saturn

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1515 (1609)

#48977

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wybaczcie, że takie długie ale myślę, że warto się zaznajomić z tym ciekawym przypadkiem albowiem nie przywykłem do tego, że klient żąda ode mnie udowodnienia czegoś czego nie ma.

Podchodzi do mnie pan w wieku ok 20 lat i zagaja bez kompleksów:
- Chciałbym oddać tą grę.
- A dlaczego? - pytam i widzę pudełko od gry FIFA 13 na Xboxa. Do tej pory nic podejrzanego się nie wydarzyło.
- Bo nie działa.

Słysząc tą jakże satysfakcjonującą odpowiedź, która w pełni zadowoliła moje wymagania i dzięki której poczułem, że wiem jaki jest sens życia ludzi, zadałem pytanie za które kiedyś dostanę w ryj za moją niekompetencję:

- A czym się to objawia?
- No wkładam do konsoli i ona jej nie czyta.
- A jak konsola sobie radzi z innymi grami?
- Wszystkie działają.
- No dobrze, to może podejdziemy do konsoli tutaj na sklepie i ją sprawdzimy.

Otwieram pudełko, sięgam po płytkę, obracam ją na drugą stronę i widzę powierzchnie lodowiska New Jersey Devils po zaciętym meczu z New York Rangers. Zerkam spode łba na mojego towarzysza w dzisiejszej opowieści i szukam oznak szaleństwa, które wtargnęło się w jego duszę po tym jak konsola nie odczytała płyty, przez co próbował odpalić grę z użyciem najnowszej piły spalinowej marki Stihl oraz mikrofalówki z ruskiego targu.

- Czy pan widzi jak ta płyta wygląda?
Zerka i bez zaskoczenia stwierdza:
- Tak. Ale ona nie działała już wcześniej.

Postanowiłem pominąć dialog, w którym pytam się dlaczego płyta tak wygląda i podchodzę z nim do Xboxa w celu sprawdzenia czy gra ma jeszcze jakieś szanse. Wysuwam tackę w konsoli i słyszę za plecami złowrogie:

- Ejże. A co to jest za urządzenie?
Prawie się przewróciłem, bo już zrozumiałem w czym może tkwić problem.
- To jest konsola Xbox 360, czyli sprzęt na który ta gra jest przeznaczona.
- Ale ja nie mam w domu Xboxa. Ja mam PlayStation 3.
Kieruję pudełko frontem do klienta i pokazuje mu napis XBOX 360 w lewym górnym rogu.
- Ten napis oznacza, że gra działa na konsoli Xbox 360, a nie na żadnej innej.
- Ale ja tego nie wiedziałem. Myślałem, że jest na PS3.
- Tak, ale nie ma tutaj żadnego oznaczenia, że gra jest przeznaczona na konsole SONY.

Chwila namysłu i padają słowa po których zmarli pewnie wstali z grobów:

- A gdzie jest zaznaczone, że nie działa na PS3?
Nasłuchując pomrukiwania nadchodzących nieumarłych, odpowiadam:
- A dlaczego na pudełku od gry na Xbox 360 miałaby być jakakolwiek informacja o konsoli z obozu konkurencji?
- Bo to jest jawne wprowadzanie w błąd klientów. Niech mi pan pokaże na pudełku informację o braku możliwości grania w tą grę na PS3.
- Ciężko mi będzie pokazać coś co nie istnieje. Jeżeli jest informacja o graniu na Xboxie 360 to logicznie rzecz biorąc jest oczywiste, że nie można grać w nią na PS3.
- Ja tego tak nie zostawię. Kto jest wydawcą tej gry?
- Electronic Arts Polska.
Zobaczył informację o kontakcie, po czym rzucił do mnie:
- Głupie ch*je będą mnie próbowali oszukać. Ja im dam popalić.

I sobie poszedł, zostawiając mnie z miną nie do opisania.

Saturn

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1035 (1151)
zarchiwizowany

#67702

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jedyny zwrot, który może się nasuwać na myśl człowiekowi po zbyt długim obcowaniu z innymi pokrewnymi małpy to zwyczajne, stare jak pewien zawód i wyrażające więcej niż ciasteczka Rafaello - ku*wa mać.

Z okazji zmiany lokalu zamieszkania na dużo większy zauważyłem, że mój pokój jest pojemniejszy niż się tego spodziewałem a ilość mebli, która wcześniej go mogła zapełnić po brzegi teraz nie zakryłaby nawet jednej ściany.

W celu zmiany tego stanu rzeczy zacząłem przeglądać strony gdzie mogę dostać meble mi potrzebne. Przez krótką chwilę myślałem, że jestem bogaty dlatego zajrzałem na strony znanych oraz dużych marek meblowych lecz szybko zostałem z tego tropu sprowadzony na polską ziemię zarośniętą cebulą. Gumtree oraz OLX stały się moją wyrocznią w sprawie tego czy dany element wyposażenia jest zgodny z ogólno przyjętymi zasadami zawartości mojego portfela.

Przeglądam sobie strony z różnymi meblami co chwila drapiąc się po głowie dlaczego ktoś wystawił komodę pamiętajacą Stalina oraz spotkanie z wojskowym Rosomakiem za prawie 200zł bo w nazwie widnieje Black Red White. Powoli opuszczała mnie już nadzieja na znalezienie czegokolwiek co jest ładne, praktyczne a także nie będzie swoim wyglądem przypominać mi sceny desantu na plażę Omaha w filmie "Szeregowiec Ryan".

Właśnie w tym momencie kiedy nadzieja opuściła mnie niczym piłkarzy Lecha po końcowym gwizdku z FC Basel dostrzegłem ją. Tę jedyną wspaniałą komodę, która nie wystraszy mnie w środku nocy swoim wyglądem oraz posiadającą gadżet tak rzadki na tego typu stronach jak dziewictwo nastolatki na Bronxie czyli uchwyt od szuflady. Pisze do wystawiającego, odpisuje w ciągu kilku minut. Początek maila o treści "Niestety..." zwiastował najgorsze jednak miłego złe początki jak to mawiają bo właścicielka nie była w stanie umówić się dzisiaj na obejrzenie mebelka za to następnego dnia była wolna jak ptak. Dojazdu trochę było ale myślę sobie, że warto bo przecież mebel w stanie dobrym, jeszcze kobiecina napisała, że oferuje transport własny na teren starego miasta ze względu na posiadany tam sklep, który często odwiedza dostawczakiem. Idealnie sobie myślę bo nie dość, że trafił mi się dobry kawałek drewna to jeszcze ktoś jest chętny mi go zawieść na miejsce przeznaczenia.

Podróż minęła spokojnie i jeszcze nic nie zwiastowało nadchodzących wydarzeń.

Dojeżdżam na miejsce i dzwonie. Raz. Drugi. Piąty. Byliśmy umówieni na daną godzinę. Mija jakieś 10 minut. Piszę smsa. Mija kolejne 15 minut. W tym czasie dzwonie jeszcze 2 razy. Już zrezygnowany, że ktoś mnie albo zrobił w jajo albo zwyczajnie go zamordowali chcę opuszczać teren lecz właśnie wtedy oddzwania. Krótka rozmowa:
- Dzień dobry ja po mebel przyjechałem z ogłoszenia.
- Ach no tak zapomniałam (dwie godziny temu ustalałem z nią jeszcze godzinę) ale za chwile będę na miejscu to niech pan chwilę poczeka.
Poczekam bo skoro już tyle tu stoje a kobieta ma za chwilę być to po co teraz uciekać.
Einstein jednak miał łeb kiedy ogłaszał teorię względności. Czekałem prawie pół godziny co wg ogłoszeniodawczyni znaczyło "za chwilę będę". Wchodzimy do mieszkania, kobieta coś tam trajkota jak oszalała o tym jakie ma problemy ze sklepem i wchodzimy do dużego pokoju. Przynosi mi wodę do picia i coś tam dalej opowiada o sytuacjach życiowych a ja siedzę z miną jakbym właśnie dowiedział się, że Bill Gates ogłosił bankructwo bo przecież przyjechałem po komodę a słucham że jej listonosz nie wrzuca awizo do skrzynki. Nieśmiało rzucam jej między słowami "gdzie jest komoda bo chciałbym ją sobie obejrzeć". Na to pani się zmieszała co na pewno nie zwiastowało niczego dobrego i powiedziała, że komoda jest w mieszkaniu, które wynajmują komuś i musielibyśmy do niego pojechać. Zagotowałem się jak woda w czajniku o napędzie nuklearnym. Nie dałem tego po sobie jednak poznać bo na ogół jestem człowiekiem cierpliwym. Ruszajmy więc. Dojeżdżamy na miejsce i poczułem się nieswojo bo zrozumiałem, że zaraz wejde do czyjejś chaty gdzie pewnie ktoś będzie, zaczne mu oglądać jakiś mebel po czym dam babie z która przyjechałem plik bankotów (miałem same 20zł ze sobą, żeby nie było) i zabiorę mu coś co on mógł w sumie mieć w planach na ułożenie sobie tego w pokoju. Myślicie, że przecież jest wystawione ogłoszenie ale patrząc na roztrzepanie babki mogłem się wszystkiego spodziewać. Oczywiście miałem rację bo w chacie siedzi jakiś koleś chyba z dziewczyną i oglądają telewizje przy późnym obiedzie. Witamy się grzecznie, Ja nieśmiało z boku bo jeszcze nie wiem co mnie czeka i wywiązuje się taki dialog między właścicielką komody oraz mieszkania a wynajmującym je jegomościem:
- Witam, witam. Co panią do nas sprowadza? (widzę, że wpadliśmy bez uprzedzenia) - i kim jest ten koleś pewnie chciał dodać.
- Ach bo Ja przyjechała z tym panem po tę komodę co na stronę wystawialiśmy z mężem.
Facet zrobił oczy jak globusy w pracowni Galileusza i powiedział:
- Ale... pani mąż już ją sprzedał wczoraj.

O ZEUSIE GROMOWŁADNY I ODYNIE ZEŚLIJCIE MI NA ZIEMIE HERKULESA I THORA BO CO CHCĘ UCZYNIĆ TEJ BABIE NIE DAM RADY SAMEMU!

Powiedziałem krótkie "żegnam" i udałem się do domu nawet nie pytałem o podwózkę bo pewnie by się okazało, że auto też już sprzedała więc nie możemy wrócić.

Moje koszulki oraz skarpetki nadal leża w kartonach a Ja nie wiem czy jestem gotów na kolejną taką interakcję z czymś co naukowcy z całego świata byliby gotowi określić jako efekt ewolucji człowieka.

przeprowadzka

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 19 (59)

#52692

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie klienta, który nie potrafił odgadnąć ile gier jest w trylogii oraz dla którego 219zł to były na przemian 2 stówy albo 3 stówy? (http://piekielni.pl/37898)
Wrócił...

Podchodzi do mnie i jeszcze nie skojarzyłem, że go znam. Jeszcze nie.
- Proszę, a może pan podejść?
- Tak oczywiście - odpowiadam zdziwiony formą pytania.
- Bo tutaj jest puste pudełko (zamówienie przedpremierowe GTA V).
- Tak bo jest to pre-order.
Chwila namysłu i już coś mi zaczynało świtać w głowie, że znam skądś ten wyraz twarzy.
- Czyli w środku nie ma płyty?
- Nie.
Tutaj następuje moment, w którym wiele osób zastanawia się o co się go jeszcze spytać, czym mu jeszcze zepsuć dzień dzisiaj.
- A o co chodzi z tym?
I podaje mi do ręki preorder na konsolę PlayStation 4 o wartości 100zł.
Tłumaczę, że można zamówić konsolę i odebrać ją po premierze ale trzeba uiścić wpierw kwotę zaliczki.
- A kiedy ta konsola wychodzi?
- Stawiam, że październik albo listopad tego roku.
- Ale tego roku?

Tutaj mnie trafiło niczym grom z jasnego nieba, niczym opłata dla cygana za wywóz gruzu. Niemożliwe. To on. Wrócił. Silniejszy. A ja byłem na to nieprzygotowany.

- Tak tego roku.
- Ale tego roku 2013 czy następnego?
- 2013.
Odwraca pudełko i z drugiej strony jest wizualizacja kilku gier, które mają być dostępne na PS4 po premierze.
- A jak te gry mam odpalić?
- Nie rozumiem.
- No jak mam je uruchomić na Ps3?
- Nie ma jak, bo to jest tylko wizualizacja, a poza tym te tytuły będą dostępne na PS4 (nie chciało mi się tłumaczyć, że Watch Dogs dostanie też na PS3 bo to nie miało sensu).
- No dobrze ale gdzie te gry są?

I obraca pudełko, szuka informacji o tym, że proszek w środku należy podlać gorącą wodą co da w efekcie gry instant. Ja na spokojnie tłumaczę jeszcze raz coś co już powiedziałem.

- A GTA V kiedy wychodzi?
- 17go września tego roku (tak powiedziałem to celowo)
- Ale tego roku?
- Tak.
- A wyjdzie przed PlayStation 4?
- Tak.
- Ale tego roku czy następnego?
- Tego roku.
- Ale 2013 tak?
- Tak. 2013. Za niecałe 2 miesiące.
- Ale przed tym czy po tym? - i wskazuje na pre order PS4.
- Przed tym. Wpierw wychodzi GTA V a potem PS4.
- Aha - stwierdził ale jego mina nadal wskazywała wyraźnie na to, że próbuje ustalić ile razy jeszcze w tym roku będzie wrzesień. Myśląc, że to koniec myliłem się, bo oto wrócił mój koszmar w postaci ceny danego produktu.
- A ile kosztuje Księga Czarów?
- 159zł.
- Czyli stówę?
- Nie. 159zł.
- Czyli ile?
- 159zł.
- Czyli dwie stówy?
- Nie proszę pana, 159zł.
- Czyli stówa i pięć dych?
- Nie. 159zł.
- Czyli stówa?
- Nie proszę pana. 100 złotych + 50 złotych + 9 złotych.
- Czyli 159zł?
- Tak! - powiedziałem z niekrytą radością niemalże klaszcząc dłońmi.
- Czyli stówę?
I w pi*du cały misterny plan poszedł się je*ać.
Po chwili zostałem wybawiony z opresji przed klienta, który przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się tej rozmowie i miał wyraźnie poprawiony humor.

Spytam ponownie jak już kiedyś pytałem.
Dlaczego Ja?

Piekło

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1298 (1380)

#23556

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak po raz pierwszy spotkałem emeryta-społecznika, bojownika o wolność prądu i jabłek.

W życiu miałem wyjątkowe szczęście. Właściwie wszystkie starsze osoby, z jakimi miałem okazję rozmawiać, nadawałyby się raczej na wspaniałych.pl.
Poza jednym, jedynym wyjątkiem sprzed kilku lat.

Wstęp:
Mieszkam w bloku. Obok niego mam ogród, swój. Nic nadzwyczajnego, kilka drzew owocowych, a głównie trawa.
No właśnie, trawa.
Nie jedna z tych odmian, którą trzeba kosić raz na pokolenie. Zwykła. Dwa tygodnie po koszeniu można w niej ukryć bydło domowe i zgraję nomadów.
Teren nieuzbrojony, kosiarka elektryczna. Nic czemu nie można zaradzić dzięki kupnu jakichś 100m kabla.

Co ważne: zawsze podłączanego w domu. Nie wyznaję zasady "Jak wszystkich to niczyje", więc nie podpinam się w piwnicy.

Prolog:
Rozciągam kabel, idę na ogród, zbieram i segreguję owoce (szkoda byłoby zgnieść czy podeptać), zaczynam kosić.
Po dłuższej chwili wychodzę przed bramę. Wypada w końcu zadbać i o front.
Zaczepia mnie starszy człowiek.

I zaczyna się groteska.

W rolach głównych: (B)Bendi i (SPS)Szurnięty Pan Starszy. Rolę drugoplanową (niemą, półgłuchą i nieruchomą) gra towarzysz (T) SPS:
SPS: - Ty gówniarzu.
B: - Pan do mnie?
SPS: - Złodzieje, k***a, k***a, prąd k***a kradną!
B: - Ale o co Panu chodzi?
SPS: - Prąd kradniesz! Złodziej!

Pokazuję kabel, biegnący wprost do mieszkania i wesoło zwisający z poręczy balkonu. Logika działa na każdego, prawda?
O, naiwna młodości!

SPS: - Ale co ty gówniarzu k***a, złodziej k***a, prąd kradną! ( słowo daję, człowiek się zaciął)
B: (Nieco zirytowany) - Kabel prowadzi do mieszkania. Mojego. Stamtąd idzie prąd. Płacę za niego.
SPS: - K***a, gówniarz, złodziej! (nerwowa gestykulacja)
B: (zły) - Kabel. Dom. Prąd. Mój. Ugh!
SPS: (Czas niestety zatarł w pamięci resztę szczegółów tyrady, zmyślać nie zamierzam. Było jednak dużo o złodziejach, nierządnicach, przedstawicielach mniejszości rasowych i upadku moralnym młodzieży w III RP)
B: (Traci w końcu cierpliwość)- K***a mać!
SPS: - Tylko nie k***a gówniarzu (sic!)! Starszym należy się szacunek!

Późno decyduję, że dysputa nie ma sensu. Wracam więc do pracy. Rozjusza to SPSa.

SPS: - K***a, złodziej, ja ci ten kabel przetnę!

Groźby nie spełnia, stojący obok (T) wychodzi w końcu z letargu i odciąga kompana.
Jak się okazuje: niedaleko i na krótko.

Korzystając z chwili mojej nieuwagi (kosiarka zapycha się mokrą trawą), wchodzi na posesję (bramki nie zamykam), łapie pierwszą reklamówkę z brzegu i ucieka z prędkością, na jaką mu stetryczałe członki zezwalają.

W gruncie rzeczy miły człowiek, uczynny.
W końcu bezzwrotnie "pożycza" przecież owoce, będące głównie w sporym stopniu rozkładu. Przygotowane do wyrzucenia ;)

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 659 (679)

#29703

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Głupota ludzka jest jak miłosierdzie boskie: niezmierzona... Tak mawiał mój były ordynator. I miał rację...
W czasach studiów trzymały się nas iście piekielne dowcipy. Pół biedy, jeżeli robiliśmy je sobie sami. Cała, jeżeli padało na niewinnych obywateli...

Koleżka dostał polecenie od lekarza pierwszego stosunku, coby dostarczył do analizy moczu próbkę. Ponieważ Pani Doktor nie była łaskawa wyjaśnić, po co właściwie chce siki rozbierać na czynniki pierwsze, przyjaciel mój nabrał ochoty na dowcip. Podsyconej tym, że przy braniu pojemnika na mocz, pani w laboratorium potraktowała go jak imbecyla i zło konieczne...
Wrócił zatem do domu i przygotował litrową butelkę po mleku. Do niej nalał słabej herbatki, pod korek.
Rano oddał właściwą próbkę do pojemniczka, zabrał obydwa i pognał do labu.
Postawił z hukiem butle na blacie i zakrzyknął:
- Próbkę moczu przyniosłem!
- Ale aż tyle? - Zdziwiła się pani.
- Za dużo? To ja odpiję...
Po czym zerwał kapsel z flaszki i pociągnął kilka łyków.
Pani zemdlała.

Innym razem, bawili się medycy na imprezie. Ktoś rzucił, że do naszej Alma Mater właśnie dotarł nowy aparat do tomografii.
Od słowa do słowa, postanowiono, że konieczne jest sprawdzenie przy pomocy tegoż, czy jeden z kolegów ma mózg. Sprawa była poważna, stanął zakład.
Ale jak zmusić kogoś decyzyjnego, żeby zrobił badanie nawalonemu studenciakowi?
Proste.
Jeżeli ktoś ma uraz czaszkowo-mózgowy, do tego mózg brzęknie, to prezentuje charakterystyczne objawy: zwolnienie tętna i poszerzenie jednej źrenicy, po stronie urazu.

Student został więc spreparowany: podano mu tabletkę zwalniającą akcję serca, jedno oko zakropiono kroplami rozszerzającymi źrenicę, a następnie zawieziono do Izby Przyjęć z informacja, że godzinę temu uderzył głową w krawężnik, a teraz jakiś taki splątany i ocznie niesymetryczny...
Nie przebrzmiało echo tych słów, już kolega leciał na wózku na tomografię. Zakład wygrał, mózg istotnie był na miejscu. Czy jednak w pełni funkcjonalny... Hmmm...

I na koniec hicior z cyklu: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.
Na stancji mieszkali studenci. Koledzy z roku. jeden z nich, M., był typem gnoma: uwielbiał się nabijać z innych, za to na swoim punkcie miał zerowe poczucie humoru.
Kiedyś, na pierwszego kwietnia, zrobił kumplom świetny - w jego mniemaniu - dowcip. Wylał im np. szampony i wlał płyn do mycia podłogi. Zamiast wody kolońskiej była mieszanka herbaty z octem i pieprzem...
Toteż zimą koledzy postanowili wziąć odwet.

Przestawili wszystkie zegary w domu o kilka godzin do przodu, kiedy M już spał.
Potem obudzili go krzykiem:
- Stary wstawaj!! Już siódma, a ty masz na ósmą egzamin!!!
Jako, że mieszkali w odległości kilkunastu przystanków od akademii, M. wskoczył w gatki i w popłochu wybiegł na dwór. Zima, śnieg zawiewa, ciemno, jak u.... no ciemno.
Czeka. Marznie. Przestępuje z nogi na nogę, bo nerwowy, a i oddać litra żółtej nie było kiedy...
Wreszcie na przystanek wtacza się jakiś menel, zbierający pety.
M., wnerwiony, pyta:
- Panie, czemu tu tramwaje nie jeżdżą? Strajk jest? Ja się na egzamin spóźnię!
- Jeeezu, a na jakiej uczelni o trzeciej w nocy egzaminy robią??
- Na medycynie... o której pan powiedział???
- To jednak prawda, że doktory muszą być mądre... Nawet w nocy wiedzę sprawdzają...
Po czym ukłonił się z wyraźnym szacunkiem i pohalsował dalej.
A M. wrócił do domu, zmarznięty, wściekły i upokorzony. Po czym niezwłocznie się wyprowadził, oczyszczając trzem fajnym chłopakom atmosferę.

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 970 (1034)

#38456

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Wisienka na torcie. Finały międzynarodowe.

Pojechaliśmy spodziewając się mega imprezy, ale na miejscu poczuliśmy się lekko oszołomieni. Ponad siedemdziesiąt zespołów z całej Polski i Europy, rozgardiasz, ruch...
I - oczywista - zadania.
Do tej pory, w eliminacjach, występowały pojedyncze konkurencje sprawnościowe. Tym razem organizatorzy postawili na sprawność przez cały czas.

Pierwsze zadanie - rodząca w pociągu.
Niby nic. Ale spróbujcie poruszać się ze sprzętem w ciasnym przedziale, gdzie siedzi pacjentka, obok przebywa noworodek i sędziowie. I nas czterech. Okna zamknięte na głucho, wilgotność jak w Amazonii, temperatura podobnież. Po kilku chwilach lało się z nas strumieniami. Tym bardziej, że odziani byliśmy w pełne mundury, kamizelki, maski, chusty i okulary...
Potem podróż drezyną na drugie zadanie, też w pociągu. Ale powrót - ponad kilometr - już na własnych kopytach, z całym ekwipunkiem.

Potem wieża kościelna.
Jakieś 9 pięter krętych schodów, na górze zasłabnięty ksiądz.
My jak my. Daliśmy radę. Ale koledzy z zaprzyjaźnionej jednostki nie mieli pomysłu, co duchownemu dolega. Toteż postanowili go dostarczyć do szpitala. Sędziowie-piekielnicy spokojnie pozwolili im spakować fantoma na deskę, znieść na sam dół, a tam, ich kolega, z diabelskim uśmiechem zakomunikował koniec czasu i polecił... wnieść ładunek z powrotem na szczyt. Koledzy opuszczali kościół rzężąc, sini na obliczach, wlokąc ręce po trotuarze.

Wreszcie zadanie masowe.
O północy zebrano siedemdziesiąt załóg na parkingu, kazano wziąć niezbędny (ale do czego?) sprzęt i piechotą pomaszerować na miejsce katastrofy. Tak na oko, jakieś cztery kilometry przez las i chaszcze. A że zapobiegliwi brali praktycznie całe wyposażenie karetki, różnice w czasie dotarcia do celu wynosiły do godziny... Po zadaniu stanęła nam przed oczami wizja drogi powrotnej...
Po czym, kolejny diabelski sędzia pokazał nam drogę przez zagajnik. Po stu metrach wyszliśmy na parking...
W międzyczasie jeszcze atrakcje w stylu kąpieli w ubraniach w jeziorze (skoczek do wody unoszący się na powierzchni).
Nic więc dziwnego, że trzeciego dnia widzieliśmy podwójnie.
A tu jeszcze... konkurencja sprawnościowa!

Powlekliśmy się na miejsce kaźni.
Zadanie było ciut złożone.
Trzeba było zwinąć bandaże, założyć jednemu z członków zespołu unieruchomienia szynami na kopyta, potem przykrępować go do deski i zanieść na środek placu. Tam deskę należało odwrócić tak, żeby skrępowany kumpel wisiał twarzą do ziemi, żeby mógł, używając strzykawki, napełnić wodą z wiadra stojący obok pojemnik. Byłbym zapomniał - w tym czasie, jeden z nas miał rozebrać z kombinezonu saperskiego manekina...

Wybraliśmy R. na ofiarę wypadku - był najlżejszy.
Kudłaty ruszył z kopyta rozdziewać manekina - najstarszy, to i ma najwięcej doświadczenia w pozbawianiu odzienia.
R. padł na deskę i zaczął się sam przywiązywać, ja i M. zwijaliśmy bandaże.
Wyglądało na to, że czas mamy niezły. Złapaliśmy deskę i biegiem zanieśliśmy R. na środek. Gdzie należało go odwrócić.
Wydałem komendę. Odwróciliśmy. Ja utrzymałem, M. niekoniecznie...
Jego koniec deski wypadł z rąk i oparł się o glebę.
Co spowodowało, że R., przywiązany jak baran, zaparkował głową w środku wiadra z wodą...
Ja wiem - kolega, zagrożenie, ratować trzeba. Tylko jak, skoro wszyscy, łącznie z sędzią, turlaliśmy się po placu i wyliśmy ze śmiechu?
Wściekły bulgot R., dobiegający z wiadra, wcale nie poprawiał nam czasu reakcji...
W końcu zebraliśmy się w sobie i wyciągnęliśmy biedaka z cebra.
Jak tylko wypluł litr wody (większość do pudełka - w końcu czas się liczył), wycharczał:
- Ja nie mam kolegów. To po prostu znajomi z pracy!
Sędzia pobiegł szukać toalety, wydając nieartykułowane kwiki.

To się nazywa zabawa, co?

miasto las jezioro

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1128 (1338)

#65500

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałem, prowadzę działalność gospodarczą, produkuję i sprzedaję sprzęt zabezpieczający przed poślizgiem, zarysowaniem czy obiciem.

Miedzy świętami, a sylwestrem zadzwonił do mnie jeden z pierwszych moich klientów. Prosił żebym do niego zajrzał. Mam do nich sentyment, bo to oni dali mi zarobić pierwsze pieniądze, zawsze znajdę dla nich czas żeby pogadać, mam w zanadrzu jakaś promocje czy gratis. Jednak tego klienta nie wspominam dobrze, dlaczego zapytacie, już opisuje.

Zaczynając w handlu odwiedzałem największe nawet pipidówy. Przecież wszędzie można pohandlować. Liczyłem że konkurencji tam nie zastanę. Myliłem się ale jeździłem dalej. Mój "były klient" właśnie prowadził sklep w takiej małej pipidówie dosłownie daleko do wszystkiego. Miejscowość leżała miedzy dwoma głównymi drogami. Z jednej i drugiej strony 40km w jedną stronę, ale cóż jak jest klient to się jeździło. Zajechałem pierwszy raz, zachwalam swój towar że lepszy, że wytrzymalszy. Klient pokiwał głową nawet nie słuchając i zapytał o cenę. Cóż, moja cena była niższa. Uśmiech zagościł na jego twarzy i mówi sprzedawaj. Tak zajeżdżałem mniej więcej co miesiąc do niego i sprzedawałem mój towar. Po kilku miesiącach konkurencja zmartwiona brakiem wysyłek do tego pana, wysłała przedstawiciela żeby sprawdził co się dzieje. Sprawdził, zrobił niższą cenę niż moja i on sprzedał. Później ja przyjechałem, ja zbiłem cenę odrobinę i ja sprzedałem. Trwało to pół roku. Zbijaliśmy cenę na zmianę.

Jednak kiedy podróże do jego miejscowości stawały się praktycznie nieopłacalne, bo cena już bardziej przypominała cenę hurtowników, którzy biorą towar za kilka tysięcy niż za kilka stów, postanowiłem zbić ostatni raz cenę na dosłowną granice opłacalności. Konkurencja już na pewno dawno tą granice minęła, jednak zbijała twardo, a klient tylko zacierał ręce.

Przyjechałem sprzedałem towar o jakieś 70% taniej niż za pierwszym razem, powiedziałem, że wracam za miesiąc. Po miesiącu cena była jeszcze niższa i tekst klienta "To ile tym razem zbijemy?" Odpowiedziałem że nic, bo jednak dziękuje za współprace, proszę o uregulowania faktur zaległych (tak tak, miał problemy z terminowym płaceniem). Klient zaskoczony co się dzieje. Pokrzyczał na mnie, na moją firmę, nie pozostałem mu dłużny, powiedziałem że tak nie traktuje się kontrahentów. Rozstaliśmy się w ogólnej złości i niechęci. Pieniądze po jakimś czasie odzyskałem strasząc sądem.

Ale dlaczego do mnie ten klient zadzwonił? Otóż wyjaśniam. Przejechałem się do niego. Przywitał mnie skruszony i pyta czy nie moglibyśmy wznowić handlu? Owszem. Dlaczego nie. Znowu widzę ten chytry uśmieszek i pytanie czy cena aktualna sprzed trzech lat. Musiał się zdziwić moją odmową i powiedzeniem mojej ceny, która jest nawet troszeczkę wyższa od pierwszej ceny dla niego zaproponowanej, plus 3 pierwsze faktury płatne gotówką, następne termin 14 dni, brak płatności równa się brakiem towaru. Oburzył się trochę. Mówił że to niepoważne, jak tak traktować klienta i kilka zdań w ten deseń.

Przypomniałem mu co wyprawiał około 3-4 lat temu. Że właśnie to było niepoważne i zapytałem dlaczego do mnie zadzwonił skoro tak mu było dobrze z konkurencją. Otóż konkurencja w ciągu 3 lat podniosła cenę o około 300%. Żeby wam wytłumaczyć obrazowo to przedstawię to tak.

Jedna sztuka mego towaru kosztuje mniej więcej 18-20zł. Pierwsza cena sprzed 4 lat, którą mu zaproponowałem była cena 16zł. Kiedy się rozchodziliśmy cenę miał na poziomie 7,5zł-8zł. A cena dla dystrybutorów wynosi mniej więcej 9-11zł. Czyli miał na sklepie lepsza cenę niż dystrybutorzy towaru. Natomiast konkurencja po upewnieniu się, że odpuściłem, zaczęła mu podnosić cenę w zastraszającym tempie. Obecnie cena ich towaru wynosi mniej więcej: 30zł. Chyba karma go dogoniła.

Tak handlujemy, na moich warunkach. Na razie wszystko wygląda jak należy. Zastanawiam się czy jak znowu przyjdzie konkurencja, to znowu będzie bawił się w licytatora i próbował zbijać cenę za wszelką cenę. Teraz nawet nie będę z nim się bawił. Co mu zapowiedziałem.

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (533)

#38614

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Oglądaliście "Oszukać przeznaczenie"? Pewnie którąś część i owszem. Dla tych jednak, którzy nie widzieli, przybliżę: śmierć, oszukana przy zbieraniu żniwa, odbiera po kolei swoje ofiary.

Lato. Dyżur w SOR. Ta straszna pora, kiedy słońce zaczyna wstawać, ptaki wesoło śpiewają, a ty masz wrażenie, że pod powieki ktoś nasypał ci kilogram żwiru. Ale trzeba wstać i powlec się na górę, bo wiozą poszkodowanych w wypadku.

Kiedy przybywam na miejsce, już mi się nie chce spać.
Młode małżeństwo z kilkumiesięcznym dzieckiem wracało z wyprawy po upragniony samochód.
Oszczędzali, odłożyli, pojechali kupić auto z serii "będziesz miał wypadek".
Wizualnie śliczne, w rzeczywistości poskładane z kilku, rozbite na miazgę i odpicowane.
W drodze, przy prędkości pozamiejskiej, po prostu odpadło koło.
Samochód wyfrunął do rowu.
Dziecku... nic się nie stało. Nie wiem jakim cudem. Nikt nie wie.
Ojciec doznał rozległych obrażeń czaszkowo-mózgowych. Po kilku dniach orzeczono śmierć mózgu. Jego narządy uratowały życie kilku innym istotkom.
Matka.
Najpierw zakleszczona w pojeździe, wbita na wyrwany z fotela, stalowy pręt. Przywieziona ledwo żywa, zmasakrowana.
Po naprawdę ciężkiej walce, trafiła na stół operacyjny. Przeszła kilkanaście operacji: ortopedycznych, chirurgicznych, rekonstrukcji kości twarzoczaszki.
Przeszła długi proces leczenia i rehabilitacji. Cały czas powtarzając, że chce i musi żyć. Dla dziecka.
I - o dziwo - przeżyła.
Stanęła na nogi. Wzięła na ręce dziecko. Wyszła ze szpitala.
Wydawało się, że chociaż połowicznie skończy się happy endem...

Po ponad roku wróciła do szpitala, celem usunięcia małej płytki z żuchwy.
Zabieg banalny.
Nie udało się jej wybudzić po zabiegu.
Zmarła po kilku dniach śpiączki.
Jednak śmierć ma swój piekielny plan...

szpital

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1441 (1509)