Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38040
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#75059

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka dość piekielna refleksja, zresztą popularna nie tylko na tym portalu: jakże trzeba być bogatym, żeby w tym kraju chorować.

Luty/marzec, zaczęły się babskie problemy, dość dokuczliwe, podejrzewałam hormony. Na początek poszłam do ginekologa - na NFZ.

Na pierwszą wizytę czekałam miesiąc bez jednego dnia. Wizyta była błyskawiczna - wywiad, badanie, przepisanie badań i recepty (jak się okazało, niepotrzebnej i szkodliwej nawet) zajęły mniej niż pięć minut, nawet nie zdążyłam usiąść porządnie na tym "fotelu śmierci".

Badanie krwi bezproblemowo. Ale usg "na cito" - o nie. Był kwiecień, najbliższy termin - czerwiec. Pielęgniarka wysłuchała na szczęście mojej historii i się zlitowała (bo i problemy nieprzyjemne), zdradziła, że tego i tego dnia (jeszcze kwiecień!) będą wizytować doktorzy, są dodatkowe badania za jakieś niewykorzystane punkty itp., trzeba przyjść i zająć kolejkę. Przyszłam półtorej godziny przed czasem - byłam druga w kolejce. Z niewiadomych przyczyn weszłam 2 godziny po czasie. No ale badanie zrobione, wszystko w jednym miesiącu - pora wracać do ginekologa!

Nie ma łatwo. Zapis przez telefon - znowu za miesiąc, a do tego czasu to wyniki badań można schować sobie w cholewkę. Na ten sam dzień - owszem, da się, są trzy numerki dziennie. Wzięłam wolne w pracy, poszłam danego dnia pod gabinet, odsiedziałam, dostałam się. Wizyta znowu 5 minut - "no ja nic tu nie widzę, pani idzie do endokrynologa". Cytologii też nie mogłam się doprosić bo mi przecież niepotrzebna.

Próba umówienia się do endokrynologa - najbliższy termin w najmniej obłożonej przychodni "koniec października", a był przecież kwiecień... Poszłam prywatnie - wizyta umówiona na za 3 dni.

Jakość badania i wywiadu - bez porównania. Lekarz pod koniec pyta, czy chcę badania na NFZ, czy skierowanie tu prywatnie. Uznałam, że NFZ.

Pierwsza niespodzianka - laboratoria nie zrobią wszystkich, jeśli je chcę, muszę się położyć do szpitala na dwa dni. Poszłam więc zrobić wywiad - i nie ma lekko. Ponieważ badania babskie, hormonalne, można je wykonać tylko przez określone 3 dni miesiąca. U mnie nie do przewidzenia, kiedy. Żaden szpital nie chciał mnie przyjąć bez konkretnego terminu, nie ma żadnego "rozumiemy, przyjdzie pani, gdy będzie trzeba" - proponowano mi ewentualnie półtoratygodniowy wypoczynek na szpitalnym wikcie ("to przyjdzie pani mniej więcej w tym terminie, kiedy się pani spodziewa okresu i jak będzie, to zrobimy badania"). Serio? Zadzwoniłam znowu do prywatnej przychodni, lekarz wystawił mi bez dopłat żadnych skierowanie - zrobiłam prywatnie. Milijony monet w plecy, ale czego się nie robi dla zdrowia.

Z wynikami do lekarza, znów prywatnie. Diagnoza z miejsca, porada z miejsca, recepta na doraźny lek, nawet z refundacją, skierowanie do odpowiedniego specjalisty, bo jednak nie hormony i nie babskie. Znowu pełna wiary próbuję poszukać na NFZ - najbliższy termin: maj 2017. Przeliczyłam zasoby na koncie, zapisałam się prywatnie - dzwoniłam w piątek, idę w poniedziałek.

Fak je. Zapłaciłam i w 3 miesiące wiem wszystko i zaczynam się leczyć. Na NFZ jeszcze miesiąc czekałabym na pierwszą wizytę (tu ciekawostka: ponoć są nowe limity i endokrynolog może przyjąć danego pacjenta na jedną wizytę rocznie - nie wiem, czy to prawda, ale nie zdziwiłabym się).

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (209)

#74950

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak nie oszczędzać

Wracaliśmy z mężem od znajomych spod Warszawy. Pociąg KM, krótka trasa. W Warszawie można tymi pociągami w pewnym zakresie jeździć także na biletach komunikacji miejskiej - jeśli ma się miesięczny czy nawet dobowy, to nie ma problemu w strefie biletowej. Jeśli ktoś nie ma żadnego biletu i nie ma jak kupić, wsiada pierwszymi drzwiami i kupuje u konduktora zwyczajny "kolejowy" - z omawianej w historii lokalizacji jakieś 7 zł, jeśli się nie mylę, bez dodatkowych opłat gdy kasy są zamknięte. Dodatkowo kontrole w tych pociągach są bardzo częste.

Na pierwszej stacji w granicach I strefy biletowej - czyli tej, gdzie "działają" już zwyczajne bilety miesięczne - wsiadły dwie dziewczyny. Usadowiły się za nami - ostatni przedział w składzie - i zajęły komórkami i ploteczkami. Kilka minut później przyszła kontrola.

Jak można się domyślić, jedna z panienek nie miała biletu. Rozbawiło mnie strasznie jednak jej tłumaczenie.

- ona ma przecież kartę miejską! Okazało się, że nieważną od tygodnia.
- ale w S. nie ma jak kupić biletu o tej porze! Czwartek, 19-20.
- bo automat na dworcu nie działał. Może - dlatego wsiada się przednimi drzwiami.
- bo jej nie stać na bilet. Może, ale zanim przyszła kontrola, rozmawiała z koleżanką o zakupach w pewnym centrum outletowym, na które odłożyła już cztery stówy i idzie w weekend. Bilet na pociąg - circa 7 zł, jakby jechała autobusem miejskim (są na tej trasie, chociaż jadą dookoła) to 4,40 - a to koszty bez zniżek.
- bo ja chciałam kupić bilet i nawet teraz mogę kupić, tylko musi pan mieć terminal. Cóż, wsiadła ostatnimi drzwiami, to raz, dwa - nie słyszałam ani razu o możliwości zapłaty w pociągu podmiejskim kartą, trzy - ponoć nie miała na bilet...
- "Pan mi nie daje mandatu, ja pana błagam, proszę, ja jestem studentką, pracuję tylko na jedno zlecenie" - czyli branie na litość plus informacja, że przejazd nie kosztowałby jej nawet tych 7 zł, bo zniżka studencka...

Gdy dostała mandat, a kontrola poszła, oczywiście posypały się miłe słowa w stronę tak kanarów, jak samych kolei. Bo wiecie, to ich wina, że ją złapali, jak żaliła się koleżance, bo kto to widział kontrole wieczorem w pociągu.

PS - nie wiem, czy w Warszawie jest ktokolwiek, kto nie wie, jak kupić bilet w pociągu. To dość popularny środek transportu po aglomeracji, a do tego informacje wiszą wszędzie na dworcach, w wagonach, czasem nawet na zewnątrz samego składu :)

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (230)

#74681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wakacyjny wyjazd, zwłaszcza w popularniejsze miejsca, wiąże się z wysokim prawdopodobieństwem napotkania januszostwa. Mi się udało - czysta kwintesencja cebulactwa :)

Większe miasto, bardzo popularna, niedroga knajpa serwująca tylko proste dania z ziemniaków - placki, pieczone, baby czy frytki w różnych sosach i z dodatkami. Co ważne - zamawia się przy ladzie, potem kelnerki donoszą zamówienie.

Pełne obłożenie, bo weekend. Złapaliśmy stolik, obok nas małżeństwo z córką. Tak jak staram się nie oceniać po wyglądzie, bo największy, wytatuowany łysol na osiedlu może być cudownym misiem przecież, tak tutaj imidż pasował dokładnie do późniejszych działań. Pan w bojówkach-bomberach, piwny brzusio, bezrękawnik, sandały, saszetka, łysa łepetyna opalona na czerwono, tylko wąsa brak. Pani - typowa "Grażyna" z memów: obszerna, w niedopasowanych, za ciasnych ubraniach, z trwałą w dziwnym kolorze. Latorośl około lat dwunastu, lekko pulchna, pomalowana w kwiatki i motylki (serio), niezadowolona ze wszystkiego.

Gdy czekaliśmy na zamówienie, dane nam było słyszeć wiele z rozmów toczących się obok. Państwo obmawiali wszystko dookoła, nie starając się nawet specjalnie ściszyć tonu. Bo tamte wprowadziły rowery do ogródka, jaka wiocha! A ta dziewczyna co tu siedzi z tą wielką teczką? Wygląda jak jakaś pokręcona, co ona, artystka niby? Do roboty by się wzięła, a nie dziwnie ubierała! A ten co tam chodnikiem z psem idzie to psa ma ładnego, ale w sumie to trzeba by takiemu ogon przyciąć, żeby lepiej wyglądał, jak rasowy. Umajone to wszystko było tekstami w stylu "Wiesz co? Właśnie pierdnąłem".

Państwo mieli, jak się okazało w trakcie, problem z zamówieniem - dania rodziców przyszły, frytki dziewczynki nie. Ok, knajpa mogła skrewić, zdarza się. Zwykle w takiej sytuacji idzie się do obsługi, wytłuszcza sprawę, czeka chwilę i dostaje się zamówienie, przeprosiny i czasami jakiś napój czy deser, jak wynika z mojego doświadczenia. Tu jednak nie było tak łatwo, bo pierwsze, co zrobili państwo, to zjedli swoje, po czym Janusz poszedł z awanturą. I z przytupem - przepychał się między moim mężem, a dziewczyną z tyłu metodą "na nosorożca": po co powiedzieć "przepraszam", jak można taranować znienacka? Grażyna cały czas dyskutowała z córką o wyglądzie okolicznych siedzących (naszym też, bo czemu nie).

Po "interwencji" trzeba było jeszcze chwilę zaczekać - jak wspomniałam, knajpa obłożona do granic - więc Janusz udał się obsbaczyć obsługę jeszcze dwa razy, w tym samym stylu. Co więcej, dzwonił nawet do kierownika - i to już po tym, gdy frytki wjechały na stół, bo stwierdził, że przecież tak tego nie zostawi, że oni zjedli, a córka nie. I że na dodatek frytki niedobre, za duże i keczup nie taki jak lubi!

Gdy w końcu wyszli, a my sączyliśmy piwko, zbierająca talerze obsługa komentowała między sobą sprawę - okazało się, że państwo zamówili najpierw tylko dania dla siebie i dopiero po jakimś czasie domówili te nieszczęsne frytki w oddzielnym zamówieniu. Stąd opóźnienie - bo przed frytkami czekało już jakieś pięć stolików... Cóż.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (256)

#74241

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka gorzka refleksja.

Po dzisiejszym zabójstwie w Niemczech - gdzie Syryjczyk pod kebabem zabił swoją ciężarną partnerkę z Polski - w polskich mediach społecznościowych i nie tylko zawrzało. W wiadomym temacie, prowadzącym do prostej refleksji "zagazować ich wszystkich".

Tak tylko przypomnę delikatnie, że podobne akcje w Polsce dzieją się niemal codziennie. Przy czym sprawcami są Polacy.

Facet, który w październiku przez trzy dni przetrzymywał w piwnicy i gwałcił młodą kobietę, a żeby nie uciekła - wydłubał jej oczy - był Polakiem. Grzegorz P., z Gniezna.

Facet, który w lutym zabił swoją partnerkę i obciął jej głowę, też był Polakiem. Warszawa, Wola.

Facet, który w Walentynki najpierw pobił, potem dusił, a na końcu zabił matkę swojego synka i wyrzucił jej zwłoki do rowu, też był Polakiem. Łukasz S., Syców.

Facet z Żernik, który zadźgał swoją dziewczynę w czasie kłótni, a jej matkę poraził paralizatorem, to też Polak. Sławomir B., jego zdjęcie znajdziecie w necie.

Tydzień temu w Bytomiu był pogrzeb dziewczyny, 29 lat, matka piątki dzieci, w ciąży z szóstym. Zemdlała w sklepie, trzy tygodnie w śpiączce. Okazało się, że po pobiciu przez partnera miała rozległe obrażenia wewnętrzne. Nie uratowali jej. Dziecko, które nosiła, lekarze odratowali - 6. miesiąc, po pobiciu będzie upośledzone.

To kilka pierwszych wyników wyszukiwania z brzegu i to tylko relacji "facet bije kobietę". Dlatego zachęcam - zanim zaczniecie wysyłać kogokolwiek do gazu, rozejrzyjcie się, co robią nasi słowiańscy rycerze w błyszczących bmw i wtedy dopiero zacznijcie ziać ogniem. Nie wszystko to kwestia, moi drodzy, religii. Czasami po prostu ludzie są popie***leni.

W ramach uzupełnienia:
Wczoraj krążył pewien tweet, który pięknie podsumował to, o czym pisze powyżej: "Jeśli przejmujesz się przemocą wobec Polek dopiero wtedy, gdy sprawcą jest obcokrajowiec, to znaczy, że nie chodzi ci ani o ofiary, ani o Polki".

Jeśli przez moją historię na Piekielnych chociaż jedno z Was zwróci uwagę na posiniaczone dziecko czy sąsiadkę, która znowu spadła ze schodów", zadzwoni na policję w czasie awantury za ścianą, do MOPSu, gdy znowu małe dziecko będzie przeraźliwie płakać po laniu - myślę, że osiągnęłam ogromny sukces.

Skomentuj (107) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 342 (634)

#74481

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewna dyskusja na FB przypomniała mi sytuację sprzed 3-4 lat.

Znajomy wynajmował mieszkanie. Ważne: za dwupokojowe lokum w średnim standardzie, z niezłym dojazdem do Centrum płacił circa 500 zł plus opłaty. w Warszawie. Gdzie jednoosobowy pokój kosztuje zwykle 700-800 zł, a mieszkanie dwupokojowe za 1500 zł to rarytas, który mało kto ogląda na oczy.

Haczyk był tylko jeden, ale wiadomy od samego początku, nikt niczego nie ukrywał: właścicielka, starsza pani, miała siostrzeńca czy tam wnuczka. Wnuczek co jakiś czas służbowo lub rozrywkowo przyjeżdżał do Warszawy na jedną-dwie noce i wtedy miał nocować w tym mieszkaniu. Kolega zawsze wcześniej dostawał telefon, że "Kubuś będzie jutro/za dwa dni/kiedyśtam i zostanie tyle a tyle". Facet przyjeżdżał w umówionym terminie, witał się, zajmował swoją pracą, konferencjami lub koncertem, zmywał w obiecanym czasie. Do tego zawsze miał swoje jedzenie czy naczynia, o ile w ogóle jadł w domu, więc, jak kolega deklarował, nawet nie zauważało się jego obecności.

Jak dla mnie bomba - mam mieszkanie w cenie pół pokoju, a jedynym kosztem ukrytym jest użyczenie jednego pokoju na dwa dni co kilka tygodni, tym bardziej,że pokoje nieprzechodnie. Koledze też się podobało - do czasu.

Kolega znalazł sobie dziewczynę. Dziewczyna po kilku miesiącach wprowadziła się do kolegi, bo czemu nie. Właścicielka nie miała nic przeciwko, byle było czysto, sąsiedzi się nie skarżyli i Kubuś nadal mógł nocować.

Dziewczynie bardzo szybko, jak się okazało, przestało pasować, że raz na miesiąc-półtora salon będzie zajęty. Z jednej strony padały argumenty w dyskusjach z moim kolegą, że "ona boi się zasypiać, gdy ON tam śpi za ścianą" - mimo że ma u boku swego lubego. Ok, to może być zrozumiałe, nie każdy lubi obcych w domu.

Potem argumenty były bardziej zabawne: bo ON zużywa wodę i prąd i powinien oddawać - ale ile, nie umiała wyliczyć, bo rzeczonego Kubusia praktycznie nie było w domu, a jedna kąpiel to nic w morzu lanej od rachunku do rachunku wody. Bo ON kradnie jej kosmetyki. Nie umiała wyjaśnić, dlaczego dorosły facet miałby używać jej różanego balsamu do ciała, serum do twarzy czy płynu do kąpieli o zapachu czekolady - skoro woził swoje. Bo ON wyjada im rzeczy z lodówki. Tu miała pecha, bo przyczepiła się o to, gdy chłopak zdążył wejść, zostawić torbę i wyjść na spotkanie - kolega go wpuszczał, Kubuś klucza oczywiście nie ma. Trudno powiedzieć, czy samemu Kubusiowi coś mówiła, bo raczej nie przebywali sami w mieszkaniu - chłopak często wracał w nocy, wychodził z rana, a kolega w sumie zawsze wtedy był. Właścicielka też nic nie mówiła.

Potem jednak dziewczyna zaczęła sabotować przyjazdy Kubusia. Kolega przekazywał na przykład, że gość będzie za dwa dni - czy szanowna mogłaby ogarnąć salon. Szanowna mówiła, że ogarnie. W dniu przyjazdu Kubusia jednak wszystko było zawalone jej ciuchami, kosmetykami, butami, książkami i gazetkami. "Ojej, bo wiesz, ten salon to MOJE GNIAZDKO i tak jakoś zapomniałam". Kubuś ma przyjechać po południu, kolegi nie ma, szanowna, wpuść go, ok? Szanowna oczywiście się zgadza. Po czym gość przyjeżdża i dobija się od drzwi. Raz dziewczyna wyszła i nie wróciła do wieczora ("ojej, zapomniałam"), właścicielka zadzwoniła do mojego kolegi, kolega szybko zwinął się do domu i wpuścił biednego Kubę. Za drugim razem nawet nie udawała - wiedziała, że kolegi nie ma w mieście, więc po prostu udawała, że nie słyszy dzwonka, nie odbierała telefonów. Kuba nocował u cioci. Koledze powiedziała potem, że nie słyszała, bo miała słuchawki na uszach.

To była kropla, która przelała czarę. Po pół roku - tyle mniej więcej te problemy trwały - właścicielka wypowiedziała koledze mieszkanie. Bo miało być czysto i cicho, a Kuba miał nocować. A jest bajzel (wspomniane ciuchy itp., widocznie Kuba wspomniał cioci), Kuba nie może się nawet dostać do mieszkania mimo zapowiedzi, do tego sąsiedzi się skarżyli (panna, jak się okazało, w dni wolne lubiła słuchać muzyki bez słuchawek, za to głośno). Dość tego, od przyszłego miesiąca się żegnamy.

Kolega wściekły, bo z miesiąca na miesiąc opłaty skoczą o jakiś tysiączek lub więcej. Plus kaucja, bo przecież. Dziewczyna w płacz, bo przecież mieli na wakacje odkładać, do Egiptu jechać i się oświadczać w cieniu piramid - a tu opłaty, kaucja, przeprowadzka, nie odłożą. Swojej winy nie zauważyła. Z tego ,co kolega wspominał, po przeprowadzce szybko zaczęli się i kłócić o pieniądze (laska, jak się okazało, słaba w oszczędzaniu była), i o pierdoły w stylu sprzątanie. Od roku nie są już razem.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 425 (437)

#74065

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W firmie czekają nas duże zmiany - wymieniamy cały CMS, na którym pracujemy. Dotąd nasz system zarządzania treścią był toporny, ale działał, wystarczyło mieć do niego twardą rękę i cierpliwość ;) Teraz "dobra zmiana", zlecona programistom nie mającym z naszą pracą nic wspólnego, sprawia, że pracownikom chce się wyć. Przykłady?

Na jednej z obsługiwanych stron informacyjnych mamy tzw. zajawki ręczne. Oznacza to, że otwieramy sobie ustrojstwo, wrzucamy link i możemy ręcznie ustawić dowolny tytuł, zdjęcie, co tam sobie zamarzymy. Takich zajawek jest, żeby nie skłamać, 7 na stałe i trzy dodatkowe, w każdej od 3 do 8 tekstów. Biorąc pod uwagę, że osoba to obsługująca musi dynamicznie zmieniać ich treść, po kilka-kilkanaście razy w ciągu dnia, wprowadziliśmy tam zmianę: można było kliknąć magiczny guzik i tytuł, zdjęcie itp. same kopiowały się z tekstu.

"Dobra zmiana" zlikwidowała tę funkcję w nowym systemie. Kierowniczka DZ: "Bo to chyba nie problem, żeby wklejać to ręcznie, nie?"

Inny przykład. Z pewnego agregatu treści wrzucaliśmy teksty itp. do naszego systemu. Robiliśmy to używając po prostu Worda: klik w agregacie -> eksportuj do Worda -> w Wordzie sobie edytujemy, jak chcemy za pomocą naszych firmowych makr, w tym zmieniamy wielkość liter (np. z kapitalików na normalne zdanie lub odwrotnie, z samej wielkiej, z samej małej - taka funkcja jest też w Wordzie) -> przez jedno z makr wrzucamy do systemu -> na stronach wygląda to tak, jak wyedytowaliśmy. Proste?

"Dobra Zmiana" zlikwidowała funkcję zmiany wielkości liter. Biorąc pod uwagę, że duża część tekstu - tytuły, nagłówki itp. - zaciąga się samymi kapitalikami, trzeba to ręcznie w systemie zmieniać na małe lub zapis z wielkiej i jak zdanie. Upierdliwe? Mało powiedziane, gdy robisz takich tekstów 50-70 dziennie. Kierowniczka DZ: "Możecie przeklejać do Worda, zmieniać i wklejać w systemie, to chyba nie duży problem". Tak, lecimy.

Jedna z podstawowych funkcjonalności dotyczących jednego typu grafik w charakterystycznej pozycji. Dotąd tę grafikę otaczaliśmy kodem i wstawialiśmy ręcznie - żaden w sumie problem, wystarczyło w gotowym kodzie wstawić link, całość wkleić w odpowiednim miejscu i tyle.

"Dobra zmiana" postanowiła, że nowy system kodów obsługiwać nie będzie - żadnych. Grafiki będzie się dodawało z rozwijanej listy, którą wcześniej przygotują programiści tego projektu, do wyboru będą odpowiednie grafiki. Problem? Brakuje wielu z używanych przez nas grafik, często potrzebne są też obrazki "jednorazowe", których nie ma na stałe w systemie i więcej używać ich nie będziemy, a teraz nie ma jak ich wstawić. Kierowniczka DZ: "Przecież nie musicie ich dawać, wystarczy, jak będą tylko w zajawce ręcznej, a na stronach nie trzeba". Serio?

To są te najprostsze do wytłumaczenia zmiany. Wszystkich, w tym wchodzących nam głęboko w bebechy systemu, jest multum. I nikt nie rozumie, dlaczego my, obsługujący to, mamy pretensje... Wietrzę rok intensywnych poprawek oprogramowania.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (164)

#73851

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byliśmy z mężem w kinie w warszawskiej Arkadii - wielkim centrum handlowym. Przed wejściem głównym jest przyjemna fontanna, tryskająca prosto z chodnika, między fontanną a pobliskimi przystankami (ok. 50 metrów w każdą stronę) chodniki i małe trawniczki. Generalnie bardzo ruchliwe centrum, z masą ludzi przetaczających się w obie strony, zwłaszcza na przystanki.

Gdy wychodziliśmy właśnie obok fontanny uderzyły mnie dwie rzeczy.

Pierwsza: dzieci w fontannie. 5 metrów od wejścia masa dzieciarni w kostiumach, samych majtkach albo i bez, w wieku od ledwo stojącego po na oko 8-10 lat, biegająca w wodzie. Ochrona najwyraźniej już dawno zarzuciła próby ingerencji, bo tylko jeden z obstawy kręcił się w okolicy. Pominąwszy już fakt, że płytki chodnikowe na fontannie są rozklekotane, a dzieciaki biegają gołe i półgołe w takim miejscu - przypominam wszystkim rodzicom chcącym im fundować takie atrakcje, że w fontannach obieg wody jest zamknięty, a nie raz i nie dwa służą za prysznic/wc zwierzętom, bezdomnym i ludziom pod wpływem. Miłej zabawy.

Druga: idziemy chodniczkiem od fontanny na przystanek. Sporo ludzi, chodnik oddzielony od trawniczka niskimi krzaczkami, takimi do kolana. Na trawniczku opalają się dwie panie w bikini - panie raczej z gatunku po czterdziestce. Obok nich biega chłopiec w samych majtkach, lat 2-3. Podchodzi do krzaczków przy chodniku, ściąga majtki i zaczyna sikać - na krzaczki i chodnik. Ten, którym idziemy właśnie my i jakieś 20 innych osób. Zdziwiona patrzę na męża i zastanawiam się na głos, że w sumie nie dość, że to wiocha straszna, to do toalet w centrum jest, z grubsza licząc, 30 metrów, może 50. Jedna z pań uniosła się znad ręcznika, obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem i trąciła koleżankę, chłopiec sika dalej, ludzie się na nich gapią, my idziemy na tramwaj. W końcu co mam zrobić?

Dodam tylko, że w okolicy jest park - dwa przystanki tramwajowe/10 minut szybszego spaceru stamtąd, w stronę Wisły, oraz w stronę Żoliborza jeden przystanek dalej jest parku namiastka, zieleń z drzewami przy al. Wojska Polskiego. O plażach nad Wisłą też można wspomnieć, 4 przystanki plus chwila spaceru brzegiem rzeki.

Można rzec, że sezon "lato w mieście" został oficjalnie otwarty.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (254)

#73723

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ach, te historie z komunikacji miejskiej...

Dojeżdżam do pracy autobusem, który w godzinach ma dodatkowe kursy - ale skrócone. Generalnie rano i koło 16.00 linia jeździ co 6 minut, ale co drugi kurs kończy się w 2/3 trasy (akurat tam wysiadam w zatoczce).

Autobusy tej linii na skróconych kursach:
- są oznaczone w rozkładzie literką "c"
- mają na wyświetlaczu z przodu, w środku i z boku napis z informacją (zamiast dużego "PIEKIELNA" jest drobniejszymi literami "Niebiańska kurs skrócony", widać wyraźnie, że coś jest inaczej)
- na tablicach z trasą autobusu w środku na żółto zaznaczone są teksty o "trasie skróconej" i sama wypisana trasa jest krótsza
- dodatkowo te autobusy są zawsze krótkie (przegubowce jeżdżą na "normalnej" trasie)
Wystarczy więc popatrzeć, żeby się zorientować, że jest jakaś zmiana.

To, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nie zorientuje się, że autobus nie jedzie normalnie - to norma. Ba, często te osoby wsiadają na ostatnim przed końcem trasy przystanku, po czym są w lekkim szoku, gdy 300 metrów dalej skręcamy w uliczkę z zatoczką. Ale cóż - wysiadają i jest spokój.

Dzisiaj jednak przebiegło to inaczej.

Dwa przystanki przed końcem trasy wsiadł facet. Autobus dojechał, gdzie miał dojechać, i stoi na światłach na pasie do skrętu w stronę zatoczki. Facet patrzy, co się dzieje, pyta, pasażer obok tłumaczy, że koniec trasy. Najwyraźniej jednak panu nie przypadło to do gustu. Poszedł więc do kierowcy, który już zdążył już ruszyć.

- Przepraszam, ale ja muszę dojechać na Piekielną
- Tak?
- Czemu pan tu skręcił?
- Proszę panam, to koniec trasy, kurs jest skrócony.
- Ale ja nie wiedziałem.
- Proszę pana, tu kończę kurs. Przystanek w stronę Piekielnej jest tu, przy ulicy (pokazuje ulicę, 100 metrów dalej)
- Ale ja muszę na Piekielną! (facet podnosi głos)
- To proszę pójść na przystanek, a teraz opuścić autobus. Zakończyłem trasę.
- Nie!

Kierowca zdębiał, ludzie, którzy chcieli wysiąść (czekaliśmy na odblokowanie drzwi) też.

- Ja muszę na Piekielną! A pan tu skręca gdzieś!
- Proszę pana, to kurs skrócony!
- Nigdzie nie było napisane!
- Wszędzie jest napisane!
- Skargę na pana złożę, pan ludzi wywozi!

Drzwi zostały odblokowane, wyszłam, ale facet w autobusie został. Jeszcze gdy doszłam do przejścia dla pieszych, widziałam przez szyby autobusu, że stoi przy kierowcy.

Ot, warszawscy lokalni wariaci... Tylko kierowcy i jego nerwów szkoda.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (268)
zarchiwizowany

#73528

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedzielne popołudnie, jadę do pracy autobusem. Usiadłam od okna, wyciągnęłam książkę, plecak położyłam na siedzeniu obok. Zanim mnie zlinczujecie - autobus w większości pusty, a jeśli już ktoś zamarzy o miejscu obok mnie, to przecież ten plecak zabiorę.

Minęło kilka przystanków, ludzie zaczęli wsiadać. W pewnym momencie podchodzi kobieta i bez słowa siada - na moim plecaku. Naprawdę, nie stanęła nade mną, nie powiedziała "proszę zabrać" czy cokolwiek, z marszu idzie-siada, jakby nic na fotelu nie leżało.

Nawiązał się między nami dialog następujący:

- Przepraszam, usiadła pani na moim plecaku...
- Tak
- Dlaczego?
- Bo leżał.
- ...proszę wstać, to go zabiorę.

Wstała, zabrałam (akurat w środku tylko bluza i portfel, nic do uszkodzenia), kobieta usiadła, odzywa się do mnie:

- Następnym razem pamięta pani, że na fotelu się nic nie kładzie. Fotel od siedzenia jest.

Cóż, rację poniekąd miała, nie ma sensu się kłócić. Wysiadła jakieś 4 przystanki później. Miejsca wolne nadal były.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 46 (164)

#73386

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę śmieszne, trochę smutne.

Mamy w pracy nową koleżankę. Fajna dziewczyna, mocno stąpająca po ziemi, inteligentna, ogarnięta, wie, czego chce. Od czasu do czasu chodzimy na przerwę razem, zdarzają się babskie ploty. I taką anegdotkę mi opowiedziała o tym, dlaczego na studiach zerwała ze swoim ówczesnym chłopakiem.

Otóż koleżanka, Magda, lubi w mężczyźnie przede wszystkim inteligencję. Jak sama twierdzi, zniesie wszystko, ale nie ignorancję i głupotę (w sumie słusznie).

Jej dość świeżo upieczony partner w czasach studenckich chciał jej zaimponować. Zadedykował jej piosenkę w radiu. Radio wyemitowało z dedykacją, Magda usłyszała - ale wcale, ale to wcale się nie ucieszyła. Piosenką tą było "Co się stało z Magdą K." Perfectu.

Jeśli nie znacie, przybliżę: pod tym tytułem kryje się utwór o dziewczynie zgwałconej na dyskotece w małym miasteczku i potem przez to miasteczko zmuszonej do wyprowadzki, bo "zmarnowała życie młodym chłopakom". Romantycznie, prawda?

Magda (swoją drogą też K.) zerwała z chłopakiem po rozmowie, podczas której okazało się, że w sumie to on wie, że tekst nie bardzo, ale tytuł się zgadza, tekstu i tak nikt nie słucha, a poza tym co jej przeszkadza, przecież dostała piosenkę w radiu! Powinna się cieszyć, bo to romantyczne i każda inna sikałaby po nogach z radości.

Cóż, chyba się przeliczył.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (306)