Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38040
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#68614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzutem na taśmę druga historia, także o błyskotliwości helpdeskowca.

W nocy wysyłamy gotowe produkty (elektroniczne) do klientów. Dość powiedzieć, że to, co zostanie zrobione w poniedziałek wieczorem, najpóźniej o 5 rano we wtorek musi być u naszego partnera na serwerze. I, jak to czasem bywa, pewnego wieczoru o 1.00 zepsuła nam się informatyczna "maszynka" do przerabiania produktów. Nic nie działa, dzwonimy na helpdesk, żeby zrestartowali albo naprawili.

Mija kwadrans, dzwoni do mnie helpdesk, dopytuje o szczegóły. Ok, coś robią, jest git.

Kolejny kwadrans, dzwoni jakiś programista, spoko.

Po czym mija kolejne pół godziny i cisza - w programie nic nie rusza, telefon milczy. No nic, może ciężki problem. Pracuję teoretycznie maks. do 2, ale przy awarii siedzę twardo do końca, taka praca.

2.15, dzwonię znowu na helpdesk, dopytuję już. Odpowiedź zwaliła mnie z nóg. Zacytuję:

"Bo dyżurny programista nie wie, co się dzieje, więc rano jak przyjdą o 9, to się tym zajmą"

Jak to: rano. Jak to: o 9. Produkt za 3h ma być u klienta!

"No tak, ale jest noc i nie będę przecież budził..."

Tu przyznaję, że się zdenerwowałam. Najpierw wygarnęłam chłopakowi i po jego kolejnym "ale jest noc..." się rozłączyłam. A potem wyciągnęłam z czeluści szafek i karteluszek telefon do szefa helpdesku (zdobyty w czasach, gdy szefem jeszcze nie był) i obudziłam go o 2:30. Program - postawiony w 25 minut od wykonania telefonu. Do domu wyszłam o 4 zamiast standardowo, 1:30. 2,5h, za które nikt mi nie zwróci - pracujemy w systemie dyżurowym i od dyżuru, nie godziny mamy płatne.

Następnego dnia dostałam od szefa HD przeprosiny i informację o oficjalnym szkoleniu z podstaw pracy w firmie dla wszystkich helpdeskowców.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 317 (349)

#68494

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność dnia codziennego.

Wracam wieczorem, po 20 do domu. Zapomniałam kluczy - ale to nie problem, współlokator jest już w mieszkaniu, światło się świeci, więc nie śpi.

Dzwonię domofonem - nic. Drugi raz, trzeci, dziesiąty - nic. Postałam pod klatką, połaziłam, w końcu sąsiad mnie wpuścił.

Zła jak osa idę na swoje piętro i dzwonię do kraty (mamy zamykany korytarz). Nic. Raz, drugi, piaty, w końcu trzymam ten dzwonek non stop, hałas jest, aż sąsiadka wystawiła głowę, co się dzieje - no współlokator nie otwiera. Telefon jak na złość padł jeszcze przed powrotem do bloku, a numeru nie pamiętam, żeby zadzwonić od sąsiadki.

Usiadłam na schodach i czekam, dzwoniąc tylko kontrolnie od czasu do czasu - moje szczęście, że mąż kończył wcześniej pracę, więc o 21 z minutami, po łącznie 40 minutach stania pod drzwiami, dostałam się do domu.

A współlokator?
Ja: Nie słyszałeś, jak dzwoniłam?
W: No słyszałem.
Ja: Czemu nie otworzyłeś?
W: Nie wiedziałem, że to ty.
Ja: ...Serio?
W: No myślałem, że ulotki albo listonosz, to nie otwierałem.

To dorosły facet. Słyszał kilkanaście-kilkadziesiąt minut napieprzania dzwonkiem późniejszym wieczorem. Uznał, że to ulotki, nie wyjrzał nawet, żeby pogonić "dziada" hałasującego. Przyznam, że lekko zaniemówiłam.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (669)

#68314

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali ostatniej burzy medialnej wokół imigrantów i uchodźców oraz wybitnej zdolności naszych współrodaków do przesady.

W poprzednim mieszkaniu miałam sąsiada, Syryjczyka. Facet "zasymilowany" - w Polsce od nastu lat na stałe, żona Polka, dorosłe dzieci, z zawodu lekarz. Nadal chodzę do tej samej przychodni, więc widujemy się czasem, jak ma chwilę, zapyta, co u mnie słychać itp.

Ostatnio byłam w przychodni po wyniki i widzę - sąsiad. Blady strasznie, siniak na pół policzka. Od słowa do słowa - pobił go kilka dni wcześniej mąż pacjentki. Bo "nie będzie mu żaden ciapaty muzułmaniec żony macał". Pacjentki, która do niego chodzi już od dłuższego czasu.

I nie jest to odosobniony incydent. S. wspomniał, że ostatnio słyszy, jak nawet ci młodsi pacjenci na korytarzu mówią o islamistach i "podkładaniu świni", ma mniej zapisów, dzieciaki na osiedlu ochlapały mu samochód jakimś świństwem, czasami ktoś krzyknie na ulicy coś obraźliwego.

Żeby było śmieszniej, sąsiad jest chrześcijaninem.

Gdzie sens, gdzie logika?

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 476 (606)

#68198

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma wyprosiła współlokatora z mieszkania, z błogosławieństwem właścicieli. Dlaczegóż?

O ile znajoma jest cierpliwa i o ile można jakoś objąć rozumem, że dorosły (ładną dekadę starszy ode mnie) facet wynajmujący pokój:

- nie posiada żadnego "osprzętu": pościeli, kubka, talerza, ścierki, wszystko pożycza od współlokatorów i właścicieli;
- nie sprząta przestrzeni wspólnej, mimo napomnień - bo nie;
- zmusił lokatorów do trzymania papieru toaletowego i środków czystości w pokojach, bo nie kupował swoich;
- zostawia po sobie syf w kuchni, bo przecież okruchy po kanapkach same wyjdą do kosza;
- nie rozumie, dlaczego należy prać oddzielnie kolorowe i białe;
- żywi się tylko mrożonkami;
- nie używa zmywarki, woli lać wodę; okazało się, że nie wie, jak wkładać do niej rzeczy, a nie chciał pytać (przez pół roku);
- nie umie zamontować dostarczonych mu do pokoju przez właścicieli żaluzji (nakładanych), wieszaka (przyklejanego), półki.
- "nie da się zmusić" do odkupienia zniszczonych rzeczy (wyrzucane do śmieci sztućce, kubki, nieprane od pół roku prześcieradło itp.)

itp., itd., to zrozumienie faktu, dlaczego w dwa tygodnie już trzy razy niemal spalił mieszkanie, przekracza możliwości percepcji.

Jak prawie spalił?

P. potrafi ugotować co prostsze rzeczy: ziemniaki, makaron, jajka. Ma też tendencję do zapominania. Tak więc: nastawia jajka/makaron/ryż, idzie się kąpać, kładzie się spać. Jeśli ktoś jest w domu, to wyłączy jego wiktuały, jeśli nie, to budzi go swąd spalenizny. Dwa razy w tym miesiącu to uczynił.

Jednak tydzień temu przeszedł sam siebie. Otóż: wyjął blachę z piekarnika, wstawił kratkę i bez żadnego zabezpieczenia włożył na nią pizzę (zawsze tak robi, bo "jest smaczniejsze" - a że w mieszkaniu smród od palących się resztek z dna piekarnika, to nie jego interes, jemu nie przeszkadza...), po czym... zapomniał i wyszedł z domu. Gdy wrócił drugi z lokatorów, zastał chmurę dymu, smród nieziemski, w piecu węgiel. Reakcja P.? "Każdemu może się przecież zdarzyć, nic się nie stało!"

Otóż stało się. Wypowiedzenie, litościwie do końca miesiąca. Szkoda, że nie ma jak ostrzec jego przyszłych współmieszkańców...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (443)

#68025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teraz historia bez happy endu. Piątek, późny wieczór. Mąż koleżanki wrócił do domu w stanie wskazującym, cóż, na bliskie spotkanie z niesympatycznymi ludźmi. Co się stało?

Wracał ze spokojnego piwa z kolegami (w sobotę do pracy, więc wypił dwa i do domu). W autobusie jakieś cizie - jak je określił - zrobiły sobie imprezę: śpiewy, hulanki, swawola, generalnie głośno i nieprzyjemnie. Zwrócił im uwagę (spokojny człowiek, a głos ma jak miód, serio), reakcja oczywiście żadna - kilka wyzwisk w jego stronę i tyle.

Gdy wysiadał na swoim przystanku, dwa przystanki od pętli, razem z nim wysiadło siedmiu młodych gniewnych, najwyraźniej chcących się przed lasencjami popisać, bo przy ich dopingu zaczęli chłopaka lać. Udało mu się uciec, do domu niedaleko. Zęby całe, telefon cały, tylko on sam niekoniecznie: warga rozcięta, posiniaczony, kolano i biodro stłuczone, trochę zakrwawiony. Kategorycznie odmówił wędrówki na obdukcję i na policję - raz, że monitoringu na przystanku nie ma, świadków zajścia brak, to jeszcze - co najważniejsze - bliskość pętli każe podejrzewać, że chłopcy lokalni, więc spotkają go jeszcze nie raz. Odstraszyły go też doświadczenia ze świadkowania w podobnej sprawie - 2 lata ciągano go po sądach, a sprawca i tak wyszedł jako niewinny.

Podsumowanie raczej niewesołe: nie dość, że chamstwo się pleni i można dostać za niewinność, to jeszcze zgłoszenie sprawców nie zawsze jest dobrym pomysłem i grozi ponownym obiciem. Co za kraj...

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 343 (415)

#68021

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdy kończę pracę między 23 a 6 rano, moja firma funduje mi taksówkę. Jest umowa z pewną korporacją, kierowcy wiedzą, w jakich godzinach wychodzą tacy biedacy jak ja, zwykle czekają ci sami. I tak trafiło mi się (i moim kolegom) jeździć z panem X. Dostał już bana na naszą firmę, ale co się namęczyliśmy...

Pan X jest zwalistym, sporym facetem i nienajładniej pachnie, lubi gadać i mówi wyjątkowo niewyraźnie. Ale nie to jest problemem. Przeszkadzał temat inicjowany wiecznie przez pana X.

Chłopaków zamęczał sprośnymi dowcipami oraz... stronami porno. Lubił poopowiadać o tych najlepszych jego zdaniem, pokazać na tablecie, gdy stał na światłach, pokomentować walory pań na konkretnych filmikach. Zmiana tematu, milczenie, prośby o spokój - nie pomagały. Nałogowy erotoman-gawędziarz.

Ja i koleżanki miałyśmy, hm, mniej przyjemne dyskusje. Poza dowcipami o seksie, teściowych i bocianach, na przemian z tyradami o wódeczce i rozrywkach do niej, regularnie słyszałyśmy teksty w w stylu "To ja u pani dzisiaj zanocuję, hehe, mąż pójdzie na kanapę, a nawet w sumie może zostać, będzie weselej, hehe", "O, światło się u pani świeci, pewnie impreza, to ja wpadam, proszę poczekać, zabawimy się razem, hehe...". Prośby i groźby nic nie dawały. No co za typ...

Historia ma jednak zakończenie szczęśliwe. W końcu rozmówiliśmy się między sobą i zadzwoniliśmy do korporacji taksówkowej, grzecznie i bez dramatyzmu wyjaśniając, że nie chcemy, żeby pan X przyjeżdżał pod naszą firmę, najlepiej już nigdy. Przetrawienie komunikatu zajęło korpo jakieś dwa tygodnie - jeszcze wpadaliśmy na pana - ale w końcu nastał upragniony spokój. Happy end! :)

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (435)

#67724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wizyta u babci owocuje historiami. Tym razem o tym, jak karma gryzie w tyłek.

Moja babcia mieszka w niewielkiej miejscowości. Kościół, cmentarz, gimnazjum, rynek, PKS, sklepy na przelotówce - znacie to. Miasteczko (dosłownie dwie duże ulice i pięć mniejszych odchodzących od nich) to także centrum życia okolicznych wsi. I jak to w takim miejscu, każdy zna każdego.

Pewnego chłodnego dnia zeszłej jesieni babcia robiła zakupy - taki średniej wielkości samoobsługowy, najnowocześniejszy w miasteczku. I zwyczajem wszystkich starszych babć z okolicy zostawiła swój koszyk (taki wiklinowy) na półeczce przy drzwiach, wzięła sklepowy i ruszyła między półki. Udało jej się jednak zapomnieć portmonetki z koszyka. Jak można się domyśleć, portmonetka zniknęła. Strata niewielka, bo raptem 20 zł z groszami, dokumenty miała w dużym portfelu, ale jednak.

A że właściciel sklepu zna babcię odkąd nauczył się chodzić, to wziął ją na zaplecze, usadził przy komputerze (to było przeżycie! Babcia nie mogła przestać opowiadać o tych wszystkich "telewizorach" i "guzikach") i zaczęli przeglądać monitoring. A tam jak wół: drzwi się uchylają, zagląda młoda kobieta w białej kurtce, widzi koszyk. Rozgląda się, czy nikt jej nie widzi, zerka przez ramię, czy nikt nie idzie - i wyciąga portmonetkę. Kamery przed sklepem uchwyciły jeszcze, jak staje na rogu, otwiera łup, przegląda zawartość (co za bogactwo!) i odchodzi w stronę zachodzącego słońca.

Na swoje nieszczęście dziewczyna została rozpoznana, po chwili perswadowania staruszce, że to nie problem i poinstruowaniu ekspedientek właściciel zapakował babcię do samochodu i huzia, pod drzwi urokliwego domku w sąsiedniej wsi, raptem 4km dalej. Dziewczyny nie było, sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach.

Miesiąc później babcia spotkała złodziejkę w sklepie, tym samym z resztą. Ekspedientki też ją poznały, same babci pokazywały, że "o tam stoi, pani J., tam koło chleba!". Babcia podchodzi i rozpoczyna dialog:
B: Dzień dobry, poznaje mnie pani?
Złodziejka, arogancko: Nie.
B: Nie uważa pani, że jest mi coś winna?
Z: Z jakiej niby racji?
B: A z takiej, że ukradła mi pani portmonetkę, tutaj, miesiąc temu.
Z: Co pani sobie wyobraża? - zaczęła dziewczyna, a potem babcię objechała z góry na dół, że oszustka, że szarga dobre imię.
B: A wie pani, że tu jest monitoring i pan K. wszystko ma na taśmie?

Wtedy dziewczyna zeszła z tonu, ucichła, ale nie przeprosiła; zostawiła koszyk i za delikatną sugestią ekspedientki opuściła sklep. Z resztą gdy wróciła następnym razem, właściciel dobitnie jej wyjaśnił, że złodziei w sklepie nie chce.

Minęło kilka miesięcy, przyszło lato, czerwiec. Babcia wchodzi do sklepu (innego, po inny asortyment, właścicielem jest jedna z moich ciotek) i za ladą widzi nie kogo innego, a amatorkę cudzych portmonetek. Dziewczyna ponoć zbladła jak ściana, upuściła rzeczy, które trzymała, ale babcię obsłużyła.

Babcia wróciła do domu i zastanawia się: powiedzieć ciotce, czy nie? Bo złodziejka wydała się za mąż, nazwisko ma nowe i z dzieckiem sprowadziła się do miasteczka, może się zmieniła? Ale z drugiej strony - jak rozumowała babcia - skoro bezczelnie była w stanie przywłaszczyć sobie piterek z pieniędzmi i nawet nie przeprosiła, to pewnie nie zaszła w niej specjalna zmiana charakteru. A złodziej zawsze zostanie złodziejem, jak to się powiada. Jeszcze "młodej" pieniądze z kasy wyprowadzi albo gorzej - klientów okradnie i co?

Poszła więc babcia do cioci, ciocia babcię ochrzaniła, że nie dała znać od razu ("Bo bezczelny złodziej zawsze zostanie złodziejem!") i następnego dnia dziewczynie podziękowała za współpracę, bo "już nie potrzebuje pomocy". Oczywiście dziewczyna doskonale powód znała - widziała, że babcia z ciocią rozmawiały - ale słowem nie pisnęła. W miasteczku już pracy nie znalazła. W sąsiednim też nie.

A wystarczyło nie kraść, odnieść portmonetkę czy nawet - szczerze przeprosić, bo "potrzebowała na dziecko" (panna z pięcioletnią córką). A tak przez 20 zł dziewczyna przekreśliła sobie reputację i szansę na pracę w społeczności, która nie wybacza błędów tak łatwo.

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (679)

#67550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma od kilku dni chodzi wkurzona: okradli jej babcię. Samo w sobie jest to piekielne, ale okoliczności jeszcze podbijają poziom.

Babcia - rocznik 1939, mieszka sama we wsi dość daleko od wszelkiej cywilizacji (do sklepu jakieś 3 km, na pocztę 4, do szpitala 30, w sąsiednim miasteczku od roku jedna filia jakiegoś banku, czynna 3 razy w tygodniu po 4 godziny). Wdowa, odmówiła przeprowadzki do córki lub wnuczki po śmierci męża i ponoć uparta jest jak osioł w tej decyzji. Chałupa - bo dom to to nie jest, jak się patrzy na zdjęcia - wybudowana przez koleżanki pradziadka jeszcze w czasie wojny - drewniana, bez łazienki i ogrzewana kuchnią/piecem kaflowym. Nie jest też tajemnicą, że babci się nie przelewa - żyje skromnie, odkłada emeryturę na zimę na węgiel i dogrzewanie piecykiem.

I tę najbiedniejszą chałupę we wsi wybrali złodzieje. Przewrócili dom do góry nogami, zabrali całe oszczędności (bo nic więcej do ukradzenia po prostu nie było, może poza kilkuletnią lodówką). A tychże było zawrotne 4 tysiące złotych polskich - odkładane od zeszłego roku na węgiel, zlew i na remont po podłączeniu wody z miasteczka, bo wieś doczekała się w końcu wodociągu.

Tą wisienką na torcie jest fakt, że kradzieży musiał dokonać ktoś "lokalny" - nie dość, że wiedział, że pani babcia ma odłożone trochę pieniędzy ze względu na remonty (a fachowców szuka się tam po prostu po mieszkańcach), to jeszcze wyczekał na moment, w którym staruszka wsiadła na rower i pojechała po zakupy.

Rodzina - nieduża, bo to tylko moja znajoma, jej nastoletni brat i ich rodzice - zrobiła zrzutkę, zlew zamontowali, zimą węgiel się kupi. Babcię poratowali, czym mogli, żeby do emerytury miała na jedzenie.

Ludzkie sukinsyństwo, poziom kolejny -_-

wieś

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (790)

#66997

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Musiałam zastrzec karty i zamówić nowe. Zrobiłam to bez problemu przez internet. Przed zamówieniem sprawdziłam, czy moje dane kontaktowe są aktualne - były. Po ostatnich przebojach po kolejnej przeprowadzce staram się tego pilnować.

Karta płatnicza i PIN do niej dotarły błyskawicznie. Ale kredytowa... Czekam tydzień, drugi - nic. Dostaję w końcu list z rodzinnego miasta... z PINem. Okazało się, że PIN dotarł tam, do miejscowości, w której nie mieszkam już 10 lat, do domu, w którym mieszkają obcy ludzie. Przekazali go rodzinie, oni wysłali mi. Ponoć wysłana została też sama karta.

Po tygodniu od otrzymania PINu nadal nie miałam karty, zastrzegłam więc ją - tym razem z problemami, bo nawet nie wpisano jej w system, nie widziałam jej na swoim koncie. Dwie dziewczyny z infolinii się z tym biedziły. Najciekawszym było, że zarówno ja na koncie, jak i one w systemie widziały mój aktualny adres. Udało się, reklamacja złożona, nowa karta wysłana. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł skorzystania w międzyczasie z mojej zaginionej kredytówki.

Odpowiedź na reklamację dostałam błyskawicznie. Bank przepraszał za kłopot, ale... niepotrzebnie się fatygowałam, bo to nie ich wina. Bo na pewno nie podałam dobrego adresu, wysłali na taki, jaki mieli w bazie (tej samej, w której widać było mój aktualny). Poza tym mam spłacić zadłużenie jak najszybciej (aha, już widzę, jak spłacam zaginioną kartę, której nie mam w ręku i nie wiem, czy dotrze), dziękują za kontakt i mają nadzieję na owocną współpracę.

Do końca spłaty kredytu - dwa miesiące. Czekam niecierpliwie na pożegnanie z PKO.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 358 (396)

#66614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kończę pracę w godzinach późnonocnych i, gdy pogoda pozwala, wracam do domu rowerem.

Dzisiaj, jak zawsze, mknę prędkością spacerową stałą trasą, jak bozia przykazała ścieżką rowerową, tradycyjnie kontemplując awangardowe rozwiązania inżynierów ruchu (wiecie, DDR kończące się znienacka na środku chodnika, łączone trasy dla pieszych i rowerów szerokości półtora metra, czy nagłą zmianę nawierzchni z asfaltu na pełnoletnią już szarą płytę chodnikową).

Jadę spokojnie, nagle słyszę radosne "Ty, patrz, rowerzysta!" dochodzące gdzieś z góry. W tej sekundzie przelatuje obok mnie plastikowy kubek z piwem, rozbijając się na szczęście obok, obryzgując mnie jednak zawartością. Ze strachu mało się nie wywaliłam, zatrzymuję się, patrzę, co się dzieje.

Na schodach na most siedziała grupka facetów i radośnie rechotała, najwyraźniej wytykając kumplowi, że nie trafił w "cel". Pytam grzecznie, czy mają coś do powiedzenia, na przykład "przepraszam", czy może trzeba wezwać błękitną kawalerię, żeby odprowadziła ich do domu. W odpowiedzi usłyszałam tylko rechot i "Co się spinasz, lala, nic się nie stało".

No nie, stało się - mówię. Buty mam w piwie, spodnie mam w piwie, śmierdzi to, a jakbym wyrżnęła o chodnik, to podejrzewam, że któryś z panów byłby ładny tysiączek do tyłu, bo tyle kosztują moje okulary. To co, usłyszę przeprosiny, czy dzwonić pod 112?

Panowie się spięli, zaczęli burczeć słowem brzydkiem i niekulturalnem, ale któryś trzeźwiejszy zauważył, że ja już trzymam telefon i chcę dzwonić, a i taksówkarze stojący (nielegalnie) przy przystanku pod mostem zbliżają się w stronę awantury. Zdzielił kumpla, zaordynował "Chłopaki, przeproście, to furiatka, na żartach się nie zna". Wyburczeli "No sorryyyy" i zaczęli się zbierać.

Pewnie gdyby nie taksówkarze w pobliżu, nie kozaczyłabym tak. Inna sprawa, że takich debili po prostu nie znoszę - więc zadzwoniłabym na straż miejską lub policję, stojąc kilkadziesiąt metrów dalej. Bo to takie zabawne, bawić się w rzutki z ruchomym celem...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (511)