Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 

#23517

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Stali pacjenci. Nasz chleb powszedni. Zmora NFZ.

Znam K. od kiedy był berbeciem, wchodzącym na stojąco pod standardową szafę niemal...
Bo od tego czasu jest obiektem zainteresowania służb ratowniczych i porządkowych.
Pomyślicie pewnie, że jakiś łobuz, zakapior czy drech...
Nic bardziej błędnego.
Zwyczajny chłopak. Prawie.
Miał nieszczęście urodzić się z wyjątkowo rzadką i bardzo piekielną w ekspresji odmianą padaczki skroniowej...
"Normalna" padaczka objawia się częściej lub rzadziej, jakiś napad, kilkanaście sekund drgawek, potem sen albo dezorientacja...
Padaczka skroniowa, niestety, nie daje takiego obrazu. Powoduje za to napadowe zaburzenia zachowania. Chorzy nagle zaczynają się niepohamowanie śmiać na głos, krzyczeć, kląć - słowem, zachowują się w sposób niedostosowany do sytuacji. Z pozoru zdrowi, przytomni, a zarazem bez kontaktu i bez wpływu na własne zachowanie.
Nasz bohater miał jeszcze dziwniejszą odmianę zaburzeń: uciekał.
Nikt nie wie, przed czym, ani dlaczego...
Po prostu, w takim momencie zaczynał biec przed siebie i nie przestawał do ustąpienia napadu.
Doprowadzało to jego mamę do czarnej rozpaczy. Bo nie była w stanie załatwić najprostszej sprawy w banku czy urzędzie. Wystarczył dowolny niemal bodziec, dźwięk, zapach czy błysk, żeby K. błyskawicznie podrywał się do galopu i osiągał całkiem spory odsetek prędkości dźwięku, zanim mama zdążyła wyciągnąć rękę i go złapać.
Toteż po kilku próbach uznała, że są godniejsi na tym łez padole, wyszkoleni celem łapania, doprowadzania i leczenia. Słowem - pogotowiarze ratunkowi i policjanci.
A jak już złapali, wieźli do szpitala - podobno celem leczenia...

Przez wiele lat pobytów K. na SORze wyrobiłem sobie pogląd na kilka kwestii natury ogólnej, wręcz filozoficznej.
Tylko na postawie obserwacji jego zachowań.
Po pierwsze, że niezależnie od istoty niesprawności, mózg podlega uczeniu poprzez warunkowanie. Najczęściej, niestety, bolesne...

Otóż, K., w pierwszych latach naszej znajomości, biegał szybko, acz niezbyt daleko.
Jego ogarnięty wyładowaniami mózg po prostu nie ogarniał istnienia jakichkolwiek przeszkód terenowych... Toteż, startował z łóżka, obierał kierunek po prostej wzdłuż oddziału, następnie rozlegało się głuche "jebudu", kiedy nasz Forrest Gump walił z barana w zamknięte drzwi, i drugie, głośniejsze, kiedy zaliczał glebę.
Pozostawało wtedy zanieść go do łóżka, gdzie, z błogim uśmiechem dojrzewał do ocknięcia.
Niestety, ostatnio zmądrzał.
Wystartował, dopadł drzwi, OTWORZYŁ JE i wypadł na korytarz!
Niestety, za kilka chwili rozległ się przy wejściu miodopłynny bas Szefa, który z uśmiechem wkroczył do SOR, niosąc pod pachą, jak szczeniaka, zdezorientowanego K.
Stary zapytał grzecznie, czy czegoś nie zgubiliśmy, poinformował, że wychodził akurat ze swojego gabinetu i... otworzył szeroko drzwi. Pomimo pewnego postępu, mózg K. nie ogarnął tego problemu... Dalej było jak opisano powyżej.
Szef podniósł ogłuszonego chłopaka i odniósł na miejsce.
Druga refleksja dotyczyła stawania na drodze czyjemuś szczęściu.

Wielokrotnie K. trafiał na gorliwych piewców ratowania za wszelką cenę, którzy siłą i godnością osobistą przytrzymywali go na łóżku, ładowali kolejne porcje leków...
Najbardziej zaangażowana była pewna studentka, która - będąc kobietą w wymiarach idealną, to znaczy taką, która zimą grzeje, a latem cień rzuca - wskoczyła do łóżka i własną piersią próbowała utrzymać K. w ryzach. Trzeba przyznać, że nigdy nie widziałem naszego bohatera tak przytłoczonego wdzięcznością za okazaną pomoc...
Ale raz dobitnie się przekonaliśmy, że K. urósł i nie jest już smarkaczem.

Do SOR wszedł kolega lekarz, dość słusznej postury, uśmiechając się życzliwie do świata. Trafił na K. w fazie rozpędu. Nie zdążył odskoczyć. Po chwili pozbieraliśmy go z podłogi, spróbowaliśmy usunąć zeń ślady bieżnika butów K. i przywrócić mu orientację w terenie.
Wniosek był prosty: K. dorósł - trzeba mu znacznie szybciej schodzić z drogi... A pacjenta, który opuszcza nasze towarzystwo takim galopem, nie należy na siłę zapoznawać z urokami ratownictwa medycznego. Zwłaszcza, że opanował już trudną sztukę omijania co większych przeszkód...

A na koniec - Najwyższy ma poczucie humoru...
K., pomimo swojej ułomności, wzorem Rain Mana jest nie do pokonania w jakiejkolwiek grze logicznej...

służba_zdrowia

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 910 (1002)

#24130

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Kiedyś sądziłem, że praca w ratownictwie jest poważna. Niekiedy nawet śmiertelnie poważna...
Tymczasem, okresowo życie pokazuje, że zdarzają się sytuacje nie do końca licujące z powagą naszej profesji. Przy których naprawdę trudno zachować chłodny profesjonalizm...

Pani R.
Obecnie już w wieku mocno ponad średni.
W chwili zdarzenia również nie nastolatka. Przynajmniej nie metrykalnie...
Chora na głowę. Tak definiowała swoją przypadłość w krótkich przebłyskach szczerości.
Niestety, naprawdę krótkich.
Jej choroba miała dwie postacie.
Postać otępienną - wzywały nas dzieciaki z bloku, że na klatce schodowej leży ciało nieżywej kobiety. Przyjeżdżaliśmy.
R. zastawaliśmy bez kontaktu, z maskowatą twarzą i tak sztywną, że spokojnie pluton wojska mógł po niej przekraczać rzeki...
Zabieraliśmy nieszczęsną do karetki i wieźliśmy do oddziału chorób głowy, gdzie spędzała kilka tygodni celem odsztywnienia, okresowo służąc pacjentom za deskę do prasowania.
To jednak nic w porównaniu z fazą aktywną...
Kiedyś się o tym przekonaliśmy. Niestety, najboleśniej ja...
Wizyta po północy: wzywa syn (tak, niestety, ktoś się kiedyś skusił na wdzięki R...), że matka szaleje i nie daje spać.

Jedziemy. Wchodzimy na drugie piętro. Już od parteru słychać soczysty bas przeboju disco polo...
Walimy do drzwi.
Otwiera nam R.
W różowym peniuarze, przez który widać większość treści moich późniejszych koszmarów...
Krótko mówiąc, jej uroda była jak trzydziestoletni Maluch: tylko dla koneserów...
W ręku metrowej długości lufka, w niej tli się jakiś fikuśny papieros.
I zagaja, czułym sznapsbarytonem:
- Cześć chłopaki... Fajnie, że jesteście. Bo imprezka jest. Chodźcie do środka. Wiecie, jak dawno chłopa nie miałam?
- Szanowna wejdzie, ubierze się i powie co dolega!
- Misiu... wrrrr... nie bądź taki zasadniczy. Duży chłopczyk, na pewno będzie nam razem dobrze.
W tym momencie ogarnęło mnie przerażenie. I zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego ratownik wydaje z siebie jakieś zduszone odgłosy i kolorem oblicza przypomina mundurek...

Wchodzimy. Proszę o wyłączenie muzyki. W odpowiedzi kolejna propozycja, tym razem bardziej obrazowa.
Zbiera mi się na zwrot kolacji...
Pytam znowu, po co tu jesteśmy. A ona nawija w trybie ciągłym.
Że chce mnie tu i teraz, że ma syna z księdzem, że jest naprawdę dobra w tym temacie... Do tego pcha się z łapami. Coraz bardziej nachalnie i konkretnie. A ja kobiet nie biję!!! Żadnych!!! Toteż odwracam jej uwagę i czuję się jak prawiczek na orgii...
Mierzę ciśnienie, bo ratownik wali głową w stół i rzęzi ze śmiechu.
Polecam podać całą ampułkę leku z kategorii weterynaryjnych. Po którym pacjent w trybie pilnym zasypia, a potem nie pamięta nic od czasu własnego porodu...
Tutaj R. jeszcze próbuje:
- Znaczy, Misiu mój, tyłeczek mam ci wystawić?
Wizja wzmiankowanego organu, którego smętny kształt widoczny spod piekielnego peniuaru działał na moją psyche w sposób podobny, jak jego włochatość, która do zrobienia zastrzyku wymuszała użycie echosondy, przelała czarę goryczy.
Ocuciłem ledwo przytomnego ratownika i ryknąłem:
- Piątka Midanium w kanał, szybko!!!
- Rozcieńczać?
- Zwariowałeś? Ładuj, póki nie ucieka!!!
Jest tylko jeden kłopot: po tym leku, podanym dożylnie, pacjent naprawdę szybko zasypia...
Więc kto zamknie drzwi?
Ale zaraz - jest syn!
Pukam i włażę do jego gawry. Śpi. Obudzony, mamrocze klątwy i natychmiast znowu zasypia. Widać nie do takich rzeczy przywykł, bidulek...
Nie ma wyboru: tłumacze R.:
- Jak wyjdziemy, szybciutko zamknij za nami drzwi i biegiem do łózka, dobrze?
- Ale tylko z tobą, Misiu...
Ożesz w mordę...
Wkłucie założone.
Lek poszedł. Wkłucie usunięte.
Biegiem do drzwi. Wypadamy, zatrzaskujemy.
Po drugiej stronie słychać trzask rygli i ... łubudu o podłogę. Nie zdążyła wrócić...
Na szczęście pod drzwiami miała wyjątkowo gruby i kudłaty, jak jej wdzięki chodnik.

A ja, od tej pory, twierdzę, że zdarzają się gorsze rzeczy w pracy, niż agresywny pijak.

służba_zdrowia

Skomentuj (171) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1060 (1240)

#24323

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Padły słowa, że moje opowiadania straciły na piekielności. Co prawda nie wszystkie historie z ratownictwa da się tu opisać, ale - zgodnie z wolą ludu- upiekielniam się dzisiaj.

Często wola sądów i logika nie idą ze sobą w parze...
Pół biedy, jeżeli ktoś dostanie po tyłku finansowo - pieniądze to nie wszystko. Gorzej, jeżeli bezmyślność urzędników odbija się w sposób drastyczny na zdrowiu fizycznym i psychicznym obywateli.
Dramat zaczyna się, kiedy przez krótkowzroczność dorosłych cierpią ci, którzy bronić się sami nijak nie mogą: dzieci...

Dziś o jednym z bardziej dramatycznych wyjazdów, jakiego doświadczyłem.
Najpierw kilka słów o okolicznościach.
W wiosce, nieopodal mojego miasta, żyła sobie dziewczyna.
Od rozrywek nie stroniła, szybko też odkryła, że człowiek jest istotą rozdzielnopłciową.
Zaszła. Urodziła. I zostawiła śliczną córeczkę w szpitalu.
Ze szpitala dzieciątko odebrała babcia, która uczyniła z wnusi oczko w głowie. Karmiła, ubierała, rozpieszczała w miarę możliwości...
Wydawało się, że mała znalazła druga szansę na normalne życie.
Matka (w biologicznym sensie słowa) początkowo w ogóle nie odwiedzała córeczki. Bo i po co? Mieszkała w melinie na wsi, z konkubinem i jego braćmi.
Co dzień imprezy, wóda, rozrywka... Kto by tam pamiętał o swoich 23 chromosomach zostawionych jak zbędny bagaż?
Ano sąd pamiętał...
Najpierw orzekł, że matka ma prawo widywać córkę. To widywała. Czasami.
Potem, wyrokiem nieomylnym, dziecko było oddawane matce na weekend, tydzień, wreszcie dwa tygodnie.
Aż pewnego wieczoru, kiedy skończyła cztery latka, zaszła konieczność wezwania nas...

Dyspozytorka, naprawdę mądra dziewczyna, odbierając telefon nagle pobladła.
Wysłuchała prośby babci o radę: czy jest jakaś maść, którą można zatamować krwawienie z dróg rodnych u dziecka...
Babcia nie chciała karetki. Płakała, prosiła, argumentowała, że bandyci z meliny spalą jej mieszkanie...
Na szczęście, nasza dyspozycyjna wydobyła z niej adres.
I tu zaczął się problem... Kto pojedzie?
W takiej sytuacji nie obowiązywała kolejka.
Musiał pojechać najstarszy, najbardziej doświadczony i odporny...
Zgadnijcie, na kogo trafiło?
To był pierwszy raz, kiedy żałowałem, że tyle czasu już pracuję...

Jedziemy. Mieszkanie w bloku. Ale cały czas mamy nadzieję, że może to nie to...
Wchodzimy, mijamy zapłakaną starszą panią.
Ten obrazek, który ujrzeliśmy, mam na stałe wypalony w mózgu...
Na kanapie, na białym szlafroku leży bladziutka, spokojna dziewczynka. Od bieli wyraźnie odcina się spora plama krwi. Na udach widoczne zasinienia w kształcie męskich rąk...
Gdyby sprawca tego widoku był na miejscu, ani chybi cały zespół skończyłby karierę w ratownictwie... Za kratami.
Wezwany policjant też blady. Pyta, czy mają jechać po sprawcę...
Nie byłem pewny - wzięliśmy dzieciaka do szpitala.
Tam konsultacja ginekologa i pediatry i - niestety - potwierdzenie strasznej diagnozy.
Po pięciu minutach do wioski gnało na sygnale wszystko, co policja w mieście mogła wystawić, łącznie z radiowozami wycofanymi już ze służby.
Dojechali. Rozpędzili imprezę. Skuli bydlaka i przywieźli do aresztu.
A potem zaczęła się szopka.

Stary wyga i kryminalista, wiedział doskonale, co mu grozi. Toteż zaczął udawać świra...
I tu objawia się elementarne poczucie sprawiedliwości sił wyższych.
Najpierw zażądał psychiatry.
I trafił do kolegi, który tego feralnego dnia też miał dyżur w innej karetce...
I który wiedział doskonale, kto zacz i że symuluje.
Potem wezwał karetkę do aresztu.
Pojechałem ja...
Na koniec wezwał jeszcze raz, przed przeniesieniem do więzienia. Że nerwy, że trzęsie... Nic dziwnego.
Do kompletu, odwiedził go trzeci z ówczesnych dyżurantów...
Podał leki na uspokojenie i poradził, żeby nie spał na brzuchu...
Finał historii jest w sumie dość szczęśliwy dla ludzkości.
Po osadzeniu w więzieniu, po kilku tygodniach odnotowano samobójstwo więźnia poprzez powieszenie... Inni osadzeni widać nie mieli takich skrupułów, jak sąd...
Tylko...

Nie mogę zrozumieć, jakim trzeba być bezmózgiem, żeby, widząc całokształt sytuacji, porzucenie dziecka przez "matkę", wreszcie to, że babcia zgłaszała już dwa lata wcześniej podejrzenia molestowania dziecka, oddać bezbronnego malucha do gniazda zwyrodnialców?
I czy trzeba tragedii dziecka, żeby sąd wyszedł poza ramy definicji "matka" i "ojciec"?
Pewnie tak... Ale nie jestem sędzią. Na szczęście...

służba_zdrowia

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2683 (2741)

#24494

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Trochę o makabrycznych żartach i pomyłkach w identyfikacji...

Kolega, starszy stażem i niezwykle mądry lekarz, został kiedyś wezwany do próby samobójczej przez powieszenie. Zima jak obecna: lodowato i metr śniegu. Wieczór. Wioska daleko od bazy.
Dojeżdżają. I widzą przy bramie stojącego gościa w kurtce z kapturem.
Na to doktor, pełen zadumy, mówi do kierowcy:
- Widzisz... Jak dziecko zachoruje, to nigdy nikt drogi nie pokaże i błądzimy. A jak jakiś łotr po pijaku groził sznurkiem, to pomimo mrozu stoją przed bramą...

Dojechali. Wysiedli. Lekarz podchodzi do oczekującego i mówi:
- Prowadź pan do tego samobójcy!
Ani drgnie. Stoi gdzie stał.
- No, kochany, idziemy, bo zimno!
Zero reakcji. Może nie słyszy?
- Halo, prowadź pan wreszcie !!!
Tutaj doktor puknął przewodnika w ramię.
A ten, nadal w milczeniu, zakołysał się pięć centymetrów nad ziemią, ze skrzypieniem sznura przymocowanego do bramy...
Tak i znaleźli...

Dyżur. W dwóch karetkach dwaj koledzy, znający się od dawna, lekarze.
Jeden z nich pojechał do wezwania: bardzo starsza niewiasta, schorowana, od dawna bez kontaktu. Prawdopodobnie w stanie agonalnym, ale rodzina prosi o podanie czegoś "na zmniejszenie cierpień"...
Pojechał P. Zbadał, wyjaśnił rodzinie, że pani nie powinna być reanimowana, podał leki i wrócił do bazy.
Jednak rodzina nie była w pełni szczęśliwa, toteż za pół godziny wezwali ponownie. Tym razem padło na M.
Pojechał, wrócił i dzwoni do P:
- Byłeś u takiej staruszki?
- No byłem. Agonia. A co?
- Stary, a zajrzałeś jej do ust??
- No nie...
- Ona się sztuczną szczęką dusiła!!! Wyjąłem i odżyła... Rodzina cię powiesi...
Na to P. stracił ciśnienie i dostał biegaczki. Po kwadransie, kiedy zlany zimnym potem siedział w toalecie. Znowu dzwoni M.:
- Okasztaniłeś się już?
- Tak, a co?
- To wyluzuj... Rzeczywiście agonia ...
P. z wrażenia spadł z tronu.

I wreszcie, o pomyłce brzemiennej w skutkach dla wszystkich zainteresowanych.
Na wsi. Dziewczyna lat 18. Po awanturze z koleżankami przybiegła się wypłakać rodzicom. Ale oni pijani - zignorowali problem latorośli.
No to na złość światu, strzelę samobója!
Dopadła żyletkę i zaczęła się pracowicie skrobać po przedramionach. Ale nawet drapanie boli...
Więc otworzyła apteczkę i zaczęła w furii konsumować wszystko, co znalazła.
I nie byłoby w tym nic zabawnego, gdyby nie fakt, że była to apteczka babci, wyjątkowo na swój wiek zdrowej kobiety.
Posiadała w zapasie jakieś trzy tabletki na sen i... opakowanie silnego leku przeczyszczającego...
Te trzydzieści kilometrów do szpitala zespół będzie pamiętał długo.
Panienka była z lekka podsypiająca po pigułach nasennych i mocno... rozluźniona po tych drugich. I był to pierwszy przypadek, że, pomimo spożycia 50 tabletek, nie było wskazań do płukania żołądka...
Srakieta zadziałała skutecznie :)

służba_zdrowia

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1341 (1401)

#26661

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Trochę wspominek ze studiów.

Ogólnie lekarski jest dość piekielny. Nawet bez ludzi, którzy tworzą historie mrożące krew w żyłach i mocz w pęcherzu...
Była sobie u nas na roku L. Kobieta niepowtarzalna. Nie tylko z powodu ogólnej niechęci do ludzkości, co w tym zawodzie jest dość dziwne...
Pierwszy rok. Kolokwium z histologii. Nasza prowadząca to kobieta-anioł, ale pierwsze doświadczenia z Akademii szybko nauczyły nas, że życie kończy się w tych progach. Tu trzeba zakuwać...
L. przyszła napisać koło z nami. Usiadła i ruszyła jak szalona. Wykuta, pewna siebie.
Jako pierwsza oddała pracę. I zameldowała:
- Pani doktor, ta koleżanka z lewej i kolega za mną cały czas ściągali, więc to moja praca jest oryginalna.
Prowadzącej opadła żuchwa, nam niemalże spodnie...
Potem kolejne kwiatki.
Rzuciła się z pazurami na kolegę, który śmiał zająć JEJ MIEJSCE w pierwszej ławce na wykładzie. Tym samym odbierając jej szansę na tytuł dziobaka stulecia...

Szósty rok. Maj. Pogoda piękna. A my na bloku z geriatrii. Sama w sobie nie była problematyczna. Tylko, że...
Z natury to nauka o próbach wyleczenia pacjentów ze... starości.
Ludzie przemili, ale schorowani okrutnie - szansa na wyleczenie nikła.
Podsumowując: przygnębiający i zupełnie nie wiosenny cykl zajęć.
Toteż cieszyliśmy się jak szczur na otwarcie kanałów, kiedy cudowny asystent oznajmił, że profesora nie będzie w klinice, możemy zatem iść do domu i przez tydzień łazić po plaży...
I byłaby to idylla. Gdyby nie fakt, że L. kojarzyła zmiany życiowe z prędkością koralowca, zaś każda odchyłka od planu wywoływała w niej iście autystyczne odruchy.
No i przyszła sierota dnia następnego na zajęcia... Nie zastała grupy ani profesora. Poszła więc do Dziekana na skargę, że ktoś ukradł jej tydzień bezcennych ćwiczeń...
Dziekan znalazł profa, ten asystenta, a ten nas - telefonicznie. Niektórzy wracali na zajęcia z południa Polski... Tydzień porównywalny z robotą w kamieniołomach.

Wreszcie, końcówka ostatniego roku.
Niektórzy walczyli o dyplom z wyróżnieniem, inni o przetrwanie.
Egzaminy już wyłącznie ustne.
Chirurgia.
Kobyła, jakich mało.
Drogą losowania dostał mi się młody profesor jako egzaminator. Słynący z zacięcia naukowego i encyklopedycznej wiedzy. Blady strach od wejścia.
Niestety, L. również go wylosowała.
Poszła się umówić na odpytkę. I zaproponowała termin 28 czerwca.
Teoretycznie miała do tego prawo, bo sesja trwała do 30. Tylko, że profesor wyjeżdżał na wycieczkę zagraniczną właśnie 28. Więc, w dobrej wierze, zaproponował naszej strzydze termin o dwa dni wcześniejszy. Zgodziła się.
Wyszła i napisała skargę do Dziekana, że profesor samowolnie skraca sesję, uniemożliwiając studentom zdawanie w dogodnym terminie...
Dziekan cofnął urlop, wycieczka przepadła.
Znacie Pieśń o żołnierzach Westerplatte?
"Prosto czwórkami do nieba szli"...
Tak wyglądał egzamin. Pierwsza czwórka weszła. Kwadrans. Wypadli. Cztery lufy do indeksu.
Na szóstym roku!!!!! Ostatni egzamin na studiach!!!!
Druga czwórka - to samo.
W trzeciej zaświeciła nadzieja - jeden zdał...
Ja byłem w czwartej.
Atmosfera przypominała tę na balu arystokracji, zaraz po puszczeniu wyjątkowo głośnego bąka.
Profesor się już nasycił krwią. Teraz był po prostu wk...wiony jak zwykle.
Zdała nas dwójka. W tym ja. Cudem.
Po wyjściu nie wiedziałem, jak się nazywam i co tu robię.
Bo przez jeden numer socjopatki miałem realną szansę nie skończyć studiów w terminie.
Ona oczywiście została przeniesiona do innego egzaminatora i zdała na piątkę.

Zapytacie może, dlaczego ona to przeżyła?
Nie wiem. Ale wiem, że do kliniki, w której pracuje po studiach, nie pojadę nawet z ulubionym zwierzęciem domowym.
Bo wolę być nerwusem, ale naprawdę pomagać chorym ludziom, niż żyć jako obkuty suchą wiedzą socjopata, którego boi się nawet lustro...

służba_zdrowia

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1115 (1181)

#26952

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Powiedzmy sobie szczerze: wielu ludzi deklaruje niechęć do ratowników. Lwia część z nich motywuje to aferą łódzką...
Tylko, że kiedy w oczy zagląda bardzo szczupła niewiasta, dzierżąca w łapce zabytkowe narzędzie rolne, nagle wszelkie animozje znikają... Rozpacz, krzyk, prośba o pomoc.
A my, nie bacząc na nic, gnamy jak wariaci.
Bo mamy to w rdzeniu kręgowym, w genach, w duszy...
Majowy weekend. Koszmar dla pogotowiarzy.
Nie dość, że przychodnie zamknięte, a naród ma akurat czas, żeby przy piwku i kiełbasce zastanowić się nad ogromem swoich, nie cierpiących zwłoki, schorzeń, to jeszcze wyjazdy...
Normalnie ruchliwa droga krajowa zmienia się w komunikacyjny koszmar.
Tysiące samochodów dziennie przetaczają się między Warszawą i Gdańskiem, tkwiąc w korkach, trąbiąc i wlokąc się uparcie tylko po to, żeby za dwa dni robić to samo, w odwrotnym kierunku.
O ile mieszkańców stolicy da się zrozumieć (stamtąd nie da się nie uciekać...), o tyle ci inni...

W samym środku tej zadymy, odbywam drugą dobę dyżuru karetkowego.
Tak, tak, ze względu na braki kadrowe, Szef zarządził mobilizację plutonu egzekucyjnego, jak pieszczotliwie nazywano grupkę zapaleńców ratunkowej, o sporym podówczas doświadczeniu i będących całkowicie nie do zdarcia.
I wlepił nam po 48 godzin. Bo to najcięższe dyżury w roku...
Żeby nie było nudno, jedną dobę siedziałem w karecie wypadkowej, zaś drugą obstawiałem zespół reanimacyjny.
Pierwsza doba była straszna.
Średnio po dwadzieścia kilka wyjazdów na dwadzieścia kilka godzin... Licząc czas dojazdu i wizyty, przerwy wystarczały na potrzeby fizjologiczne co któreś wezwanie.
Jemy w karetce, śpimy (poza szoferem, oczywista) w karetce...
A wezwania przecudne: nieprzytomna na kinderbalu siedemnastolatka. Wpadamy. Wita nas młodzianek z fryzurą o morfologii skunksa, znajomym "Ile k....wa można czekać?". Na miejscu dziewuszka, która przesadziła z solarium. Lekko odwodniona, z zawrotami głowy. Wzywający pijany, jak trzoda chlewna...
Próba samobójcza przez podrapanie nadgarstka... kapslem od piwa.

Druga doba.
Wreszcie trochę odpocznę. Bo ta kareta nie jeździ z kolejki, tylko do najpoważniejszych wezwań.
Radość trwa tylko do południa. Przychodzi dyspozytorka i prosi, żebyśmy pojeździli z kolejki i wspomogli kolegów z wypadkowych, bo nie dają rady... Ciągle w trasie, a wezwań nie ubywa.
I zaczęła się polka...

Koło 19 zjechaliśmy do stacji uzupełnić paliwo. W tym czasie, na miejsce wezwania, do zawału, udali się nasi koledzy z drugiej erki.
Po trzech minutach słyszymy wezwanie na pomoc...
Karetka jadąca na sygnale została uderzona przez tramwaj.
Leży na skrzyżowaniu.
Pędzimy.
Widok nieładny...
Wybebeszona karetka leży na boku, na niej ścięta sygnalizacja świetlna. Kierowca i lekarz wyszli o własnych siłach. Zajmuje się nimi inny zespół.
W środku został ratownik, który, zamknięty w klatce przedziału medycznego, nie widział, co się dzieje i poleciał jak worek przez całą długość samochodu...
Skarży się na ból obojczyka i szyi. I drętwienia rąk... Niedobrze.
Miał na tyle przytomności umysłu, że nie dał się wyciągnąć gapiom, ani mniej doświadczonemu zespołowi. Poczekał na nas. Ostrożnie, powoli, wyciągamy go z wraku, zakładamy kołnierz, podajemy leki. Potem, jak z jajkiem, do szpitala. Tam diagnoza: wybuchowe złamanie kręgosłupa szyjnego. Natychmiast na stół.
Uff... udało się zespolić złamanie, będzie chodził...
A my? Biegiem do karetki i pędzimy do chorego z zawałem, do którego oni się spieszyli. Na miejscu odbieramy opieprz stulecia, że tak długo.
Nie tłumaczymy, bo co tu mówić?
Że zespół, który do nich pędził rozwalił się w drobny mak? Że ratownik ma szanse jeździć na wózku po kres swych dni?
Że Szef w tym czasie zwija się jak w ukropie i jeździ trzecią karetką, zbierając po dwa- trzy wezwania na raz?
Kogo to obchodzi?
My cały czas w napięciu czekamy na telefon ze szpitala, co z kolegą... Czeka jego żona w zaawansowanej ciąży...
A w międzyczasie jeździmy jak wariaci. Omdlenie. Pobicie. Krwawienie z ust. Wypadek...

A wiecie, co w tej sytuacji było najbardziej piekielne?
Że na miejscu zdarzenia przywitały nas komentarze w stylu:
- Jeżdżą po pijaku, to i mają za swoje
- Dobrze im tak!
- A żeby zdechli, za nasze pieniądze karetkę rozbili!
A do tego, jak już ogarnęliśmy ten holocaust, okazało się, że z rozbitej karetki ukradziono krzesełko transportowe (idealne na ryby) i defibrylator (można prądem robaków natłuc, bo po co innego?)...
I tak czasem tylko sobie westchnę: jak można tak traktować kogoś, kogo możecie za chwilę prosić o pomoc i ratowanie życia?
Widać można...
Bo wypadek był jeden, ale złych chwil znacznie więcej...
Co nie zmienia faktu, że i tak warto to robić. Bo czasem udaje się komuś pomóc...

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1116 (1178)

#26639

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
A dzisiaj trochę się poużalam...
Miałem ci ja dyżur na macierzystym oddziale, zajmującym się, w chwilach wolnych, kompleksową naprawą uszkodzeń narządów ruchu.
Siedzę w gabinecie. Dzwoni telefon. Szef Oddziału Ratunkowego, znany również jako mój bliźniak (złośliwi twierdzą, że syjamski).
Melduje, ze zgłosiła się babinka ze złamanym przedramieniem. Próbował nastawić, ale niestabilne jest wysoce. Zapytowywuję, co dalej.
Ponieważ, wbrew powszechnej opinii, mam cechy ludzkie, zapytałem swojego Wodza, czy przyjąć i zoperować na dyżurze - odpowiedź twierdząca.

Dla nie zorientowanych wyjaśnię: takie złamanie, choć bolesne, nie jest stanem zagrożenia życia. Pacjenta można przyjąć do oddziału w trybie planowym i zoperować jutro, pojutrze albo za dwa tygodnie.
Tym bardziej, że rączka zaopatrzona szyną gipsową, leki przeciwbólowe pacjentka dostała - słowem, highlife.
Ale w końcu osoba starsza, więc po co ją ganiać po mieście w tą i z powrotem?
Co prawda poranna gołoledź spowodowała, że miałem już plany operacyjne na popołudnie, ale niech tam... Nie umrę od jednego zabiegu więcej.
Toteż oddzwaniam na dół i polecam panią przyjąć.

Za kwadrans pukanie do drzwi: pacjentka wraz z sąsiadką i skierowaniem do oddziału. I tu niespodzianka: pani nie chce się dziś położyć... Jutro tak, dzisiaj nie i już.
Nasz klient - nasz pan.
Informuję panią, że jutro ostry dyżur ma drugi oddział w mieście, toteż trzeba się tam jutro udać celem przyjęcia.
- A jak nie przyjmą?
- To wróci pani do nas, jakoś pomożemy.
Poszły.

Godzina 16 z kawałkiem.
Wybieram się na blok operacyjny, coby skroić kolejną ofiarę lodowej pułapki, w jaką zamieniły się rano chodniki.
Otwieram drzwi - znajoma pani wraz z sąsiadką. Bogatsze o torbę z ciuchami. Meldują, że teraz to one się chcą przyjąć...
Spokojnie wyjaśniam, że idę operować i że do nocy nie dam rady pani poskładać, więc zdrowiej będzie, jeżeli wykona poprzedni plan, czyli uda się do konkurencji, rano.
Zapewniam, że w razie porażki jesteśmy otwarci. Pacjentka przyjmuje do wiadomości. Za to sąsiadka... Zaczyna robić coś, co mnie zawsze doprowadzało do szału: kłamać!
Twierdzi, że one wcale nie odmawiały zgody na hospitalizację, tylko pojechały po piżamę!!!
W niedużym mieście? Przez sześć godzin???
W tym czasie można od biedy sprowadzić jedwabną podomkę ze stolicy i to autobusem...
Do tego, mówi mi to w twarz kobieta w wieku mocno dojrzałym, która kilka godzin temu w ten sam sposób mówiła coś zgoła innego...
Poszedłem na blok operacyjny. Pacjentka jeszcze nie zjechała. Wróciłem na górę. I odebrałem telefon...

Tu zaczyna się piekielność maksymalna: od pierwszego słowa rzuciła mi się do gardła jakaś młoda (sądząc po głosie) niewiasta, która najwyraźniej uwielbiała czuć się ważna i słuchać swojego głosu...
Przedstawiła się jako... rzecznik pacjenta! Tylko, że na pytanie, w jakiej instytucji, nie potrafiła odpowiedzieć. Kiedy zadałem je po raz trzeci, odburknęła, że w NFZ i zdziwiła się, ze tego nie wiem...
Sobaczyła mnie, ogólnie mówiąc, z powodu rzekomego dwukrotnego nieudzielenia pomocy zdrowotnej starszej pani ze złamanym przedramieniem...
Kulminacyjny punkt:

- Pan jest cyniczny, arogancki i pozbawiony empatii!!! Ja już wiem, co o panu myśleć!!!
- To pani zdanie, ma pani do niego prawo...
- Ach tak??? Ja się tak nie pozwolę obrażać!!!
- Przepraszam, a kto tu kogo obraża?
- Pan mnie prowokuje!!! Tak nie będziemy rozmawiać!!! (Jeeezu, nareszcie...)
- Dobrze, proszę pani...
- Jest pan agresywny i dąży do konfliktu !!! (Cały czas histeryczne wywrzaskiwanie)
- Czy w czymś jeszcze mogę pomóc?
- Ja pójdę na skargę!!! Do dyrekcji (tu z nazwisk) i do NFZ (a podobno to ona jest z NFZ...)
- Jeżeli pani sobie życzy... Tylko...
- No co? Co tylko???
- Po pierwsze, podaje się pani za kogoś, kim nie jest, a to karalne. Po drugie nie będąc oficjalnie rzecznikiem, nie jest pani stroną w tej sytuacji, po trzecie wreszcie, na początku rozmowy twierdziła pani, że jej klientka (no bo kto właściwie?) musiała jechać po piżamę, potem, że musiała się zastanowić, a w końcu, że cokolwiek zdecyduje, ja jestem od tego, żeby ukłonić się w pas i służyć...
- To bezczelność i chamstwo!!!
- Też tak oceniłem pani wypowiedzi. Dziękuję. A na koniec nadmienię, że nasza rozmowa idzie na głośniki, dzięki czemu ma pani w tym oddziale całkiem spore grono wielbicieli...
- Proszę pana... (trzy tony spokojniej) czy nie możemy przymknąć oka na całą sytuację i przyjąć mojej...
- Pani kogo? Babci? Cioci? Sąsiadki?
- No pan znowu jest bezczelny!!! Ja pójdę na skargę jutro z rana!!!
- Proszę uprzejmie. Choćby zaraz i do prezydenta. Ale skończmy już może tą rozmowę, bo blokuje mi pani od pół godziny linię, na którą dzwoni Oddział Ratunkowy...
Trzask słuchawki. Błoga cisza.

A morał tej historii? Każdy dobry uczynek musi zostać ukarany...
Bo gdybym postąpił zgodnie z zasadami i zapisał panią za tydzień czy dwa, to pewnie nie słuchałbym przez kilkadziesiąt minut wrzasków jakiejś niedowartościowanej dziewuszki, która prawdę pojmowała równie elastycznie, co jej babcia. I nie musiałbym potem pić ziółek na uspokojenie... Żeby nie pamiętać już tego uczucia niesmaku, które zawsze mam, ilekroć ktoś dorosły zachowuje się jak dziecko. Próbuje kłamać i kręcić, a jeżeli to nie działa - zastraszać i grozić...
Mając gdzieś dobro innych.
I swoje, bo ja nie chciałbym być bez konieczności operowany w środku nocy, przez chirurga po kilku zabiegach urazowych...

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (768)

#28106

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O perypetiach z piekielnymi dyspozytorami wspomniałem przy okazji wysłania załogi do konia.
Generalnie, jest to zawód zasługujący na ogromny szacunek. Godziny w dzień i w nocy wypełnione użeraniem się z potencjalnymi wzywającymi, tłumaczenia, kłótnie...
Jednak to wszystko nie przechodzi bez śladu. Po latach pracy, przeciętny dyspozytor zmienia się z coś w rodzaju automatu zgłoszeniowego z zepsutym obwodem logicznym i bez opcji nawigacji...
Oto dowody...

Wezwanie w środku nocy. Na karcie stoi napisane, że jedziemy do starszej pani, która traci przytomność. Co ciekawe, sama wzywa, więc traci chyba powoli. Ale jednak...
Na błyskach zajeżdżamy pod blok. Wyskakujemy. Sprzęt w łapki i naprzód. Na czwarte piętro.
Wbiegamy - w końcu na grypę to nie wygląda...
Dzwonimy, walimy w drzwi - bez odzewu. Znaczy, jednak straciła...
Trzeba wezwać strażaków i niebieskich, coby drzwi wyrąbali. Toteż wołam naszą panią przez radio.
Odzywa się i mówi, że pomyliła adresy - sąsiednia klatka, też czwarte piętro!!!
Zbiegamy z ważącym kilkadziesiąt kilo majdanem (tak, tak - sam defibrylator koło dziesiątki, a torba i reszta?).
Potem z mroczkami przed oczyma powtórka. Otwiera przemiła babciunia, która melduje, że tak ją głowa boli od rana, że chyba zemdleje... Choruje na migrenę, zapomniała kupić leki.

Innym razem.
Wezwanie do duszności u maluszka. Koszmar ratownika, bo daleko, na wiosce.
Dyspozytorka zebrała wywiad: jedźcie drogą, na zakręcie będzie rozgałęzienie w prawo, dalej po płytach i na końcu dom.
Lecimy. Droga - jest. Zakręt - jest. Płyty - jak w mordę - są. W obie strony. Ale było, że w prawo, to skręcamy. Noc, ciemno, choć oko wykol.
Jedziemy. Kilometr, drugi, trzeci - droga wąska, po obu stronach rów. W końcu widzimy jakieś migające światełka. Zielone i czerwone. Dobra nasza!
W ostatniej chwili łowię kątem oka podejrzany błysk na poziomie gruntu i wrzeszczę do kierowcy coby hamował...
Dwa metry dalej zaczyna się woda, a te światełka to wejście do portu!!!
Potem już tylko trzy kilosy na wstecznym, po ciemku. I skręt w lewo, czyli we właściwą stronę...

I wisienka na torcie.
Wezwanie o drugiej w nocy nie należy do przyjemności. Na karcie wyjazdu, w miejscu wezwania widnieje nazwa wsi, rozpirzonej na cztery strony świata i numer domu. W polu powód wyjazdu czytamy: "nie wiem co się dzieje"...
Ponury żart jakiś...
Jak się domyślacie, lokalesi nie mają zwyczaju zamieszczania na domach metrowej wielkości neonów z numerami domów...
Toteż po pół godzinie szukania, prosimy panią o oddzwonienie i sprecyzowanie miejsca zdarzenia. Czekamy...
Nagle, z głośnika odzywa się jej triumfalny głos. Mówi, że to będzie dom, na podwórku którego stoi kombajn zbożowy...
W środku nocy, w sierpniu, w sezonie żniw!!!
Po wściekłych rykach, nieco obrażona oddaje jeszcze, że ten dom ma czerwony dach...
Obudziliśmy pierwszych z brzegu aborygenów, którzy skierowali nas prosto do chałupy, przy której stał jedyny w okolicy, wielki warsztat samochodowy...

Wiem, że to trudna robota. Nerwowa. Wypalająca.
Ale my nie jedziemy gdzieś dla rozrywki. Tym razem trafiliśmy na rzadką - dosłownie - chorobę, czyli biegunkę. Mogło być gorzej.
Ale czy naprawdę musiało?

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 791 (839)

#28181

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jestem fanem ratunkowej. Lubię w niej większość. Chwile smutne i radosne.
Bo, niezależnie od tego, jak jest, możemy pomagać innym.
Nie lubię jednego: bezsensownego nadużywania systemu przez ludzi, których egoizm zabiera innym szansę na ratunek...
A jest ich coraz więcej.
Nie ukrywam, że pogotowiarze mają swoje sposoby na oduczenie takich ludków traktowania nas jako taksówki, przychodni na kółkach, czy też - w przypadku SORu - jak lekarzy rodzinnych bez kolejki.
W większości piekielne.
I wiem, że moi zagorzali wielbiciele odsądzą mnie od czci i wiary po tym, co napiszę. Ale co mi tam... Dla Was wszystko.

Często się zdarza, że do ambulatorium zgłaszają się ludkowie z banalnymi otarciami naskórka, czy skaleczeniami. Najczęściej kilkudniowymi.
Żeby dodać dramatyzmu sprawie, w miejscu zadrapania najczęściej powstaje odczyn zapalny w postaci słynnej czerwonej pręgi, idącej nieodmiennie do serca...
Dla zainteresowanych: jest to łagodny odczyn naczyń chłonnych, kompletnie niegroźny.
Ale mit głosi, że dojście pręgi do serca niezawodnie zabija pręgowanego...
Tłumaczenie tego narodowi kończy się zazwyczaj niepowodzeniem: wiedzą lepiej, a ja nie chcę pomóc i już.
Toteż pomagam: proszę, żeby zainteresowany wrócił do domu, wziął czarny mazak i zaznaczył poziom pierwotny pręgi. Potem już tylko musi co pół godziny mierzyć linijką prędkość przesuwu i zaznaczać pisakiem... Jeżeli owa przekroczy 5 centymetrów na godzinę, to zgłosić się ponownie...
Nikt jeszcze nie wrócił, ale wzrosło zapotrzebowanie na zmywacz do markerów...

Kiedyś, w nocy, pojechaliśmy po raz trzeci w ciągu miesiąca do tej samej pani. Niewiasta w wieku średnim, postury ogromnej i o niepohamowanym apetycie.
Do tego, posiadająca kamicę pęcherzyka żółciowego, która wymaga bezwzględnej diety.
Pani dietę miała głęboko, a na operację się nie zgadzała. Regularnie jadała na kolację kilka kotlecików, po czym, koło drugiej w nocy spanikowany mąż wzywał karetkę do umierającej z bólu małżowiny...
Facet naprawdę był troskliwy, pytał jak może pomóc.
Za to pani, nie dość, że wymuszała nasze przyjazdy, nie stosowała się do zaleceń, to sobaczyła nas o wszystko: o zbyt wolny przyjazd, za słabe leki, bolesny zastrzyk i niewłaściwą aparycję - podobno nie wyglądaliśmy na odpowiednio zainteresowanych...
Toteż raz puściły nam zwieracze mentalne.

Podaliśmy zastrzyk, taki jak zawsze. Pretensje też rytualne.
A potem... Na pytanie męża o możliwość pomocy, diabeł podszepnął mi pomysł:
- Proszę wziąć pół litra wody przegotowanej. Ciepłej.
- Tak jest, doktorze!
- Do tego dodać dwie tabletki roztartego między łyżkami środka rozkurczowego.
- Natychmiast!
- I najważniejsze: co kwadrans podawać do picia żonie łyżeczkę od herbaty uzyskanego napoju - żeby żołądka nie podrażnić.
- Oczywiście, dziękuję bardzo!
Wyszliśmy. Ratownik patrzy na mnie cokolwiek dziwnie...
- No co??
- Coś ty za szamaństwo tam odstawił?
- Stary, to proste: musi dostać jeszcze coś rozkurczowego za jakiś czas, tak?
- No tak...
- A teraz pomyśl: co kwadrans 5 mililitrów doustnie... a tego jest pół litra... to o której skończą się leczyć?
- Za jakieś kilka godzin.
- No właśnie. Myślisz, że pani będą smakować następnym razem kotleciki? Po nieprzespanej nocy?

Genialne, prawda?
I piekielne zarazem. :)

służba_zdrowia

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1115 (1169)

#28113

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zajęcia z układu krążenia, kilka lat wstecz. Praktyczne- robimy EKG. Szanowny pan doktorek, niech go cholera, postanowił najpierw zaprezentować, jak i gdzie elektrody przypiąć należy.

W tym celu wybrał najbardziej biuściastą dziewczynę w grupie (chociaż akurat nie wiem, czy kryterium wyboru nie była też uroda/figura, bo dziewczyna naprawdę zjawiskowa, acz nieśmiała*) i każe jej się na leżance, ustawionej pośrodku sali, położyć. Dziewczę zestresowane, kładzie się, ale hola, hola! Rozbieramy się!

No to dziewczę posłusznie bluzkę rozpina, buty i skarpetki ściąga, nogawki spodni podwija (dla niezorientowanych, odprowadzenia do aparatu robiliśmy z kończyn- takie obręcze na nadgarstki i kostki, oraz te takie przyklejane w różnych dziwnych miejscach klatki piersiowej). A doktorek w furię!

- CHCE PANI WYLECIEĆ Z ZAJĘĆ?!! PANI JEST NIE-PRZY-GO-TO-WA-NA! JAK TAK MOŻNA!

Dziewczę karp. Reszta zgromadzonych (towarzystwo mieszane) podwójny karp. Nikt nie wie, co się dzieje... Doktorek łaskawie raczył objaśnić...

- Pani ma STANIK! W staniku są FISZBINY! METALOWE! Jak ja mam EKG zrobić porządne, jak mi fiszbiny będą lewe sygnały dawać?! Proszę ściągać tą szmatę!

Dziewczę przerażone, ręce jej się trzęsą, z niepokojem po męskiej części grupy rzuca, ale doktor kazał, no to ściąga... I siedzi tak bidulka, biust próbuje zasłonić, a doktorkowi aż ślinka cieknie...

- No KŁADZIE SIĘ wreszcie, cobym badanie mógł zacząć!

W tym miejscu wielki szacunek dla kolegów z grupy. Jak przystało na dżentelmenów, wzrok odwrócili, żeby dziewczyny nie krępować, sami, jak i my, zażenowani sytuacją...

Dziewczyna pyta się nieśmiało, po przyklejeniu elektrod, czy mogłaby się nieco zasłonić, chociaż bluzką, bo źle się czuje w tej sytuacji...

- Przecież wszyscy jesteśmy ludźmi! Każdy gołą babę widział! Jak ja mam pokazywać, gdzie należy zakładać elektrody, jak wszystko będzie zasłonięte?!!

Po czym zabrał się do badania... Z obleśną lubością demonstrując serdelkowatymi łapskami podtatusiałego satyra, gdzie elektrody NALEŻY, a gdzie NIE NALEŻY zakładać, macając sobie bezczelnie dziewczynę przez dobre 20 minut, aż się znudził i zaproponował kolegom, czy nie chcieliby "poćwiczyć"... na szczęście jeden z kolegów wpadł na pomysł, jak uniknąć krępującej sytuacji i poprosił doktorka, jako "sławnego kardiologa", o zbadanie go, bo nikt tak nie robi EKG jak on... Doktorek na szczęście kupił to wazeliniarstwo i męczył kolegę do końca zajęć.

Dziewczyna traumę miała jeszcze długi czas... Pytacie, czemu nie zrobiliśmy awantury? No cóż. Doktorek na zajęciach to było istne gestapo, znęcające się psychicznie, wyzywające nas od najgorszych i gnojące na każdym kroku. Terror psychiczny na tych zajęciach czkawką odbija się wszystkim do dziś.

Dziewczyna chciała zgłosić molestowanie, ale bała się, że nikt nie będzie zeznawał... I tak przedmiot odsiał 30% roku. Sprawa (co prawda już po egzaminie) trafiła do dziekana, który... zarządził konfrontację. I tak spotkaliśmy się - nasza grupa, dziekan i doktorek, który podczas spotkania był bardziej słodko-pierdzący niż najsłodsza przedszkolanka, uprzejmie prosząc o wyjaśnienie, czemuż to jemu, takiemu cudownemu, kochanemu dziadkowi, zarzuca się takie zbereżeństwa, niech powie głośno, wszystko wyjaśnimy... Brawa dla inteligencji dziekana... Przyjaciółka nieszczęsnej poprosiła w jej imieniu, żeby dać spokój całej sprawie, bo nic z tego nie wynika, a biedna dziewczyna psychicznie nie wytrzymuje roztrząsania sprawy na nowo. Tyle na temat sprawiedliwej kary. Facet nadal uczy. Nadal demonstruje EKG. Podobno tyle się na plus zmieniło, że grupki już nie są mieszane.

*żeby nie było podtekstów - dziewczyna jest naprawdę śliczna i piszę to bez złośliwości, jak również głupich aluzji - nawet jako hetero potrafię docenić kobiece piękno.

uczelnia

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 844 (910)