Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 

#31975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Policja wypuściła piekielnego z poprzedniej historii po 24 h, http://piekielni.pl/31938.

Kretyn postanowił przyjść do mnie chyba z chęcią pogrożenia palcem, że się wtrącam w jego związek. No ba! Przecież to że Ania leży w szpitalu, to był przecież drobny wypadek. Więc wpadł prawie że z drzwiami, jakby zapukać nie można było. I drze mordę że życie jemu niszczę, że to ich sprawa i dlaczego dzwoniłam na policję. Że on po dziecko przyszedł i że mnie zapierd**** jak będzie miał sprawę. Byłam akurat w kuchni, a mała z współlokatorem na spacerze więc zabrać mi jej nie mógł.
Wyśmiałam jego w twarz i powiedziałam że już stracił rodzinę Spytałam również czy ma nowych znajomych w ciupie, bo zapewne niedługo tam wróci.

Chyba chciał mnie uderzyć. Bo chyba jego poirytowałam. Tylko jak już wcześniej wspomniałam byliśmy w kuchni. Zamachnął się. Ja też. Kretynowi przywaliłam w twarz patelnią. Pierwsza rzecz która była pod ręką – nie moja wina, to mała chciała jeść naleśniki. I oto wisienka, kretyn zwiał z zakrwawionym nosem! Grożąc, że pójdzie na policję. Ciekawe co im powie, że osoba dwa razy mniejsza od niego złamała (mam nadzieję, że złamała) jemu nos?

Zawsze myślałam, że jedynie zakupy są w stanie poprawić mi humor – ale palnięcie komuś patelnią w ryj – cieszy o wiele bardziej.

dom

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1143 (1231)

#32977

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Siostra moja mieszka poza granicami naszego pięknego kraju. Za każdym razem jak przylatuje do Polski to razem z braćmi ciągniemy słomki - najkrótsza słomka jedzie ją odebrać. ;)
Jakiś czas temu padło na mnie i argument, że musiałbym jechać prosto z pracy niestety został zbyty śmiechami - kochane rodzeństwo.

Nastał ten dzień. Zmęczony kompletnie po całej nocy jeżdżenia (trzy wypadki w ulewie...), przemoczony, zmarznięty, jadę na lotnisko. Nie mogłem wyglądać korzystnie, ale nie mogłem też wystawić siostry.
Siostra zabrana, ale po drodze przypomniało mi się, że lodówka pusta. Ona widząc okazję do zakupów zaświeciła oczętami, no i jak tu odmówić...

Poszliśmy do sklepu. Ona - umalowana, wypoczęta, dobrze ubrana, uśmiechnięta i obok ja - w spodniach ratownika, rozciągniętym, czarnym t-shircie, bez nawet porannego prysznica, z rękoma w kieszeni ciągnę się za nią.
Nie dało się... No po prostu nie dało się z nią przejść obok sklepu z ciuchami i nie wejść. Chodziłem za nią, poziewując z lekka, od wieszaka do wieszaka. Stanęliśmy w końcu przy spódniczkach. Siostrzyczka cała zachwycona - bo tak tanio, bo tak ładnie, bo tak modnie! Obok ja z miną niespecjalnie zachwyconą i myślą by ją tak może udusić i zostawić tam... ;)
Obok oglądała coś dziewczyna na oko 25 lat. Sisi skakała od spódniczki do spódniczki, przerzucając mi przez ramię co ładniejsze sztuki "bo ciężkie, bo ona nie będzie tego dźwigać, a ja mężczyzna...".
W pewnym momencie powiedziała:
- Piotruś, to idź zapłać ładnie, a ja jeszcze coś obejrzę (chodziło o to, że jeszcze nie zmieniła pieniędzy, później za zakupione ciuchy miała mi oddać).

Na to odezwała się dziewczyna stojąca obok:
- Ty, jesteś pewna, że tego starucha na to stać? Bo chyba prędzej weźmie cię na denaturat ze swojego zasiłku.

Jak musiałem tragicznie wyglądać, jak bardzo musiało postarzyć mnie zmęczenie, irytacja i chęć mordu siostry, że zostałem wzięty za starucha sponsorującego młodą dziewczynę będąc na zakupach... z siostrą bliźniaczką...

zakupy

Skomentuj (108) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1668 (1748)

#32976

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ulewa. Leje tak, że się nie chce nawet myśleć. Na ulicach morze, wszystkie stacje radiowe i telewizyjne bombardują informacjami, żeby najlepiej nie wychodzić z domu, a jak trzeba to ostrożnie, wolno, nie spieszyć się bo ślisko, bo ograniczona widoczność, bo może być źle.

Z nie najlepszym przeczuciem siedzieliśmy z kolegami w stacji pogotowia. Byliśmy tak pewni swego, że zaczęliśmy obstawiać scenariusze wypadku.

Bach. Wezwanie.
Wypadek. droga dojezdna do miasta, gość "troszkę" przyspieszył, żeby szybko znaleźć się w bezpiecznym domku i jakimś cudem wypadł z drogi, dziwne... Żona się wykaraskała i zadzwoniła po pomoc, ale z gościem ponoć kiepsko. Z duszą na ramieniu wsiadamy do karetki. Odpalamy gwizdki i wyjeżdżamy z garażu na spotkanie z naturą. Co druga ulica ciemna bo prądu brak, na liczniku u nas ledwie 60 km/h - nie idzie jechać szybciej, ciemno, leje, nic nie widać, błyskawice szaleją, huki, stuki, krzyki. Horror. Przez radio informują, że niedaleko naszej stacji też wypadek, że wysyłają z innego końca miasta, że brak karetek.

Dojeżdżamy na miejsce, droga zajęła nam jakieś 17-18 minut. Długo, bardzo długo, ale mieliśmy zerowe szanse na dotarcie prędzej. Kolega wyciąga daszek, ja wyskakuję z plecakiem. Straży ani policji jeszcze nie ma, więc my próbujemy go wytargać ze środka błagając żeby nie trzeba było używać nożyc. Udało się. Kolega ustawił daszek żeby na nas nie padało, układamy klienta na noszach. Robimy swoje. Tylko...

Gdzie kobieta, która wezwała pogotowie??? Rozglądamy się - brak. Dzwonimy, dowiadujemy się, może to nie była żona tylko przejezdna kobieta, zatrzymała się, wezwała pomoc i odjechała (serio, bywa). Nie - pada odpowiedź - to na pewno żona, mówiła, że jest żoną i mąż jest nieprzytomny. No to... Gdzie jest???

Kolega załadował gościa do budy, ja jeszcze łażę i się rozglądam, próbuję użyć latarki, niestety jej światło niewiele daje w tym deszczu. Prosimy aby powiadomiono straż, że jeszcze gdzieś tu powinna być kobieta, ale musimy jak najszybciej dotransportować jej męża do szpitala, bo tu nie mamy szans nic z nim zrobić. Facet po drodze się krztusił, dusił, padał i wstawał, ale dał radę dojechać.

Kilka godzin później wezwanie do jakiejś pierdoły. No, ale trzeba odwieźć do szpitala. Tam znajoma pielęgniarka wyjaśniła nam już znaną im sprawę z zaginioną żoną.

Otóż żona poszkodowanego wcale nie zaginęła. Wezwała pogotowie, a kiedy chwilę później drogą jechał samochód, niewiele myśląc, złapała stopa mówiąc, że auto jej się "popsuło" i zostawiła umierającego męża bez pierwszej pomocy w tym deszczu, z nieoznakowanym samochodem i pojechała do domu.
Czego tu wymagać od kobiety... Żeby mokła???

Zakładu żaden z nas nie wygrał. Nikt nie przewidział takiego scenariusza. :)

Praca praca

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1555 (1589)

#32929

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ widzę, że historie o mojej pracy was zainteresowały, to pozwolę sobie dorzucić kolejną.
Niestety, traktuje o tym czemu już riddle nie sprzedaje w normalnych sklepach.

Ponieważ firma liczy sobie już prawie 30 latek, to wiadomo, kiedyś o internecie.. co ja mówię, o komputerach to się słyszało.. i tylko słyszało. Oczywiste więc, że na początku to jedynym źródłem utrzymania były normalne sklepy. Jakieś trzy lata temu orzekliśmy ostatecznie: "basta"!
Czemu?
Oto trzy przykłady końcowych wybryków naszych kochanych klientów [a uwierzcie, tego typu zagrywek było wiele].

Stali odbiorcy, wieloletni byli traktowani z większą pobłażliwością z racji już pewnego zaufania. Pozwalaliśmy na nieco częstsze zwroty [bo jak coś na półce leżało dłużej, to wiadomo klient chciał wymienić na inny wzór, a nóż chwyci], często dłużej czekaliśmy na faktury.
3 tuczone świnki zadecydowały, iż ostatecznie zaryzykowaliśmy sprzedaż tylko przez internet.

1. Wiadomo, że odbiorcy, zwłaszcza ci z centrum miast, mają na głowie niebotyczne czynsze. Wiadomo, że miesiąc może być gorszy.

Stały klient w pewnym momencie dostał notorycznych poślizgów z płaceniem faktur [mimo 90 dniowego terminu]. Jeden telefon, drugi. Już niedługo zapłacą, ale "Wiecie, nie sprzedaje się! Ceny za wysokie macie! Może jak byście obniżyli!".. Rodzicielka w samochód i dawaj prawie dwieście km upomnieć się o swoje. Wyjątkowo weszła od strony sklepu, a nie zaplecza. Sprzedawczyni leci po szefa, mama zwiedza sklep. Nagle oczy w słup.. ceny na sklepie to 250% - 300% naszej ceny... Czyli dla przykładu teczka za 200zł u nas, u nich ponad 500 zeta [no ok, o 150% marży słyszeliśmy, ale 300%?!].

Powód: właściciel obiecał żonie na rocznicę ślubu Teneryfę: "Przecież jakoś musi na to uskładać!" i oczywiście nie raczy na razie płacić... "Może jakaś wymiana?". A taaak, mama się wymieni chętnie - z gotówki na barter - czyli ja dostałam śliczne skórzane rękawiczki, nowe buciki i portfel, a mama całkiem nieprzydatny, aczkolwiek szykowny kożuszek... Rzucane "urwy" od właściciela zakończyły współpracę!

2. W którymś momencie szyliśmy jeszcze z włoskiej licowej skóry. Drogie to to maksymalnie, ale jakie cudeńko - mięciutkie, gładziutkie, miodzio po prostu. Miało draństwo jeden mankament - łatwo się rysowało. Ale wiadomo, byli klienci na takie cóś, więc przykazanie każdemu i o każdej porze - obchodzić się jak z jajkiem.

W pewnym momencie u naszego najlepszego odbiorcy zaczęły się większe zwroty = wymiany na nowy towar. Przymknąć oko można raz, dwa.. ale kiedy człowiek zaczyna być poważnie w plecy, bo wymiany wciąż wracają zmasakrowane, no to należy się rozmówić z odbiorcą, co by klientom nie pozwalał nadmiernie towaru eksploatować przy oglądaniu. Nie pomogło.

Traf chciał, wybrałam się tam prywatnie szukać butów.
Oglądam, gdy widzę, że ktoś pyta o nasza torebkę. I widzę sprzedawczynię w mega długich pazurach.. NIE, NIE MIĘKKICH TIPSIĄTKACH, ALE NATURALNYCH PAZURACH... mocnych, ostrych i... zabójczych dla tego typu skóry. Incognito proszę o podanie wyrobu, a ona chwyta... tak, łapie pazurkami! Szrama za szramą... Proszę o widzenie z właścicielem. Nie ma. Cóż, wiem że jest. Dzwonię do niego bezpośrednio. Pytam grzecznie o zwroty i o pazurki sprzedawczyni...
Się obraził.. a najlepszy argument miał taki, że krótkie paznokcie są nieestetyczne i on nie będzie sklepu narażał na straty... Estetyka za 1000zł miesięcznie... Hmm...

3. Sklep w centrum pewnego miasta. Wiadomo, czynsz mają wysoki, ale i renomę sporą, no i brak galerii handlowych w pobliżu, więc jakoś ciągnęło.. Do czasu. Zaczęły się poślizgi. Spore. Faktura z lutego płacona w lipcu. Potem jeszcze gorzej. Decyzja - poważna rozmowa z managerem sklepu, bo inaczej trzeba będzie zerwać współpracę. Manager tłumaczy - koszty, koszty, nowa szefowa, koszty.. Wróć.. NOWA SZEFOWA = żona szefa, która nagle zapragnęła zostać biznesłomen.. i tak, zaszczyt kopsnął, bo właśnie do firmy zawitała. Z awanturą! KTO ŚMIAŁ ZAPARKOWAĆ PRZED WEJŚCIEM KILKULETNIM VOLKSWAGENEM?? Jak to świadczy o sklepie? Manager ma natychmiast udać się na salę i wypytać, którego z klientów jest samochód i nakazać przestawienie!

Domyślacie się już, że auto było nasze :) Nie, Pani nie będzie z nami w ogóle rozmawiać, skoro my nie rozumiemy istoty byznesu! Ona spłaca najnowszą audicę, ale ona ma prezencję... a my? No cóż - zwykłe pospólstwo... Ona nie zapłaci faktur, bo ma raty za auto = my tego nie rozumiemy, my się nie znamy na PR!
Pochylam w pokorze głowę... PR może i miałam do kitu, ale i tak wygrało z wizją windykatora...

I tak sobie odjechaliśmy w siną dal, w stronę zachodzącego słońca jakiejkolwiek sprzedaży sklepom... ujeżdżonym, choć wiernym VW, ale bogatszym o zaległe faktury.

byznes

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 556 (612)

#32688

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teściowa moja na wieść o naszych zaręczynach przełamała się w końcu i zapragnęła poznać moich rodziców. Nagle. Teraz. NATYCHMIAST. Moi rodzice mniej pragnęli poznać tą panią, ale to wina naszych pełnych grozy opowieści o niej.

6:30 rano(!) wszystkie koty i wredofrety zostały obudzone atakiem na nasz dzwonek. Ze wszystkich najmniejszych dziur, kryjówek i krypt wybiegły zwierzaki i popędziły pod drzwi. Rozpoczął się spektakl drapania, miałczenia i skakania na korytarzu. A mnie nie ma w domu... Poza zwierzakami nikogo. Nieświadomy niczego siedzę sobie w pracy odliczając do 8, żeby zakończyć służbę. 6:43 dzwoni mój telefon. To sąsiad-ksiądz wychodząc na 7 do pracy spotkał na klatce walącą w moje drzwi i drącą się kobietę.

-Cześć Piotruś. Jakaś kobieta dobija się do twoich drzwi...
-O nie... Jak wygląda?
-Szersza nieco, rude włosy z odrostami siwymi...
-O nie......
-Wezwać policję?
-Nie trzeba, to moja teściowa. Mocno hałasuje? Postaram się wrócić jak najszybciej.
-No przyznam, że trochę zamieszania robi, ale póki co nie zbiegli się gapie.

Teściowa uznała, że sobota po szóstej rano, to idealny moment na poznanie przyszłych teściów jej córki. A ja wredny, niedobry, nieodpowiedzialny, nie otwieram jej drzwi, bo boję się wprowadzić jej dumną osobę do mojej menelskiej rodziny. Robię to złośliwie żeby się nie naigrywała. Postanowiła więc walić mocniej, szybciej i póki jej nie otworzę.

Ubłagałem kolegę (który zna sytuację), aby do pracy przyszedł jak najszybciej. Dzięki temu już o 7:20 jechałem do domu. Na miejscu teściowa nieco zbita faktem, że zamiast otworzyć jej drzwi od wewnątrz ja stoję za nią z kluczem w ręku przestała w końcu walić w drzwi. Choć sam nie wiem co było głośniejsze - dobijanie się teściowej, miałczenie kotów czy krzyki sąsiadów.

-Mamo byłem w pracy, skoro nie otwieram, to po co się dobijasz?
-A bo ty nie chcesz mi otworzyć!
-Walisz w drzwi od godziny, prędzej rękę sobie złamiesz niż ktoś ci otworzy...
-Poza tym nie mogłeś być w pracy bo ty kończysz o ósmej!
-Zadzwoniłem do ko...
-Jezus, Maria, Piotrek! Prędzej sam Bóg się pomyli niż ja!!

Następnie wyjaśniła mi swoją wersję wydarzeń - mianowicie ubrałem się w mundur, wyszedłem przez balkon po godzinie, bo chciałem jej udowodnić, że nie było mnie w domu i zrobić z niej idiotkę. Ale oczywiście ona mi się nie da!
Weszliśmy do domu, ogarnąłem koci koncert i czekaliśmy tak na 12 na moich rodziców...

Przez cały ten czas słuchałem, że powinienem podłożyć gazety na kanapy, aby rodzice nie pobrudzili mi mebli, czy mam specjalne szklanki, czy "oni" piją ze wszystkich moich szklanek - bo jeśli tak ona nie chce, jak dużo miesięcznie wysyłam im na alkohol, itp. Zbywałem to gadanie milczeniem, bo w sumie nie warto było się kłócić.
W końcu dzwonek do drzwi. Teściowa z miną zwycięzcy czeka na ten moment, w którym będzie mogła z wyższością spojrzeć na tych "menelskich" rodziców. I kolejne zaskoczenie... Do pokoju weszła para elegancko ubranych ludzi. Ojciec w garniturze, matka w garsonce w fryzurze prosto z salonu. A kiedy mój ojciec przedstawił się od "doktor", niemalże słyszałem pękające od siły zacisku zęby teściowej...

Wzięła torebkę i wyszła. Następnie zadzwoniła do mojej ukochanej i naskarżyła jej, że wynająłem obcych ludzi, zapłaciłem im na pewno kupę kasy, bo nie chciałem pokazać jej moich prawdziwych rodziców. Po czym nastąpił po raz milionowy rozkaz zerwania ze mną - czyli kłamcem i krętaczem. :)
Moim rodzicom ulżyło, że musieli spędzić w towarzystwie tej kobiety jedynie 10 minut.

Teściowa :)

Skomentuj (109) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1842 (1906)
zarchiwizowany

#22976

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kojarzycie z seriali takie sytuacje, gdzie dwóch bohaterów rozmawia takimi półsłówkami nie używając szczegółów i jeden z nich myśli, że rozmowa ma silnie seksualny podtekst? Myślałam zawsze, że są mega przerysowane, ale widać nie.

Tytułem wstępu, jestem biseksualna i aktualnie spotykam się z dziewczyną, Kasią. Dodatkowo mieszkam ze swoim przyjacielem (facetem), który jak dowiedział się o fakcie istnienia mojej drugiej połówki, to bardzo chciał ją poznać. Ot takie męskie fantazje.

No i przyszedł dzień, gdy oznajmiłam Tomkowi, że Kasia wpadnie na noc. Jednak koło 20, ona zadzwoniła do mnie, że jednak ma egzamin, nie przyjdzie, przeprasza i przekładamy na jutro. Ok, rozumiem. Ponieważ Tomek siedział szczelnie zamknięty w pokoju, nic mu nie mówiłam, a na ten samotny wieczór zamówiłam pizzę. I tu zaczyna się historia właściwa.

Około 22 dzwoni domofon ( [J] - ja [T] - Tomek) Ja wylatuję tylko w skąpym szlafroczku, bo zaraz po kąpieli i krzyczę.
[J] To do mnie! Otworzę!
Jeszcze nie wyszłam z pokoju, a on dzzzzz i otwiera drzwi do klatki.
[T] Byłem w kuchni, to otwieram.
[J] Dzięki, oj nawet sobie nie zdajesz sprawy, jaką mam ochotę!
[T] Zazdroszczę...
[J] No co Ty, czego? Wiesz to chodź do mnie do pokoju, podzielę się z Tobą, przecież sama i tak nie dam rady! Musisz mi z nimi pomóc!
Tomek wywalił oczy jak pięć złotych
[T] Z nimi? Myślałem że będzie jedna.
[J] Miałam ochotę na dwie różne i nie mogłam się zdecydować, to co przyłączysz się?
[T] A..ale jesteś pewna?
[J] No jasne, co tak sama będę! Przecież Bóg kazał się dzielić!
[T] Znaczy, wiesz, Boga bym w takiej sytuacji nie przywoływał...
[J] No wiem, że o tej porze to istna rozpusta, ale nie mogłam się powstrzymać. To co dasz się namówić?
[T] Trochę mnie zaskoczyłaś...
[J] No! Ja wiem, że chodzisz na siłownię, bo Ci brzuszek wisi, ale przecież i tak nie ma to większego znaczenia, nikt na to nie zwraca uwagi, no daj się skusić!
[T] Właściwie to taka okazja się nie powtórzy raczej...
[J] E tam, testuję nową, jak będzie dobra to jutro powtórzymy.

Tomek stoi uśmiecha się osłupiały trochę w korytarzu, dzzzzz, dzwonek!
[J] Aaa, idę po pieniądze.
[T] To Ty im za to płacisz?!
[J] No, przecież nikt nie pracuje charytatywnie...
[T] A dużo?
[J] Dwie dychy za jedną, ale chyba dzisiaj jakaś promocja jest...

Uwierzcie mi na słowo, że chcielibyście zobaczyć minę Tomka, jak otworzyłam drzwi i za nimi stał pan z Dominium z dwoma pizzami XXL! A gdy już pozbierał szczękę z podłogi
[T] Pizza?
[J] A Ty myślałeś że co?
[T] Kasia... z koleżanką...

Wawa

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 628 (748)
zarchiwizowany

#7257

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję w salonie wróżbiarskim. Najczęściej przyjmujemy klientów z koleżanką w takim trybie, że przez cztery dni pracujemy obie, a jeden dzień mamy na zmiany, raz jedna w piątek, a druga w sobotę i odwrotnie. Co jakiś czas pojawiają się stałe osoby, dla których wizyta u wróżki jest chyba zamiennikiem spotkania za znajomymi. Kiedyś koleżanka (powiedzmy, Agnieszka) miała dość spory problem z umówieniem takiej stałej klientki, która przychodziła regularnie co półtora miesiąca. Adze wypadał akurat urlop (w końcu sierpień), a do mnie jakoś ta klientka nie była przekonana. W końcu się dogadały. Po dwóch dniach z numeru klientki przyszedł dość rozpaczliwy SMS, w którym prawie że błagała o umówienie jej na już, natychmiast. Koleżanka oddzwoniła do niej z wyjaśnieniami, że - niestety - terminarz na ten dzień jest pełny, a jutro nie pracuje. O piątku z kolei nie mogło być mowy, bo klientka chciała wizyty natychmiastowej. Nie słyszałam rozmowy, ale, obserwując minę Agnieszki, domyślałam się, że nie należy ona do najprzyjemniejszych. W końcu zaproponowała jej, że może przyszłaby do mnie. O dziwo, klientka się zgodziła. Agnieszka powiedziała, że musiała być strasznie zdenerwowana, bo miała zupełnie odmieniony głos. Stwierdziłyśmy obie, że pewnie coś się stało, zgodziłyśmy się, że to dziwne, bo nigdy się tak nie zachowywała (odwiedzała nas regularnie i zawsze miałam ją za bardzo spokojną i opanowaną osobę) i że okaże się jutro.
Jutro rzeczywiście wszystko się wyjaśniło, kiedy - zamiast spodziewanej kobiety - odwiedziła mnie dziewczyna w wieku 15-16 lat, bardzo zdenerwowana i przejęta. Okazało się, że to córka naszej klientki, przeżywająca wielki dramat miłosny. Cała we łzach stwierdziła, że jeżeli nie dowie się, czy niejaki Patryk (imię zmienione) ją kocha i czy odejdzie dla niej od swojej obecnej dziewczyny, to umrze z rozpaczy i serce jej pęknie (dosłowny cytat - nie sądziłam, że nastolatki są takie melodramatyczne).
Zanim uspokoiłam dziewczynę i trochę poukładałam jej w głowie, sama byłam spocona z nerwów. Niestety, spokój skończył się, kiedy chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do jej matki (nie wiem, co mnie podkusiło). Delikatnie mówiąc, nie była zachwycona tym, że jej córka odwiedza wróżki (chyba działała zasada "co wolno wojewodzie..."). Nie dość, że oberwało mi się przez telefon, to jeszcze nie omieszkała obsobaczyć mnie przy następnej wizycie. Od tamtej pory zawsze zapisuje się na te dni, kiedy akurat nie mam zmiany.

salon wróżbiarski

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (164)

#7911

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w mrówkowcu. Z jedną z sąsiadek od dawna jestem skłócona - nie podoba jej się mój zawód (jestem wróżką). Kilka razy dochodziło do rozmaitych incydentów, np. kiedy jechałam windą z nią i jej córką, usłyszałam:
- Widzisz? Masz się uczyć, inaczej będzie okradać ludzi, jak ona! (pomijając fakt, że właśnie kończę trzeci fakultet, to nikogo w życiu nie okradłam). Ponieważ sama mam ostry i prędki język, lista moich wad i bezczelności u tejże pani ma już chyba pół kilometra. Ale do rzeczy...
Kilka tygodni temu moja szefowa zaoferowała bezpłatną wizytę u wróżki jako jedną z nagród w miejscowej loterii fantowej. Zwyciężczyni zadzwoniła do niej i umówiła się na pasujący jej termin. Czyli poprzedni piątek.
Prawdopodobnie do moich ust, rozdziawionych na widok sąsiadki w drzwiach salonu, zmieściłoby się duże jabłko. Sąsiadka rozsiadła się wygodnie i spojrzała na mnie z wyższością, a na moje pytanie, co robi w miejscu, które nie raz i nie dwa porównywała z burdelem i pijacką meliną, odparła:
- Przecież za darmo to nie grzech!

salon wróżbiarski

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 668 (974)

#8383

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam wczoraj (po raz bodajże trzeci, ale na pewno ostatni) w lokalu, który reprezentuje modny ostatnio nurt skrzyżowania kawiarni z klubem. Za barem, na szklanych półkach, stały butelki z przeróżnymi alkoholami, zaś między nimi a kontuarem znajdowała się barmanka z twarzą wyrażającą przekonanie, że obsługiwanie klientów jest zdecydowanie poniżej jej godności, w dodatku stale zajęta czułą rozmową z siedzącym obok niej chłopakiem (na szczęście natura dała mi donośny głos i moje "PRZEPRASZAM" przypomniało jej, że jest w pracy). Usiadłam z koleżanką przy stoliku (ja tyłem do dziewczyny), poczekałyśmy na zamówienie i zajęłyśmy się swoimi sprawami. Był już wczesny wieczór, więc ludzie wchodzili i wychodzili przez cały czas. Miałyśmy ważną sprawę do omówienia, więc nie przywiązywałam szczególnej uwagi do tego, kto się przewijał przez lokal, a i podniesione głosy docierały do mnie - jak się potem okazało - z pewnym opóźnieniem. W pewnym momencie koleżanka podniosła głowę i kazała mi się odwrócić. Zrobiłam to akurat na czas, żeby zobaczyć końcową scenę kłótni między [B]armanką i egzotycznie wyglądającymi kobietami, z których jedna była, na oko, Turczynką. Miały na sobie chustki, jaką zazwyczaj noszą muzułmanki, zasłaniające całą głowę z wyjątkiem części twarzy. Barmanka krzyczała na nie, Turczynka miała osłupiałą minę i widać było, że nie ma pojęcia, o co chodzi. W wymianie zdań brała udział trzecia [K]obieta. Przebiegało to mniej więcej tak:
[K]: Powtarzam pani, że zapłaciłyśmy już całą kwotę!
[B]: Nieprawda, nie zapłaciła za swoją kawę!
[K]: Ponieważ ja zapłaciłam, przecież mam to na rachunku!
[B]: Policzyłam tylko za twoją kawę!
(Na marginesie dodam, że nienawidzę, kiedy ktoś przechodzi na "ty" w takich sytuacjach, w dodatku wobec wyraźnie starszych od siebie osób)
[K]: Mam na rachunku dwie kawy. Może pani zobaczyć, zresztą, wydała mi pani jak za dwie!
W tym momencie włączył się [C]hłopak, z którym wcześniej flirtowała dziewczyna.
[C]hłopak: Mówi, że nie zapłaciła, to nie! Nie dociera? To porządna knajpa, tu brudasy wejścia nie mają!
Towarzyszkę milczącej cudzoziemki niemal szlag trafił, ale przełknęła (podziwiam opanowanie, ja wbiłabym mu łyżeczkę w oko). Napiętym jak rozkład PKP głosem wycedziła:
[K]: Proszę sprawdzić na zapisie z monitoringu, ile mi pani wydała.
Barmanka z wyraźnym triumfem w głosie, że nie mają tu monitoringu. Kobieta uśmiechnęła się, rzuciła "świetnie", chwyciła dzbanek do kawy (akurat zamówiłyśmy taki sam, swoje ważył nawet po połowicznym opróżnieniu, solidny fajans) i rzuciła nim w butelki za dziewczyną.
Huk spadających butelek i półek był niesamowity. Korzystając z zamieszania, obie kobiety wyszły z lokalu, my zaś starałyśmy się wyjść z osłupienia.
Przybyłej jakiś czas później policji zrelacjonowałyśmy dialog między całą trójką słowo w słowo, zgodnie twierdząc, że - niestety - żadne szczegóły wyglądu obu kobiet nie utkwiły nam w pamięci, wszystko przez te chusty, też bez żadnych znaków charakterystycznych.

Lokal w śródmieściu

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1066 (1166)

#8752

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szał historii medycznych, to dorzucę swoją.
Gwoli wstępu: w mojej rodzinie są silne tradycje medyczno-farmaceutyczne, rodzice, brat i bratowa pracują w tej branży, sama też miałam się tym zajmować, w związku z czym dość dobrze - jak na przeciętną śmiertelniczkę - orientuję się w kwestiach medycznych i przeważnie jestem w stanie powiedzieć lekarzowi, że mam uzasadnione(!) podejrzenie tego a tego i proszę o leki z takimi i takimi substancjami czynnymi. To ostatnie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie toleruję wielu substancji, których lekarze lubią używać jako leków "bo to zawsze działa" - na przykład BARDZO źle znoszę kontakt z mieszankami, które zawierają makrolidy.

Któregoś razu zaniedbałam przeziębienie i poważnie rzuciło mi się na oskrzela i tchawicę - na tyle poważnie, żeby odesłać mnie na sygnale do szpitala - ledwo mogłam oddychać. Szczęśliwie zaraz za mną przyjechał do szpitala mój chłopak. W czasie wywiadu powiedziałam (a raczej wychrypiałam) lekarzowi, czego nie wolno mi brać, które substancje są dla mnie podejrzane i wolałabym ich nie przyjmować i jakie leki brałam ostatnio. Między innymi zaznaczyłam, że nie ma mowy o terapii makrolidami, bo równie dobrze mogę od razu zapakować się do czarnego worka.
Lekarz wysłuchał, pokiwał głową, powiedział, że dobrze, weźmie wszystko pod uwagę i wyszedł. Naiwnie myślałam, że na konsultację ze szpitalnym farmaceutą. Wrócił i powiedział pielęgniarce, żeby podała mi lek X. Pielęgniarka (była przy mojej litanii "tego nie, tego też nie, tego i tego też") spojrzała zdziwiona, mój chłopak obrócił się z niedowierzaniem, a ja aż usiadłam. Dialog między nami i [l]ekarzem ciągnął się dalej tak:
[Ja]: Mówiłam, że nie mogę brać...
[L]: Kto tu jest lekarzem, ja czy pani?
[J]: Nie mogę przyjmować klarytromycyny...
[L]: Nic pani nie będzie.
[J]: Ma pan w karcie wpisane, że mam ostrą alergię!
[L]: (wyraźnie zirytowany) Dobrze, to podamy spiramycynę.
Aż mną zatrzęsło. Rozumiem, że można spać na lekoznawstwie, ale żeby nie rozumieć, że opuszczę ten padół od kontaktu z dowolną substancją z danej grupy i próbować mnie leczyć dwiema takimi, to już trzeba albo nie mieć rozumu, albo skrupułów.
[J]: Mówię panu, że nie mogę brać leków makrolidowych!
[L]uby mój: Ona naprawdę jest uczulona...
[L]: Przesadza pan, pacjentom zawsze się wydaje, że wiedzą lepiej.
[P]ielęgniarka uznała, że musi się wtrącić:
[P]: Panie doktorze, może naprawdę powinniśmy podać coś innego, skoro pani mówi, że nie może brać tych leków.
[L]: Niech się siostra nie wtrąca!
[J]: Nie zgadzam się na taką terapię!
[L]: Ja tu decyduję, jak będziemy panią leczyć!
W tym momencie mój chłopak wpadł na genialny pomysł. Wyciągnął komórkę, podsunął ją lekarzowi pod nos i rzucił:
[L]: Właśnie nagrałem to, jak, mimo sprzeciwu pacjentki, usiłuje pan podać jej substancje, co do których wyraźnie poinformowała pana, że jest na nie uczulona. Powtórzy pan głośniej, żeby sąd nie miał wątpliwości?!

Twarz lekarza przeszła z czerwieni do bieli w ciągu kilku sekund. Spojrzał wściekle na mojego chłopaka i odbiegł. Pielęgniarka rzuciła "przepraszam" i też poleciała w swoją stronę. Po dwudziestu minutach wróciła z lekarką, która powiedziała tylko "wiem już o wszystkim", rzuciła cięte spojrzenie lubemu mojemu, kazała podać mi coś, co mogłam spokojnie przyjąć i dodała "wreszcie ktoś znalazł na niego sposób..."

Koniec końców, wyleczyła mnie. Nie odpuściłam i złożyłam skargę na lekarza, który usiłował mnie zabić, ale okazało się, że nie byłam pierwsza i pewnie też nie ostatnia. Zostało mi tylko życzyć temu panu, żeby kiedyś trafił na kogoś, kto mu zaaplikuje terapię równie skuteczną, jak ta, którą on chciał uskuteczniać na mnie.

Szpital - niestety - publiczny

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 731 (809)