Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 
zarchiwizowany

#31843

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam wszystkich. Do tej pory się nie udzielałem, bowiem i piekielni jakoś mnie omijają - albo moje życie jest samo w sobie tak piekielne, że to zjawisko mi spowszechniało.

Słowem wstępu - jestem transseksualistą k/m, czyli, najprościej rzecz ujmując, choć fizycznie należę do płci pięknej moja dusza i umysł są zdecydowanie męskie. Z przyczyn finansowych - jak i niepełnoletności nie jestem na hormonach ani po operacjach, jednak swojej tożsamości nie ukrywam już od czterech lat.*
Do tej pory nie stanowiło to dla nikogo problemu, większość z najbliższego otoczenia toleruje to - o ile nie akceptuje. No właśnie. Większość.

Z ojcem zawsze byłem blisko. Jako dziecko określano mnie mianem "córeczki tatusia". Wspólne pasje, zainteresowania, nawet muzyka - tematów wspólnych w bród.
I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że wybrałem go sobie jako pierwszą osobę, której powiem o swojej tożsamości...

Ojciec, jak to osoba bliska, powinien nie być zdziwiony. Nawet mógł się domyślić tego wcześniej - po moim zachowaniu, typowo męskich zainteresowaniach. Był to w dodatku człowiek, o którym powszechnie wiadomo było że ma umysł otwarty - ateista, fascynat wszelkich różnorodności. Zafascynowany kulturą dalekiego wschodu, buddyzmem.

Człowiek o otwartym umyśle okazał się jednak osobą o umyśle pustym. Dlaczego?

Poziom pierwszy: Awantury. Że się popisuję, że mi nierówno pod sufitem, że chcę zwrócić na siebie uwagę. Że chcę go wpędzić do grobu.
Poziom drugi: Nawracanie. To mi się tak tylko wydaje, że to przez dorastanie (fail, zacząłem dojrzewać w wieku lat dziewięciu, nie czternastu). Że on rozmawiał, że on się zna. Że to niemożliwe.
Poziom trzeci: Nawracanie mnie na... homoseksualizm. Bo w końcu ja wcale nie muszę być transem, tylko po prostu... lesbijką. Zaczyna mi opisywać swoje seksowne koleżanki będące w związkach i jakie to jest fajne i przyjemne, i że nie muszę robić operacji by być z kobietą.
Poziom czwarty: Robienie ze mnie świra. Ten poziom ujawnił się głównie podczas rozpraw sądowych o przyznanie na mnie alimentów. Na argumenty matki, że jako osoba transseksualna potrzebuję pieniądze na diagnozę, badania, hormony a potem także operację stwierdził, że nie jestem osobą transseksualną tylko chorą umysłowo.

Kochany tatuś...



* To, że nie siedzę w szafie wcale nie oznacza, że chwalę się czego mi w gaciach brakuje i jak bardzo mi z tym źle na prawo i lewo. Piszę i mówię z końcówkami męskimi, posługuję się wśród przyjaciół męskim imieniem i - po prostu - nie ukrywam tego kim jestem.** Jeśli ktoś jest ciekaw jak mi z tym jest to odpowiadam na pytania, bo uważam że im więcej się wie czym jest to zjawisko tym większa tolerancja. Stereotypy to zło.
** Zanim się ujawniłem cierpiałem na przewlekłą depresję, próbując się sam tłamsić. To (a nie jak przypuszczają niektórzy, także z mojego otoczenia - chęć zwrócenia na siebie uwagi) przyczyna mojego coming outu.

"tatuś"

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 28 (66)

#31713

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Damianek poskromiony", czyli długa opowieść o tym, dlaczego jestem za powrotem do czasów batożenia rozwydrzonych bachorów, dlaczego przeróbki u sąsiadów mogą okazać się przydatne i dlaczego zemsta, choć teoretycznie niska, prymitywna i niegodna, daje bardzo, bardzo dużą satysfakcję.

Damianek wciąż żyje (niestety) i wciąż raczy sąsiadów właściwą sobie aktywnością społeczną (czyli niszczeniem mienia bez względu na to, do kogo należy i prześladowaniem maluchów). Ostatnio rozwinął swoje umiejętności artystyczne i z malowania błotem przerzucił się na malowanie farbami. Po ścianach, drzwiach, oknach piwnicznych, lustrze w windzie, domofonach i - co jest najgorsze do zniesienia - szybach samochodowych. Czekam tylko, aż któryś ze wściekłych sąsiadów, którzy muszą parkować przed blokami, złapie go za czuprynę i wypsika puszkę ze sprayem prosto w gardziel, po cichu liczę na lokalnych dresów. Albo ktoś go profilaktycznie rozjedzie.

Odkąd sąd rodzinny postanowił nie karać jakoś specjalnie szczeniaka za napaść na mnie "bo dziecko jest chore", dzieciak utrwalił się w przeświadczeniu, że wszystko mu ujdzie na sucho. Na szczęście tatuś, który lubił startować do wszystkich z pięściami, dostał bardzo porządny oklep od "niewykrytych sprawców" w piwnicy, więc przynajmniej nie bije innych dzieci w obronie jedynaka. Ten zaś zapamiętał solidnego kopa, jakiego mu sprezentowałam, kiedy mnie, mówiąc wprost, oszczał, więc co jakiś czas znajdujemy z mężem na wycieraczce prezenty w postaci zdechłych kotów, psich odchodów, wylanych puszek smaru, tłuczonego szkła i innych sympatycznych drobiazgów.
Ale ostatnio gnojek przegiął pałę.

Wracaliśmy z mężem z miasta. Winda nie działa (lubi brać urlop na żądanie średnio raz w tygodniu, żadna nowość), więc na 10 piętro wchodziliśmy po schodach. W mieszkaniu sąsiadki i jej chłopaka właśnie trwa remont, więc wiercenie jest jedynym dźwiękiem, który słychać na korytarzu. A już na pewno nie można usłyszeć, że ktoś używa schodów, dlatego element zaskoczenia był po naszej stronie, kiedy zobaczyliśmy Damianka pracowicie polewającego czymś nasze drzwi, wycieraczkę i ścianę wokół.
Układ korytarza jest taki, że stojąc przed naszymi drzwiami, jest się zwróconym plecami w stronę schodów, więc my widzieliśmy jego, a on nas nie... przez dwie sekundy. W trzeciej mój mąż już trzymał go za kark.
Dzieciakowi chyba zabrakło tchu z zaskoczenia (bycie wyrwanym w górę przez ponad dwumetrowego chłopa za włosy i szyję do przyjemnych doznań raczej nie należy), bo próbował się wyrywać, ale jakoś nie wrzeszczał. Z mojej twarzy wyczytał chyba, że na kopniaku się tym razem nie skończy, bo zrobił się biały jak ściana i coś piszczał.

Pociągnęliśmy z mężem nosami i zdębieliśmy, bo oto pacholę święte i setką ciężkich dolegliwości dotknięte (co do prawdziwości chorób Damianka patrz http://piekielni.pl/15385) pieczołowicie nawilżało nasze drzwi benzyną...
W bloku brak alarmu przeciwpożarowego, bo to nie te czasy w budowlance, sfajczenie drzwi to najlepsza z możliwości, gdyby zdążył wszystko podpalić.

Mąż chciał go zwyczajnie zrzucić ze schodów, ale wpadłam na lepszy (i o wiele bardziej upokarzający) pomysł. Kazałam mu go trzymać i dla pewności zatkać usta, zastukałam do sąsiadów remontujących (z którymi jesteśmy w bardzo bliskiej przyjaźni) i nieremontujących, ale którzy akurat należą do niedawnych ofiar parkingowego artysty. Na widok zdobyczy twarze im pojaśniały od uśmiechów (po wyjaśnieniu co robił, chcieli go zatłuc, Marta musiała trzymać chłopaka, bo leciał z młotkiem). W razie czego będą świadkami, że wszystko odbyło się samo z siebie, a my staraliśmy się biednego chłopca powstrzymać. W kilku słowach wtajemniczyłam ich w plan.

Chłopak sąsiadki (wspomnianej na piekielnych kilkukrotnie Marty) zaczął wiercić szczególnie intensywnie, sama sąsiadka przyniosła dużą żelazną miskę, a [ja] zajęłam się [D]amiankiem.
[Ja] Zdejmuj buty.
Dzieciak patrzył na mnie biały i wyraźnie nierozumiejący, co się dzieje.
[Ja] Zdejmuj. I do miski. Bo sama zdejmę. Michał, opuść go, ale trzymaj.
Mąż postawił gnojka na podłodze i Damian postanowił spróbować ucieczki, ale został osadzony szarpnięciem za włosy.
Posikał się. A potem zdjął i wrzucił buty do miski. Podałam mu butelkę benzyny.
[Ja] Lubisz się bawić ogniem? To lej.
Popatrzył na mnie - w jego twarzy było coraz więcej lęku.
[Ja] LEJ.
Polał.
[Ja] Podpal.
Widać zrozumiał, że podpalenie tych butów to najszybszy sposób, żeby się uwolnić, bo podpalił. Dymiło, śmierdziało, spaliło się. Podniosłam miskę, spojrzałam na niego i wycedziłam.
[Ja] Nigdy więcej się do mnie nie zbliżaj.
Damianek postanowił przemówić.
[D] I tak umrzesz, łysolu! (No, dowalił. Widać sporo o tym rozmawiają w domu.)
Uciekł.

Mamy nową wycieraczkę, razem z Martą umyłyśmy drzwi i ścianę, zawartości miski roztropnie się pozbyłyśmy. Do tej pory nie było odwiedzin ani mamusi, ani tatusia. Mam nadzieję, że skoro nie zadziałał ból, to zadziała strach i dzieciak trochę się opamięta.
Wiecie co?
Nawet nie jest mi głupio.

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1481 (1605)

#31669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pogotowiarze! Męczą Was pacjenci, którym nic nie dolega? Babcie, które od tygodnia boli duży palec u nogi? To przeczytajcie.

Na podstację do mojego faceta przyszedł nowy stażysta, Bartek. Ogólnie jest z niego całkiem spoko chłopak, rozmowny, wyedukowany, do roboty się pali i nawet Livepacka z walizami nosi bez sprzeciwu na dziesiąte piętro po schodach. Jest jeden tylko problem - to mulat. Ogólnie jest Polakiem, matka Polka, ojciec Nigeryjczyk, w związku z czym bardziej mu raczej do Afroamerykanina, niż Szweda. W Polsce się wychował, ogólnie miodzio.

Chłopaki dostali ostatnio wyjazd. Duszności, podejrzenie zawału, pani lat 70+. To co stażysta, chcesz jechać? Chcesz, to chodź. Pojechali, dojechali, na czwarte piętro w kamienicy się wdrapali. Jest i pacjentka, na oko zdrowo wyglądająca. Najpierw wchodzi mój facet, lekarka, kierowca i na końcu za nimi wlecze się Bartek, cały sprzętem obleczony.
Wchodzi, torbę z lekami na ziemi stawia, wyciąga stetoskop, aby podać lekarce i babcia go dostrzega.

- Ło Jezu, murzyn! Nie, nie, nie, nie!

Po czym zerwała się z fotela i ukryła w łazience.
No cudowne uzdrowienie po prostu. :)

służba_zdrowia

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 877 (913)

#31601

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał...
Tyle, ze miłość niejedno ma imię. Oj, niejedno...
Czasem bywa wesoło. No - jak komu...

Siedzę w Izbie Przyjęć, w szpitalu pod egidą Aresa, praktyki studenckie. W korytarzu zamieszanie: załoga karetki z wyraźnym wysiłkiem taszczy nosze, na których spoczywa, przykryty prześcieradłem, pokaźny pakunek. Z daleka wygląda, jak spory zawodnik sumo. Z bliska: dwoje młodych ludzi, płci przeciwnych, bądź co bądź. Leżący piętrowo. Przykryci prześcieradłem. O kolorach oblicza wyraźnie wskazujących, że ich przodkowie ganiali bizony po prerii...
Słowem - klasyczne uwięźnięcie. Pani się zestresowała i postanowiła przytrzymać partnera ciut dłużej. No, może postanowiła to nadużycie semantyczne. Bo żadne prośby zakleszczonego Romeo nie dawały rezultatu. Toteż wezwali ratowników. I dzielnie znosili podejrzane kaszlnięcia i skowyty dobiegające z najbliższego otoczenia. Poszedłem za nimi na blok operacyjny. Tam przełożono zgrany tandem na stół i do akcji wkroczyli fachowcy. W osobach Chirurga i Anestezjologa.

Najpierw ten pierwszy:
- Pani się rozluźni, pomyśli o czymś miłym, to kolega wypadnie...
- Łatwo panu mówić!!!
No faktoza...
Ale próbuje jeszcze raz. Tym razem, razem z chirurgiem, wpadli na myśl, że zblokują nerw sromowy zastrzykiem, co powinno zakończyć walkę.
Ba... Ale jak tam dotrzeć?
Za chwilę anestezjolog zanurkował w okolice areny rozkoszy. Już sam widok doktora, który układa się w pozycji trzeciego do orgii, wywołał w nas dziki rechot. Ale kiedy młodzianek z przerażeniem zakrzyknął:
- Panie, tam nie, weź pan tą igłę, to moje jaja są!!! -
Cała załoga tarzała się po podłodze ze śmiechu...
Po długich rozważaniach, anest stracił opanowanie. Uśpił dziewczę, my wyciągnęliśmy (oczywiście pod ramiona) nieszczęsny korek wraz z właścicielem. Koniec sprawy.

Koniec? Ano pogotowiarze, w amoku, zapomnieli wziąć z domu jakiekolwiek ubrania poszkodowanych... Którzy siedzieli zawinięci w służbowe prześcieradła. Dobiło ich pytanie pielęgniarki, tego wieczora ewidentnie wulkanu intelektu:
- Czy mają państwo pieniądze na taksówkę?
Odpowiedź młodego - bezcenna:
- A gdzie, pani zdaniem, mielibyśmy je schować?

Na drugim biegunie - szczyt perwersji i złego smaku.
Dyżur. SOR. Sobotnia noc - obfitująca w konsumentów, pobitych i całą śmietankę towarzyską mojego miasta.
Wjeżdża karetka. Na noszach pan, koło pięćdziesiątki. Brudny, sponiewierany, szlochający jak skrzywdzone dziecko..
Dorosły facet łkał w głos, nie mogąc wydobyć artykułowanego dźwięku.
Potem zaczął mówić.
A załodze poopadały żuchwy.
Pan prezes był na spotkaniu biznesowym. Które przeciągało się do nocy. A że był ludzkie panisko, odprawił kierowcę i samochód służbowy - po co chłopak ma nocować w aucie?
Koło drugiej w nocy meeting dobiegł końca.
Prezes postanowił udać się do domu spacerkiem - piękna noc, lato, okazja przetrzeźwieć...

W połowie drogi wypadło iść przez park. Zamieszkały, jak się okazało, przez sześciu zmenelałych zwyroli.
Którzy, za nic mając majestat prezesa, wtłukli mu solidnie, obrali z portfela, zegarka i komórki, a potem... zgodnie i pospołu, w sześciu biedaka wydupcyli...
Jak się możecie domyślać, straty materialne okazały się niczym wobec tak nagłego i brutalnego pogwałcenia drogi przez pięćdziesiąt lat jednokierunkowej...
I chociaż obrażenia fizyczne łatwo dało się zaopatrzyć, prezes wymagał dłuższej psychoterapii.
Tak to upadła teza, że spacery służą zdrowiu...

służba_zdrowia

Skomentuj (100) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1369 (1467)

#31178

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zamknięte osiedla to jakiś horror. Rozumiem ludzką potrzebę zamykania się w swoim grajdołku, ale chyba jakiś kontakt z rzeczywistością trzeba mieć? Nie? No to, ku przestrodze...

Jedziemy karetką reanimacyjną do nieprzytomnego (takie wezwanie może oznaczać absolutnie wszystko - od pani "taka dziś jestem nieprzytomna" siedzącej na kanapie, do 3-dniowych zwłok). Tym razem jednak jedziemy do starszej osoby, po zawale, więc sytuacja raczej z tych pilnych.

Dojeżdżamy do SuperOsiedla. SuperOsiedle charakteryzuje się tym, że mieszkańcy postanowili zamknąć wszystkie wjazdy szlabanami. Oprócz tego same domy są dość gęsto upakowane, numeracja niby ma jakiś sens, ale nikt go jeszcze nie odkrył, a parkingów jest za mało, więc samochody stoją wszędzie.

Podjeżdżamy - brama wjazdowa zamknięta. Jedziemy pod drugą, oczywiście to samo. Obok bramy nie da się przejechać, za ciasno. Nawet nie możemy spróbować przejechać trawnikiem, bo chodniki obok są szczelnie obstawione samochodami - nie ma jak wyjechać. Ochroniarzy nigdzie nie widać, nawet nie jestem pewna, czy w ogóle tam są. Prosimy centralę o zadzwonienie do rodziny pacjenta, niech otworzy bramę, a w tym czasie ja z Ratownikiem polecę piechotą z najpotrzebniejszym sprzętem.

No i tak sobie biegamy po osiedlu, obładowani sprzętem, szukamy magicznego numeru 12b (który jak się okazuje, wcale nie jest pomiędzy 12a i 12c). Udało się, znaleźliśmy. Wchodzimy, badamy, decydujemy, że zabieramy do szpitala i to dość szybko. Ratownik wzywa kierowcę z noszami - niestety, Kierowca dalej kwitnie pod bramą, sam z noszami pewnie tu nie trafi, zwłaszcza, że my przebijaliśmy się trawnikiem od jakiejś dziwnej strony. Rodzina pilota do bramy kiedyś miała, ale już nie ma. No trudno, ja zostaję z pacjentem, Ratownik leci pomóc Kierowcy.
Po kolejnych 15 minutach mamy już pacjenta zapakowanego, wychodzimy z klatki... No tak, trawnik. Ratownik zgrzyta zębami, kierowca klnie pod nosem, przenoszą nosze górą, bo przejechać się po tym nie da. Ja w tym czasie lecę obok obwieszona sprzętem jak choinka, modląc się, żeby nam się pacjent nie zatrzymał, bo na szybko nawet nie będę miała jak reagować.

Docieramy do karetki, mokrzy, wściekli, sprawdzając czy nic nam nie wypadło w czasie tego galopu (pacjent był nadal na noszach, połowa sukcesu). Docieramy i Kierowca puszcza wiązankę, od której roi się między innymi od panienek lekkich obyczajów. Co się stało? Ano karetkę mamy zaparkowaną tak, żeby w miarę możliwości nie zablokować całego wjazdu na osiedle - czyli trochę z boku. Za to jakiś cymbał zaparkował nam na centymetry za tylnymi drzwiami... Nie da się ich nawet otworzyć na pełną szerokość, nie mówiąc o podjechaniu noszami.

Tak więc stoimy sobie w piękny wietrzny dzień pod chmurką jak debile, obok nas pacjent w ciężkim stanie na noszach, a kierowca próbuje jakoś wyjechać spomiędzy słupków od bramy, a samochodu cymbała.

Gdy wreszcie się udało i dojechaliśmy do szpitala, okazało się, że cała ta eskapada zajęła nam lekko licząc godzinę. To tyle, jeśli chodzi o szybką pomoc i transport do szpitala...

PS. Nie odmówiłam sobie zgłoszenia przez radio wyczynu cymbała, ale - co chyba zrozumiałe, nie czekaliśmy na przyjazd Policji. Mam nadzieję, że dostał przynajmniej mandat, chociaż chyba bardziej wychowawcze byłoby 15 batów wymierzanych na środku osiedla. Podobnie jak baty należą się kretynowi, który pozawala zamknąć osiedle bez żadnej bramy awaryjnej. Chociaż... w końcu to sami mieszkańcy tak chcieli...

SuperOsiedle

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1012 (1048)

#31095

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pełnia.
Zjawisko przyrodnicze zachodzące z pewną regularnością.
O ile w wyobraźni przeciętnego zjadacza kiełbasy funkcjonuje głównie jako temat horrorów klasy D, o tyle pogotowiarze mają swoją legendę dotyczącą pełni.
Mówi ona, że podczas pełni są najbardziej przesrane dyżury na świecie. W czasie pełni budzą się wszelkie demony, choróbska opanowują świat, ciężarne rodzą na potęgę, a świry wszelkiej maści wyją do księżyca.
To się, niestety, zgadza...

Pełnia, jakiś czas temu.
Do wieczora nuda totalna. Jeden wyjazd, do przychodni, po pacjenta z lekkimi zaburzeniami rytmu.
Zapadł zmrok, okrągły księżyc pokazał swoją łysą pałę...
I wtedy się zaczęło.

Wezwanie do zaburzeń zachowania.
Dziewczyna koło trzydziestki. Niegdyś zapewne łamała męskie serca, teraz - zaniedbana, brudna, paląca papierosa za papierosem. Oprócz niej w domu pobita matka. I pobojowisko: urwane półki, kwiatki zaściełające podłogę... I to piekielne dziewczę... Chora - widać na pierwszy rzut oka. Drobniutka, jakieś 40 kilo... Ale dzięki niej poznałem, czym jest bezpieczeństwo w miejscu zdarzenia.
Najpierw biega i wykrzykuje halucynacje. Potem dodaje, że jest zupełnie zdrowa i nigdzie z nami nie jedzie.
Na szczęście, dyspozytor poprosił o pomoc Policjantów. Którzy stoją z nami w środku tego Armageddonu i nie wiedzą co zrobić. My zresztą też nie bardzo...
No bo jak to: pięciu chłopa ma obezwładniać to chucherko? Żeby zawieźć do szpitala?
Wstyd...
W końcu to niemożliwe, żeby wina leżała po jednej stronie. Może to reakcja sytuacyjna, może matka ją sprowokowała. Zresztą, mogła się uderzyć podczas szarpaniny...

W tym momencie pacjentka wyjaśnia mi wszelkie wątpliwości. Na moją informację, że pojedziemy do szpitala, z dzikim wrzaskiem łapie leżący na biurku twardy przedmiot (zszywacz bodajże) i skacze w moją stronę, z zamachem celując w me szacowne ciemię...
Gdyby nie nie najgorszy jeszcze refleks, skasowałaby mi pamięć do trzech pokoleń wstecz...
Padamy na podłogę, z nami mój zespół. Do powstałej w ten sposób ośmiornicy dołącza załoga policyjna...
I tu ujawnia się piekielność choroby psychicznej: mamy nad nią wielokrotną przewagę masową i siły. A mimo tego, walczymy ze wszystkich sił, żeby nie pozwolić jej wstać z podłogi, założyć wkłucie i podać uspokajacze. Kiedy zaczynają działać i dziewczyna wiotczeje, pięciu chłopa wstaje zmachanych jak koń po westernie!

Potem jest już spokojnie. Dowozimy pacjentkę do szpitala bez kłopotów. I tu niespodzianka: lekarz dyżurny Oddziału Psychiatrii nie chce jej przyjąć!!!
Twierdzi, że to reakcja sytuacyjna, że to minie, nie wierzy w nasze zeznania... W końcu łaskawie zgadza się na przyjęcie.
Wracamy. Ale pełnia trwa.

Poród. Piąty z kolei, więc raczej trzeba się pospieszyć.
Dajemy radę. Robi się noc jak złoto.
I kolejne wezwanie. A jakże, do zaburzeń psychicznych.
Wyjazd wygląda łatwo: starszy pan, przestał pić po długim ciągu, teraz widzi diabły w domu...
Do czasu wejścia.
Wchodzimy. W chałupie śpiące dzieci, zapłakana żona, córka i nasz pacjent... Jakieś 130 kilo żywej wagi. Mina godna Wałujewa. Przekrwione oczka i wypisana na obliczu chęć mordu...
Oczywiście twierdzi, że jest zdrowy, tylko odgłosy diabłów kopulujących z jego ślubną mu nie dają spać...
Tym razem Policja odmawia przyjazdu. Mają swoje sprawy...
I co tu zrobić? Zwłaszcza, że mamy w pamięci kłopoty z przyjęciem w odległym przecież szpitalu psychiatrycznym...
Wyjścia są dwa: pierwsze - niechętnie. Obezwładnić pacjenta samodzielnie, co przy tych gabarytach skończy się demolką mieszkania i - być może - rodziny i nas.
Drugie - sprawić, żeby pacjent zgodził się na podanie leków.

I staje się cud: ze względu na fakt, że odnoszę się do niego z pełnym szacunkiem i sympatią, pan egzorcysta zgadza się na podanie lekarstwa na ból głowy, którego nabawił się za diabelską przyczyną! Spokojnie zakładamy wkłucie, szybko liczę dawkę. Bo jak nie zadziała, to właściwą wygrawerują mi na nagrobku...
Strzał. I nagłe wyłączenie fonii u pacjenta. Uff....
Teraz tylko wynosimy przyśpionego wojownika do karety i podłączamy ciągły wlew uspokajacza na drogę.
Dojeżdżamy do szpitala. Ciemna noc. I refleksje na temat, co będzie, jak go nie przyjmą? Jak dochtór dyżurny znowu uzna go za zdrowego?
Toć nas chłop rozniesie...
Wpadam na piekielny pomysł: podkręcam mocno szybkość wlewu...
Wjeżdżamy na oddział, widzę wściekłe miny personelu i idącego z oddali lekarza, którego mina mówi wyraźnie, że zaraz będziemy wracać z chorym do domu.
Podchodzi do pacjenta i pyta:
- Panie J. co dolega? Już przeszło?
I słyszy dźwięczne "chrrrrrr....fiuuuuu..." w odpowiedzi :)
Komenda "Przyjąć". Nasz uśmiech - bezcenny.

Potem do rana już tylko ze dwa porody i koniec...
Przeżyliśmy pełnię.
A do następnej już tylko jakieś 28 dni...
I tylko czasem przyznaję rację temu, kto ukuł powiedzenie, że po latach pracy, psychiatra różni się tym od pacjenta, że czasem chodzi spać do domu. :)

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 869 (939)
zarchiwizowany

#31056

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kochani piekielni!
Wiem, że to nie miejsce na takie rzeczy, ale sprawa mną wstrząsnęła. Najpierw to, o czym mowa, a na koniec wielka prośba do Was o odzew w tej sprawie. Bo piekielni, mają siłę :)

Info: Fundacja „Przytuliska u Wandy”, ul Spółdzielcza 27, 64-500 Szamotuły

Skandal miał miejsce we wsi Koźle (gmina Szamotuły). Zgłoszenie dotyczyło przerażającego zachowania uczniów ze Szkoły Podstawowej w Koźlu i ich haniebnego czynu, którego ofiarą stał się niewinny, starszy kot.

To, czego dopuściły się dzieci jest o tyle tragiczne, że to przedstawiciele nowego pokolenia, ośmiolatki przystępujące do Komunii Świętej w tym roku.

Okazało się, że kot został wrzucony do mrowiska i przykryty wiadrem. Nie wiadomo jak długo tam pozostał. Wiadomo jednak (zwierzę ma obdukcję lekarza weterynarii), że nieprawdopodobna ilość ukąszeń mrówek spowodowała astmę oraz obrzęk płuc i duszności. Kot ma zaczerwienioną skórę, strupy na całym ciele, ubytki sierści. Jest potwornie wychudzony, odwodniony. Pod okiem widoczny wielki ropień…

Maciuś jest w stanie ciężkim, rokowania są niepewne. Wierzymy, że z pomocą dobrych ludzi uda się uratować zwierzaka.

Gdzie oczekiwane efekty edukacji szkolnej? Jak wygląda opieka rodziców małych zwyrodnialców, którzy dokonali tego czynu oraz przypatrywali się męczonemu zwierzęciu? Gdzie wychowanie duszpasterzy, którzy przygotowują dzieci do tegorocznej Komunii Świętej?

Nieprawdopodobnie przerażające są perspektywy późniejszych zachowań uczniów w stosunku do otoczenia, jeśli ośmioletnie dzieci bawi skrajne maltretowanie bezbronnego zwierzęcia.

Wiele osób spośród mieszkańców wsi, uczniów, sąsiadów wiedziało o zajściu- nikt nie pochylił się nad zwierzęciem, nikt nie wezwał pomocy choć po ucieczce z mrowiska kot błąkał się po okolicy. Nauczycielka przyznała, że o czynie słyszała, stwierdziła również, że wśród uczniów i nauczycieli krążą na ten temat informacje. Nikomu nie było żal Maćka, który prawie skonał w męczarniach.

I teraz prośba do Was, napiszcie proszę maila do burmistrza w tej sprawie, niech te dzieci zostaną ukarane za swój bestialski czyn, pokażmy, że to czego się dopuściły, to nie nieszkodliwy gówniarski wybryk, tylko rzecz, która zasługuje na możliwie największe potępienie. Nie chodzi o to, żeby to, co tu wkleiłam było na głównej, chodzi o to, by jak najwięcej osób zareagowało i pochyliło się nad tą tragedią

mail do Burmistrza Pana Włodzimierza Kaczmarka: umig@szamotuly.pl, można też zamieścić wpis w księdze parafialnej: http://www.parafiaotorowo.pl/Guestbook/Guestbook.aspx?id=1cae780a-a573-458e-af48-af5cd15c50b5

Dla chętnych wydarzenie na facebooku:
http://www.facebook.com/events/226005570844213/226513220793448/

Przepraszam, za formę, ale naprawdę brak mi już cenzuralnych słów.

mali bandyci

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 246 (368)

#30951

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Z wczoraj.
Dyżur Sorowski, jak co poniedziałek. Jak co poniedziałek przysięgam sobie z rana, że nie dam się wk...wić dzisiaj. Nikomu.
Ani koleżkom z sąsiedniego szpitala, którzy, pomimo własnego ostrego dyżuru, próbują na chama odsyłać mi każdego pacjenta w nadziei, że go zaopatrzę, bo nie będę miał już sumienia z powrotem człowieka ganiać. I mają często rację...
Ani czwartej białej śmierci (sól, cukier, kokaina, lekarz pierwszego stosunku). Bo kierują na potęgę pacjentów, którym nie chcą - z przyczyny lenistwa i kosztów - wykonać nawet podstawowych badań.
Ani samym wreszcie pacjentom. Którzy, jak co dzień, szturmują SOR w nadziei wycwaniaczenia, wyżebrania lub wywrzeszczenia sobie wizyty u lekarza bez kolejek.
Ale to nie takie łatwe...

Wyobraźcie sobie, jak czuje się dyżurny w takim miejscu:
Godzina dziesiąta rano. Na części ostrej mam dwóch pijaczków, którzy z racji lima pod okiem zostali pieczołowicie odbici do mnie przez wzmiankowanych leniwców z sąsiedztwa - tamtejszy dyżurny z ogromną dawką bezczelności twierdził, że takowa fifa to niechybna oznaka... ciężkiego urazu czaszkowo-mózgowego, którym on nie czuje się godzien zająć. Jednego przywieźli... helikopterem, bo ktoś ich wezwał do upadku z kilku schodków...
Do tego odpieram ataki społeczeństwa, uzbrojonego w skierowania z POZ, na których widnieją tragiczne w swej wymowie i w pełni uzasadniające pobyt w Oddziale Ratunkowym rozpoznania typu : "bóle nerki od sześciu miesięcy", "stan po stłuczeniu głowy w roku 2011" czy najlepsze: "obserwacja narządów płciowych zewnętrznych"... Poważnie!
Rodzinna skierowała do mnie kiedyś młodzianka z takim właśnie rozpoznaniem... Nie wyrobiłem i zadzwoniłem, pytając uprzejmie, jak długo i w jakim celu mam te narządy u chłopaka obserwować, bo nie jest on zupełnie w moim typie...
Koło 16 jestem już w transie, na który składa się mieszanka wściekłości, zniechęcenia do ratunkowej i otępienia z powodu ciągłej stymulacji nadnerczy.

I wtedy przywożą motocyklistę. W stanie ciężkim. Połamanego, pomiażdżonego, ledwo żywego. Szef jako główny ratunkowy zaczyna go zaopatrywać. Po chwili wzywa mnie do pomocy.
W tym czasie do części obserwacyjnej samodzielnie dociera niewiasta, którą od tygodnia coś pobolewa w pachwinie. Proszę o cierpliwość, wzywam do niej kolegę z naczyniówki i biegnę do tego poszkodowanego. Po drodze odpieram ataki jego rodziny i przyjaciół, którzy "próbują pomóc". Czyli na siłę wpychają się do części resuscytacyjnej SORu, co minutę zatrzymują każdego wchodzącego do środka, domagając się informacji, którą otrzymali już kilkakrotnie, czy żądając leków na uspokojenie. Nie dociera do nich, że najlepsze, co mogą zrobić, to dać nam pracować...

Po kwadransie zostaję pilnie wezwany na część obserwacyjną.
To lecę. Bo tam może ktoś się zatrzymał, może umiera...
Szef na razie daje radę (jak zawsze).
Wpadam. I od wejścia słyszę wrzaski owej pani z bólem w podcipiu...
Dopadam i pytam, o co chodzi.
I słyszę:
- Panie, ja mam samochód wynajęty, ja tu nie będę czekała nie wiadomo ile, gdzie ta konsultacja, żądam natychmiastowego zaopatrzenia!!!
Próbuję spokojnie tłumaczyć. Że tam mam naprawdę pilną robotę, że kolega kończy konsultować gdzie indziej i przyjdzie, ale na nic.
Wrzaski przybierają na sile, a jedynym argumentem pozostaje WYNAJĘTY SAMOCHÓD...

W końcu moje nerwy mówią: będzie tego.
Zmieniam ton na mocno podniesiony i klaruję krótko:
- Szanowna pani, w sąsiednim pomieszczeniu jest młody człowiek, który umiera po wypadku. Moim zadaniem jest mu pomóc i zamierzam to zrobić. Teraz. Natychmiast. I tak długo, jak będzie tego potrzebował. A pani samochód i bóle mam tak głęboko poniżej pleców, że nawet kolonoskopem trudno tam dotrzeć!!!

Czekam na skargę. A ona zapewne na odzyskanie oddechu...

Młodzieniec przeżył. Szef ma jednak rączkę...

służba_zdrowia

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1235 (1279)

#30816

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jestem osobą niepełnosprawną ruchowo. Mimo to żyję całkiem normalnie, a nawet - co niektórych strasznie dziwi - posiadam prawo jazdy.

Jeżdżę Kappą, która do mojego wzrostu jest samochodem dość sporym, więc kiedy parkuję to robię to ostrożnie i powoli żeby nie zahaczyć komuś samochodu czy rozwalić jakiegoś niewinnego słupka.
Jako osobie niepełnosprawnej ruchowo przysługuje mi karta parkingowa, która umożliwia stawanie na kopertach (czyli miejsca dla takich osób jak ja). Kartę taką KONIECZNIE trzeba wrzucić pod przednią szybą i tym daje się znać, że mogę stać tam gdzie stoję. Jednak nie do wszystkich dociera, dlaczego na kopertach nie może stawać każdy...

1. Pojechałam do Carrefoura, pod budynkiem jest sporo miejsc parkingowych dla ON (osób niepełnosprawnych). Wjeżdżam na parking, który był totalnie zapchany (wolnych było kilka miejsc na dosłownie drugim końcu parkingu). Z nadzieją podjeżdżam pod wejścia i widzę, że jest jedno jedyne miejsce dla ON wolne. Pomyślałam, że super, mam szczęście. Podjeżdżam spokojnie i szykuję się do zakrętu... Ale w tym momencie jakiś gość przejechał mi prosto przed machą (gdybym nie jechała powoli i gwałtownie nie zatrzymała auta, jestem pewna w 100%, że zabrałby mnie ze sobą).
Wysiadłam i podeszłam do kierowcy (chłopak młody, gdzieś 25 lat) żeby mu delikatnie wyjaśnić, że tak się nie robi. Chłopak zlał moją osobę i wysiadł z auta, jakoś mnie nie zdziwiło, że pod przednią szybą nie pojawiła się niebieska karta ON.

- Przepraszam, ma pan kartę parkingową?
- Nie, a co?
- To koperta dla ON, nie może pan tu stanąć skoro nie ma pan karty.
- Mam naklejkę! - Tu pokazuje mi pozdzieraną niebieską naklejkę z białym wózkiem.
- Ta naklejka nie upoważni...
- *uj mnie to. Mam naklejkę!
- Wie pan, gdzie może sobie przykleić tę naklejkę?
- Czego ty chcesz? Mam matkę kalekę i to jej naklejka!
- A gdzie mamusia?
- W domu...
- Czyli nie dość, że pan zajął kopertę na naklejce z Castoramy, to jeszcze nie jest pan wcale niepełnosprawny?
- Dziewczyno o co ci chodzi?
- Chciałam tu stanąć, jak pan widzi mam kartę, a pan mi zajechał i zaparkował tu prawie z moją maską. Zauważył pan to w ogóle?

Odwrócił się i poszedł. Chcąc nie chcąc zaparkowałam na samym końcu i człapałam się przez cały parking.

2. Znów jadę na zakupy, towarzyszy mi koleżanka. Ludzi pełno jak w mrowisku mrówek. Auto stoi na aucie, z marną nadzieją podjeżdżam pod koperty i jest! Pusta. Miejsca te są zrobione tak, że są cztery obok siebie (po dwa w rzędzie), więc jak zaparkowałam to dwa samochody znajdowały się na przeciw mnie. To też zaraz zauważyłam, że żaden z nich nie posiada karty (zresztą, ten stojący obok mnie również takiej nie miał). Wysiadamy z koleżanką i głośno skomentowałam ten fakt.

- Ja nie mogę, założę się, że na te wszystkie zajęte miejsca to sami tacy geniusze co sobie zaparkowali na kopercie, bo są idiotami.

W tym momencie z samochodu, który stał na przeciw mojego, wyskakuje jakaś kobieta. Wielkie toto, pewnie ze trzy razy większe ode mnie i idzie w moją stronę.

- Co ty chcesz!? O co ci chodzi, co!?
- A o co CI chodzi, co? - Z mocnym akcentem na "ci".
- Nie życzę sobie nazywania mnie idiotką!
- Czyli poczuła się pani wywołana?

Tu chwilę zajęło jej przetworzenie informacji, więc w tym czasie ruszyłam do wejścia (rzecz dzieje się cały czas na parkingu). Po chwili jednak słyszymy tupanie za nami.

- Co to ma znaczyć!? Ja tu zaparkowałam NA CHWILĘ!
- Wie pani co? Pewnie wszyscy na kopertach bez kart to tylko "na chwilę", a teraz ja zajęłam ostatnią kopertę, więc jak przyjedzie jakaś ON to nie będzie gdzie miała samochodu postawić. Bo wy "na chwilę".
- To po co zastawiłaś, co!?
- Bo to miejsce dla ON, które mi się należy, nie to co pani.
- A co? Kaleka jesteś? Jak jesteś kaleka, to siedź w domu!

Pani dumna ze swojej riposty polazła z powrotem do wozu. Tak... Typowe myślenie. Jestem kaleką? Niech siedzę w domu, a co się będę plątać zdrowym, pełnowartościowym ludziom pod nogami...

3. Wracałam po kolejnej operacji ze szpitala, za kierownicą mój ojciec. Mieliśmy "bojowe" zadanie odebrać pomniejszoną ortezę na nogę (pierwotna była mi za luźna mimo, że rozmiaru S). Bojowość tego zadania polegała na tym, że musiałam wyczołgać się z samochodu i dotrzeć do sklepu rehabilitacyjnego z kolanem rozprutym po same, ekhem, pośladki i z wyprutymi z niego wnętrznościami (mam w połowie sztuczne). Tak, musiałam, bo noga moja niewymiarowa to też trzeba było ortezę przymierzyć na miejscu.
Krąży więc mój ojciec wokół sklepu i czeka aż się zwolni jakieś miejsce pod sklepem bo za dużej odległości nie byłam w stanie pokonać. Ciekawostką było to, że pod tym właśnie sklepem były aż trzy miejsca dla ON (co jest dużą liczbą, ponieważ w mieście pod sklepami zazwyczaj jest ewentualnie jedno), jednak wszystkie były zajęte. Obok "zwykłe" miejsca również.

Jeździmy tak w kółko już ładnych kilka minut i jest! Zwolniło się jedno "zwykłe" miejsce. Stajemy. Ojciec wysiada pierwszy, co by mi pomóc i nagle dostaje piany. Zaczął kląć i wyzywać nie wiadomo kogo. Okazało się, że żaden z trzech samochodów stojących na miejscach dla ON, nie jest oznaczony. Do tego dwóch łepków stojących obok przyznało się, że dwa samochody to ich, zobaczyli się na drodze i przystanęli "na chwilę" (zawsze wszyscy tylko na chwilę...) żeby pogadać.

Ludzie, proszę Was, pamiętajcie. Żadne naklejki NIE uprawniają do parkowania na kopercie. Są one tylko informacyjne, że w aucie znajduje się ON. Pamiętajcie też, że samo orzeczenie o niepełnosprawności również NIE jest równoznaczne z tym, że możecie parkować na kopertach, bo np. mam kolegę z cukrzycą, który stwierdził, że mu wolno bo w końcu ma papier, a to, że nie ma karty ani podstaw zdrowotnych... Jest niepełnosprawny, więc może! A to, że jest niepełnosprawność nie ma z tym nic wspólnego... To nic!
I jednym jedynym(!) sposobem na parkowanie w takich miejscach jest uzyskanie zgody od komisji i złożenie na tej podstawie papierów do urzędu miasta, aby wyrobiono Wam IMIENNĄ kartę parkingową.

Takie miejsca naprawdę ułatwiają nam dotarcie w niejedno miejsce, wiem, że dla niektórych to głupota i strata "dobrych" miejsc, ale postawcie się czasem w naszej sytuacji... Choć pewnie byście nie chcieli.

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 675 (791)

#30071

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego znajomego, Mikiego.

Siedział w więzieniu 22 lata za zabójstwo. Człowiek ze mnie ciekawski, więc w końcu zapytałam. Jak do tego doszło że zmarnował sobie życie? Oto, co mi powiedział:

Miki miał kolegę. A kolega, żonkę i piękną 3 letnią córeczkę, Daniele. Niestety żona miała nieprzyjemny nałóg - lubiła dać sobie w żyłkę. No a wiadomo to kosztuje, dużo kosztuje. Sprytna żoneczka wymyśliła sobie, że zdobędzie pieniążki w inny sposób, niż od mężusia (ten przestał finansować jej uzależnienie).

Znajomy diler, miał wyjątkowe ciągoty do młodych dziewczynek. Dogadali się. Za działkę wypożyczy sobie jej córeczkę na parę godzin. Mężuś w pracy, dzieciak młody, nie będzie pamiętał. To sobie paniusia sprytny plan wymyśliła. Dziecko jak dziecko, otwory w ciele niedostosowane, zaczęły się kłopoty zdrowotne dziewczynki. Strach, płacz i dziwne zachowanie córeczki, zwróciły uwagę tatusia. Po krótkiej acz stanowczej „rozmowie” z ukochaną, dowiedział się o zacnym procederze... Facet przyjął informacje. Musiał się napić. Zadzwonił do swojego przyjaciela, Mikiego. Przy mocniejszym trunku panowie ustalili, co zrobią z karakanem, pedofilem.

Mocno już dziabnięci, poleźli do pubu, doładować co nieco procenty. I właśnie tam… spotkali dziecio-luba. Jak gdyby nigdy nic, sączył piwo z kolegami. Miki kochał Daniele jak własne dziecko, alkohol i nerwy zrobiły swoje, zaatakował wesz... Zabił. I może dostałby mniejszy wyrok, ale dźgnął delikwenta 23 razy i miał przy sobie nóż. Czyli poszedł do pub-u z zamiarem zabójstwa.

Spytałam go czy żałuje. Powiedział mi że NIE, ale zrobiłby to inaczej.

Ps. Ojciec dostał wyrok za pobicie żony (wyżej nazwałam to rozmową z małżonką), co stało się z dzieckiem... nie wiem.

The United Kingdom of Great Britain ...

Skomentuj (111) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1147 (1227)