Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 

#30629

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem z moją dziewczyną już kilka ładnych lat. Toteż od jakiegoś czasu kombinowałem jakby tu zacząć powoli pieczętowanie naszego związku. :) Tak się składa, że wśród moich znajomych tylko mnie się do ożenku nie spieszyło nigdy, więc połaziłem od kumpla do kumpla za jakimiś podpowiedziami. Wybrałem w końcu sposób i miejsce oświadczyn. Ale jakby to mogło być, gdyby nie skończyło się śmiesznie (troszkę piekielnie ;)).

Padło na kolację w ładnej restauracji, którą polecił mi kolega. Moja dziewczyna uwielbia takie rzeczy, klasyczna muzyka, panowie we frakach, wino we dwoje - powiedzmy, że jest dość tradycyjna. Poleciałem na następny dzień dowiedzieć się jak to zorganizować. Powiedziano mi, że mam zarezerwować dogodne miejsce w dogodnym dniu i o dogodnej godzinie, a dzień wcześniej przynieść pierścionek i oni podadzą to w deserze (nazwy nie pamiętam, ale podawany jest w pudełku, miało to wyglądać tak, że jak ona otworzy pudełko z deserem na wierzchu, będzie leżał pierścionek, takie tam).

Nadchodzi "ten" dzień. Ładnie ubrani idziemy. Stoimy już przy kontuarze, moja dziewczyna za mną, pojawia się kelner, który dzień wcześniej odbierał ode mnie pierścionek. Wywiązuje się rozmowa.

- Witamy w restauracji XYZ. Mogę prosić nazwisko, na które jest rezerwacja?
- Moje nazwisko...
- Aaa! Pan od pierścionka zaręczynowego!

Zza moich pleców wyłoniła się moja uśmiechnięta druga połowa. :) Wybąkałem tylko "wyjdziesz za mnie?" i tak doszło do chyba pierwszych na świecie oświadczyn przy kontuarze. :)

Uznałem jednak, że pan przyniósł mi szczęście, a moja, że to chyba jedyny rodzaj oświadczyn, który nie przyszedł jej do głowy i pan kelner dostał nawet napiwek. ;)

Restauracja

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1549 (1599)

#30609

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niecna intryga.
Historia którą teraz opowiem, wydarzyła się synowi mojego przyjaciela.

Był to chłopak niezwykle udany. Przystojny, mądry i inteligentny (co wbrew pozorom, wcale nie jest powszechne). Miał lat 26, śliczną żonę i kilkumiesięczne dziecko.
Po studiach rozpoczął pracę w liceum, jako nauczyciel matematyki. Pełen energii postanowił, że mimo wszelkich oporów materii – nauczy młodzież tego pięknego przedmiotu.
Oprócz lekcji, zorganizował douczanie dodatkowe, całkowicie bezpłatne, ponieważ młodzież miała spore braki, a matura tuż, tuż.

Wszystko byłoby piękne, gdyby nie dwie pannice, które za nic nie chciały nauczyć się podstawowych działań i wzorów. Nie to, że były tępe, one po prostu stwierdziły, że matematyka nie jest im potrzebna w życiu i nie będą marnowały czasu na durnoty.
Tak więc postanowiły, że dadzą sobie radę za pomocą odwiecznie znanych sposobów – czyli wykorzystując niepodważalne walory swojej płci.
Zaczęły się ubierać coraz śmielej, dekolty coraz głębsze nie reagowały na uwagi, że spod ławki widać im bieliznę i nie tylko. Niestety nauczyciel niewłaściwie reagował. Zamiast się zachwycać i ślinić – wpisywał im uwagi i stawiał pały.

Dosyć tego.
Zemsta musi być straszna.

Poszły więc na policję w podartych spódnicach i bieliźnie i poskarżyły się, że nauczyciel, po zajęciach dodatkowych wieczorem, rzucił się na nie i chciał je zgwałcić.
OBIE NA RAZ!!!
Policja spisała zeznanie, dyrektor szkoły została wezwana. Afera, że hej.
Pani dyrektor przyjechała na komendę i pyta, a kiedyż to zajście miało mieć miejsce?
A wczoraj o godzinie 17,00.
No i w tym momencie sprawa się rypła.

Nauczyciel miał pecha (a może szczęście) – bo kilka godzin wcześniej doznał urazu kolana i trybie natychmiastowym musiał zostać operowany, a w czasie rzekomego „ zajścia” – był w stanie nieważkości po zabiegu.
Panienki zostały relegowane ze szkoły i oczekują na sprawę karną. Chłopak zastanawia się, czy nie warto założyć sprawę cywilną za pomówienie.
Przyznał mi się też w zaufaniu, że odchodzi z zawodu nauczyciela, bo stracił serce do młodzieży, a partaczem nie chce być.

Liceum w mieście wojewódzkim

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1276 (1310)
zarchiwizowany

#30097

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem o kobiecie Rysia, tego z mojej poprzedniej historii. Ze specjalną dedykacją dla BlackMoon ;>

Joasia była piękną dziewczyną, z długimi, kręconymi,lśniącymi, czekoladowymi włosami, zielonymi oczyma, kibicią tak wąską, że człowiek miał wrażenie, że obejmie ją dwiema dłońmi.

Niestety uroda jej, sprawiła, że zwrócił na nią uwagę syn miejscowego notabla. Dlaczego niestety?

Szybko doprowadził do ślubu, bo jakże to, dziewczyna już od dawna pełnoletnia, to dzieci powinna rodzić, o męża i gospodarstwo dbać, a nie szlajać się gdzieś na jakiś studiach. Tak myśleli jej rodzice, i tak też argumentował konkury Marek. Joasia nic nie czuła do niego, ale wola rodziców najważniejsza. Urządzono huczny ślub. Wszystko grało i śpiewało przez pierwszy rok. Potem z Marka zaczęło wychodzić jego prawdziwe ja. Jak większość chłopów w jego wsi nie stronił od kieliszka, a po wódce stawał się agresywny i nieobliczalny. Nie raz i nie dwa pobił Joasię, zwyzywał od kur*ew i szmat. Gdy okazało się, że Asia jest w ciąży, Maruś poszedł to uczcić, świętował przez tydzień, a gdy wrócił, tak bardzo pobił dziewczynę, że ta straciła ciążę.

Nic mu nie pasowało. Wg niego Aśka była leniwa, niegospodarna. Potrafiła nie zrobić obiadu, jemu, tak ciężko pracującemu u tatusia w firmie. Nie docierało do niego, że aby ugotować obiad, trzeba mieć za co kupić produkty, a on wszystkie pieniądze przepijał. Ale to i tak wszystko Aśki wina. Dziewczyna zmuszona była do podjęcia pracy, zatrudniła się w fabryczce mebli, jako sprzątaczka na pół etatu.


U rodziców nie mogła szukać pomocy. Wyznawali zasadę, że wszystko co nas spotyka jest odpowiedzią za nasze czyny, więc najwyraźniej ich córka tak bardzo czymś zawiniła, że Bóg pokarał ją takim, a nie innym chłopem. I powinna z wdzięcznością swój krzyż nosić.

Mijały lata. Dziewczyna stała się kobietą. Przestraszoną, ba wręcz wylęknioną, drżącą na sam widok swojego oprawcy. Niewiele zostało w niej, z tej dawnej Joasi, ciągle uśmiechniętej, żartującej, odważnej. Wprawdzie figurę zachowała, ale ciągle chodziła zgarbiona, włosy straciły blask, ciągle chowane pod chustę. Ciało nosiło ślady ciągłego bicia i niedożywienia.

W 15stą rocznicę ich ślubu, zamiast niego w drzwiach ujrzała policjantów. Okazało się, że podczas libacji, Marek spowodował bójkę z kumplami od kieliszka, a tamci w pijackim widzie zadźgali go nożem. Joasia przez długi czas nie potrafiła z siebie głosu wydobyć. "Nie ma potwora, nie żyje" wciąż kołatało jej w głowie. Nie potrafiła uronić nad nim jednej łzy. Przez cały pogrzeb miała suche oczy.

W tej samej wsi mieszkał nasz Rysio, znali się z widzenia, po śmierci Marka, zaczął Asi pomagać w cięższych pracach. Za parę groszy, a nawet za sam ciepły obiad, kość dla Zgrywusa i możliwość przekimania na stryszku rąbał drewno, nosił wodę ze studni. Ale widział jak kobieta reaguje na zbyt bliską jego obecność. Wiedział, że była mu wdzięczna za pomoc, ale nawyki wciąż dawały o sobie znać.

Wtedy banda gnoi napadła na Rysia, a Zgrywus ich poturbował. Joasia, przełamując się, cichym szeptem opowiedziała swojemu szefowi, jak sprawa wygląda. Dzięki niej Rysiu został stróżem w fabryczce.

Fabryczka się trochę rozrosła, założono monitoring, Rysiu awansował na szefa ochrony, miał pod sobą dwóch podwładnych. Był z tych mężczyzn, którym wiek dodaje uroku. A teraz gdy ciągle umyty, trochę odkarmiony, pachnący, w czystych ubraniach, niczym nie przypominał tamtego zbieracza puszek, mógł podobać się kobietom. Ale jego serce biło tylko dla jednej...

Gdy zaczął porządnie zarabiać, postanowił uderzyć w konkury właśnie do Joasi. Bardzo powoli i ostrożnie ją do siebie przekonywał. Nigdy w jej obecności nie podnosił głosu, mówił delikatnie i łagodnie. Wreszcie postanowił się oświadczyć. Wiedział, że być może Joasia nigdy nie będzie w "pełni" jego, ale i tak całował ziemię po której ona stąpała.

Przy Rysiu Asia odżyła. Zaczęła ładniej i modniej się ubierać, dbać o siebie. Nawet zdarzyło jej się głośniej zaśmiać!

Odbył się cichy, skromny ślub. Wspólnymi siłami odremontowali domek po rodzicach Joasi. Jakież było ich szczęście, gdy okazało się, że jednak będą mieli dziecko, z racji wieku przyszłej mamy jest ona pod stałą opieką lekarzy. Wiadomo, ze będzie to chłopiec, jak na razie ciąża zdrowa, bez komplikacji, termin koniec lipca/początek sierpnia.

PS. Gdy mój Teść mi to opowiadał, sama się popłakałam. Wprawdzie brzmi to jak bajka, ale wiem, że przydarzyło się naprawdę. Dobrze wiedzieć, że takie rzeczy się dzieją. Życie potrafi nas kopnąć w tyłek, a potem wynagrodzić tysiąckrotnie. ;)

pewna wioska w pewnej części Polski

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 462 (516)
zarchiwizowany

#30016

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Był sobie, powiedzmy, Rysiu. Rysiu był dobrym człowiekiem, o miękkim sercu, lecz sponiewierany przez życie. Żona zostawiła go dla kochanka, dzieci nie miał, pracę stracił. Tuła się od jednej meliny do drugiej, ale męczy chłopinę takie życie, bo on z innego materiału jest. Więc zaczyna trochę pić, nie dużo, może 2 piwka dziennie to max, w sumie na tyle starcza jego skromna renta. Ale potrafi zrezygnować z tego, gdy jakiejś babci brakuje do chlebka czy mleczka, gdy trzeba nakarmić bezpańskiego kotka, czy wrzucić do puszki podczas WOŚPu..

Rysiu nigdy nie prosił o 2 złote do piwka, wolał iść pozbierać puszki, komuś pomóc w uprzątnięciu piwnicy, skoszeniu trawnika, kradzieżą się brzydził. Ludzie wiedzieli i prosili o pomoc czy sami oddawali mu makulaturę, puszki czy butelki.

Podczas turnee po śmietnikach Rysiu usłyszał śmiech i wulgarne zawołania, dobiegające od jednego ze śmietników. Banda gnojków bestwiła się nad małym, biednym szczeniaczkiem, którego ktoś najwyraźniej przywiązał do jednego z kontenerów. Rychu szybko skrzyknął kumpli (miał starą nokię, którą ktoś w przypływie miłosierdzia mu sprezentował), pogonili bananowych i zaopiekowali się psiakiem. Oficjalnym opiekunem Zgrywusa (gdyż takie imię otrzymał piesio) stał się Rysiu. Prawie przestał pić, by ukochanemu czworonogowi nic nie brakowało, by było na wszystkie szczepienia, dobre jedzonko czy od czasu do czasu jakąś zabawkę.

Zgrywusik rósł jak na drożdżach. Po roku był wielką kupą futra, wyglądającą jak skrzyżowanie alaskana z owczarkiem niemieckim. Był też cholernie inteligentną i pamiętliwą bestyjką. Parę razy udało mu się podziabać po tyłku bachorów, co go wtedy przy śmietniku dręczyli, ale za swojego pana gotów był życie oddać.

Gnojki postanowili, ot tak dla zabawy, psa otruć, ale ten od obcych nic nie brał, Rysiu zawczasu go tego nauczył. Wtedy idioci postanowili donieść o pogryzieniu. Ale tak bez jakichkolwiek śladów, trochę by było ciężko, więc...

...zaatakowali Rysia, nożem zadali kilka niegroźnych cięć, gdy Zgrywus się na nich rzucił. Bilans? Kilka podartych par spodni, trochę szwów na rany i....kurator dla każdego z chłystków.

Chłopcy nasi mieli "malutkiego" pecha, gdyż całą akcję z daleka widział patrol policji, ale nim zdążyli dobiec, pies zdążył trochę poturbować jaśnie panów inteligentnych inaczej. A że banda, już od jakiegoś czasu, działa niezbyt zgodnie z prawem i była na oku tamtejszej policji, to sami na siebie ukręcili bicz.

Miejscowa ludność, która już miała dość tych gówniarzy, zrzuciła się na piękną budę dla Zgrywusa i roczną karmę. Rysiu też znalazł pracę jako nocny stróż w miejscowej fabryczce mebli. Wprawdzie tylko za spanie i drobną pensje, ale i to dobre na początek.

A Zgrywus? Ustatkował się, przytyło mu się i woli spać, niż ganiać za kotami.

pewna wioska w pewnej części Polski

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 586 (600)

#29857

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak gdzieś w komentarzach było wspomniane o różnych "odpadkach", które można zbierać, przekazywać innym firmom i dzięki temu zbierane są środki na wózki czy inne niezbędne rzeczy dla niepełnosprawnych.

U nas w straży (już tłumaczę: moje pogotowie jest przy straży, ja sam nie jestem strażakiem) wisiał taki skrzynek zabawny i tam się wrzucało zakrętki plastikowe. Co dwa-trzy dni (w ustalone dni oczywiście, nie tak raz w poniedziałek raz środę) przyjeżdżała firma i opróżniała to. Ludzie nawet chętnie biorą udział w tego typu akcjach. Codziennie przychodzili i dorzucali. Taka zakrętka generalnie i tak nikomu nie jest przydatna, a można symbolicznie dorzucić się do czegoś "większego" i to w sumie za darmo. Dodam jeszcze, że my siedząc w środku (ani nawet bezpośrednio przed strażą) nie widzieliśmy tej skrzynki ponieważ znajdowała się ona z drugiej strony, przy głównym wejściu.

Jakiś czas temu siedzimy ze strażakami i wchodzi pan Korkowy, który jeździ autem do takich różnych punktów i zbiera te nakrętki (w sensie, gość z tej firmy, która to prowadzi - koleś robi to za darmo, a jego żona przekazuje nakrętki do przerobienia czyli wysyła do tej firmy).

Korkowy - Cześć chłopaki, była może tu moja żona po nakrętki?
Strażak - Eee... W każdym razie nie widzieliśmy.
K - A wiecie, bo skrzynka jest pusta. A wydawało mi się, że miałem ja dziś pojeździć, a to już któraś pusta skrzynka. Żona telefonu nie odbiera.

Sorry, nic nie widzieliśmy.
Za trzy dni ta sama sytuacja. Do tego gość mówi, że żona wcale nie zbierała ostatnio. Tak pomyśleliśmy, że może akcja się ludziom znudziła? I nikomu się nie chce latać z tymi korkami do skrzynki. No, ale tak nagle w kilku punktach...?

I tak przyjeżdżał co kilka dni i korków albo nie było wcale albo było kilkadziesiąt tylko (co przy skrzynce mieszczącej kilkaset lekko to trochę mało). Sprawa tak nas wciągnęła, że zaczęliśmy czatować i pilnować tej skrzynki. Ale ludzie nadal przychodzili i wrzucali. I to sporo. Przesiedzieliśmy tak trzy dni. Jak popaprani. Wszystkie zmiany latały co chwilę i patrzały czy w skrzynce coś jest. Super, była prawie pełna. Ludzie znów biorą udział w akcji, świetnie! I teraz dzień opróżnienia. Mnie osobiście nie było w pracy, ale znam relację.

Podjeżdża srebrne, całkiem zadbane kombi. Samochód z tych nowszych (marka mi umknęła, ale jest nieistotna). Wysiada z niej jakaś babeczka, i podlatuje do skrzynki. Chłopaki wylecieli i obserwują (myśleli, że chce coś dorzucić). Ale nie... Babka podkłada wór i otwiera skrzyneczkę od dołu i sypie korki. Chłopaki patrzą po sobie, kobiety nie znają, żona Korkowego to nie jest, sam Korkowy nic nie mówił, że kto inny przyjedzie (a jak miało tak być, zawsze nas informowali żeby pokierować do skrzynki jak ktoś nowy przyjedzie). W końcu jeden z kolegów podszedł do pani.

Strażak - Przepraszam? Pani została wysłana przez firmę?
Pani - Nie. - Pada zupełnie beznamiętnie. Nawet nie odrywa wzroku od czynności, tylko ją kontynuuje jakby nigdy nic.
S - Pani wybaczy, ale te korki należą do firmy IX. I tu przyjeżdża już taki pan i je zbiera...
P - No i?
S - No i musi pani to zostawić.

Tu się pani chyba zdenerwowała. Bo rzuciła wór i ruszyła w stronę strażaka.

P - Panie! Ja na wszystko w życiu ciężko pracowałam! A dlaczego na nich ktoś coś zbiera!? A na mnie NIE!

Strażak, nie powiem, trochę zdębiał.

S - Co pani robi z tymi zakrętkami?
P - Jak co? Wyrzucam!

Aha... Czyli pani kilka razy w tygodniu traciła paliwo, czas i pieniądze, aby pojeździć po mieście i pozabierać nakrętki, których przetworzenie daje pieniądze na sprzęt rehabilitacyjny dla dzieci, tylko dlatego, że na panią nigdy nikt nic nie zbierał...? Logiczne. Prawda?

Na koniec dodam, że po "uprzejmym" donosie, że na państwowym budynku, prawdopodobnie bez umowy, wisi skrzynka, za której wiszenie nikt nie płaci, kilku przemiłych panów przyjechało i kazało ją zdemontować (nie była to skrzynka wyznaczona przez fundację od nakrętek, tylko ci państwo w kilku punktach, u nas za zgodą "góry", powiesiło swoje skrzynki i nagłośniła w okolicy akcje).

Ale strażacy i tak się nie poddali, zbierają nakrętki po cichutku i trzymają w środku, a pan po cichutku przyjeżdża i je zabiera.
Po cichutku, żeby jakiś rozżalony obywatel nie przyczaił się i nie zdradził podziemia nakrętkowego.

Nakrętki :)

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1554 (1600)

#29993

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tej historii piekielni byli wszyscy.
Opowieści o kolesiu który wracał z treningu z mieczem i wystraszył napastników.... znacie pewnie w kilku wersjach. Podejrzewam znając środowisko, ze to się nawet mogło wydarzyć kilka razy w różnych miejscach i o różnym czasie. Teraz wozimy się razem ze sprzętem autem, jak na niemal emerytowanych odtwórców przystało. Kiedyś... bywało różnie.

Kolega Piekielny, wiek po trzydziestce. Poobijany na bitwach i przez życie. Na co dzień człek pracujący na stanowisku i Wielce Poważny. Miał jednak w swoim czasie epizod zapijania smutków życiowych. A mieszkał wtedy u rodziców. Tym samym cały dobytek mieszkał razem z nim w małym pokoju. Dobytek składał się głównie ze sprzętu typu miecz, topór, łuk, itp.

Wrócił w nocy do domu pijany w sztok. I już oczęta błękitne miał zamknąć i zasnąć w żalu nad swoim kiepskim żywotem.... gdy plan przerwały gibony. (Gibonami zwiemy osobników typu: o jak się za..biście nawaliłem. Ja i moi kumple. A teraz wykrzyczymy to światu. I ch... że ludzie śpią).
Kolega, oczywiście wychyliwszy się przez okno, oświadczył nie mniej pijanym głosem, gdzie mogą sobie wy... oddalić się w szybkim tempie. A jak nie, to on zrobi taką jesień średniowiecza.....

Jak się można spodziewać przepychanka słowna trwała. Gibony nawet usadowiły tyłki na ławce pod oknem. Zapowiadało się na dłuższą pogawędkę.

I być może trwałoby to długo, ale kolega wśród oparów alkoholu posiadał jakąś mglistą koncepcję, że on przecież rano musi wstać do pracy. Stwierdził że temat się wyczerpał i czas przejść do czynu.
Wrócił do pokoju (co zostało odgwizdane triumfalnie przez gibony przeświadczone o zwycięstwie) potknął się o zbroję, wpadł na kaloryfer ale w końcu odnalazł.... łuk. I strzały.

Stanął przy oknie, beknął dla zwiększenia dramatyzmu, wycelował i strzelił. Prosto w ławkę z gibonami.
Cud że wstrzelił się pomiędzy żywe, a strzała utkwiła w drewnie.

Podsumowanie: gibony piją jak piły, ale dwa podwórka dalej. Znajomy przed wyjściem do knajpy chowa sprzęt wysoko na szafę.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 983 (1031)

#30040

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Opowieści o piekielnym SORze ciąg dalszy. Z dzisiaj.

Wezwanie dramatyczne: młoda niewiasta przyjęła potworną ilość tabletek psychotropowych w celach samobójczych. Nieprzytomna.

Pognaliśmy co tchu. Po opanowaniu szalejącej rodziny, udało się nam uzyskać kontakt z pacjentką i zainstalować ją w karetce. Podłączyliśmy płyny, podaliśmy leki, do tego monitorek i gotowe. A teraz trzeba panią gdzieś zwieźć, bo istotnie, ilość tabletków była hurtowa.
To pytamy naszego dyspozytora, ten dzwoni do koordynatora i bęc: mój ulubiony szpital, niekoniecznie na peryferiach.
Lecimy żwawo, bo dziewczę na razie w stanie niezłym, ale może się pogorszyć. Tym bardziej, że nie wiadomo, kiedy zeżarła ten kilogram prochów. Ona wyjęczała, że o trzynastej. Tylko, że o tej godzinie dostaliśmy wezwanie, więc... Albo rodzice dzwonili, a ona łykała, albo było to znacznie wcześniej. O czym świadczyć mógł pogarszający się stan jej świadomości.
Dojeżdżamy. Zgłaszam się przez radio i informuję parodię Oddziału Ratunkowego, że i z kim przybywamy. Z drugiej strony oschłe pytanie, czy jedziemy z miejsca zdarzenia.
Nie, k....a, z planety Melmak...

Ale nic. Dotarliśmy. Wyjeżdżamy z pacjentką z wozu i - z drżeniem łydek - wjeżdżamy na SOR. A tam jak zwykle. Pacjentów niewielu, za to pełna obsada za ladą...
Jedna dochtórka stoi niedaleko nas. Taka sympatyczna z buzi, to ją pytam, gdzie przełożyć pacjentkę. Wskazuje. Jedziemy.
Zatrzymuje nas syk drugiej, która pyta, jakim prawem jeździmy po ich SORze bez pozwolenia... WTF?
Ta młodsza wyjaśnia, że to ona pozwoliła nam tam wjechać. Zero przeprosin, oczywiście.
Stoimy jak kołki z chorą na środku korytarza. A pani doktor oddaje się z lubością traceniu energii na wydzwanianie do kierownika swojego pogotowia (któremu nie podlegamy), wzywanie ordynatora, który biega po korytarzu i krzyczy, że decyzja o przywozie do nich jest błędna i ogólnie na tworzeniu chaosu. Nie podchodząc nawet na chwilę do pacjentki...
Bo to przecież ważniejsze, niż zajęcie się desperatką, której można uratować młody żywot, prawda?

Co chwila atakuje mnie pytając, czy na pewno tak kazał koordynator i czemu nie zawieźliśmy chorej do lokalnego ośrodka toksykologii... Do którego jest jakieś 220 kilometrów!!!
Nie dociera do niej tłumaczenie, że bez sensu jest zostawiać rejon bez karetki na 6 godzin i gnać, skoro chora jest przytomna i mogą poradzić sobie tutaj...
Potem oskarża mnie, że nie pojechałem do swojego szpitalika powiatowego, celem wypłukania chorej żołądka. Mówię, że nie wiemy, jak dawno temu przyjęła leki.
- Jak to nie wiemy??? Mówi, że o trzynastej!!!
- Ale wezwanie było o trzynastej... A ona jest pod wpływem kilograma psychotropów...
Do tego dołącza się ordynator. Egzaminuje mnie z prawidłowości podjętej decyzji. Przy okazji komentują to młode rezydentki, wyśmiewając i decyzję i sposób leczenia, nawiasem mówiąc, zgodny z europejskimi normami...
Wreszcie z lekka wybucham. I nagle wszyscy stają się milsi... Ordynator mnie uspokaja, pani doktor mocno spuszcza z tonu i poleca przełożyć chorą...

Po tym nie dziwię się ludziom, którzy nie cierpią opieki zdrowotnej. Bo może przeszli przez taką gehennę jako pacjenci. Może słyszeli, jak bardzo są niechciani w miejscu, które funkcjonuje właśnie dla nich i dzięki nim... Bo jeżeli mnie trafia szlag z powodu takiego podejścia, to co ma powiedzieć człowiek chory? Naprawdę cierpiący, nie symulant, hipochondryk czy naciągacz - bo takich nie żal.
Skoro nawet nam brakuje kamieni...

Jedno wiem: personel tego przybytku może kiedyś znaleźć się w odwrotnej sytuacji. Bo życie bywa przewrotne.
I wtedy życzę im, żeby zajął się nimi najmłodszy stażysta, obdarzony dwoma lewymi kończynami górnymi, w tym jedną krótszą i żeby w ramach terapii przyszył im klejnoty do kolan.

służba_zdrowia

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 949 (989)

#30032

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Chwilowo jeżdżę w karetce w niewielkim mieście powiatowym. Jest tu szpital, ale na pewno nie pełnoprofilowy. Toteż pacjentów z ciężkimi schorzeniami wozimy do jednego z dużych miast: mojego macierzystego, albo... tego drugiego.
Fakt: na SORach roboty nie brakuje. Ale my gdzieś pacjenta zawieźć musimy - nie wypada trzymać go w karetce do wyzdrowienia...
Toteż, żeby było formalnie i sprawiedliwie, zgodnie z procedurami, pytamy Koordynatora ratownictwa, dokąd dostarczyć poszkodowanego. A on/ona odpowiada. I jedziemy.

O ile w mojej macierzystej jednostce nie spotkałem się z objawami zdecydowanej niechęci, o tyle, ilekroć mam jechać do tego drugiego przybytku, piję ziółka na uspokojenie. Zapytacie, dlaczego? W końcu to szpital, ma obowiązek zająć się chorym... To poczytajcie dalej.

Wieziemy z miejsca wypadku roztrzaskanego chłopaka. Uraz wielonarządowy, czaszka, klatka piersiowa, połamane kończyny dopełniają nieszczęścia. Zgodnie z decyzją Koordynatora, walimy do stolicy regionu.
Pacjent leży na desce ortopedycznej, przypięty specjalnymi bloczkami i pasami, coby nie latał jak mniejszość narodowa po pustym sklepie.
Wjeżdżamy na SOR. I od wejścia awantura: dlaczego tutaj??
Bo to najbliższy szpital pełnoprofilowy, odpowiadam zgodnie z prawdą.
To wywołuje mega focha u personelu.
Za długa ladą siedzi stadko pielęgniarek i lekarzy, przeplecione malowniczo ratownikami. Nikt nie kwapi się wskazać nam miejsce, w którym możemy przełożyć i zdać pacjenta... To pytamy: gdzie? Tammmm... Wymruczane z wściekłością...

Przekładamy razem z deską, bo takie są zasady. I już przy przekazywaniu pacjenta zaczyna się demonstracja siły i niechęci. Osoby zajmujące się poszkodowanym ignorują moje próby informowania o mechanizmie urazu, o rodzaju obrażeń, parametrach pacjenta itp... Zaprzestaję więc bezsensownej gadaniny i zaczynam wpisywać to w kartę przekazania.
I słyszę, jak mój ratownik prosi grzecznie siedzące za ladą panie o wydanie na wymianę kompletu deski i klocków, które są nam niezbędne w dalszej części dyżuru.
Zero reakcji. Jedna wpisuje coś w komputer, dwie inne prowadzą konwersację na temat wypieków... A my czekamy... Jedyna karetka w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od bazy nie może ruszyć, bo nie ma chętnych do wydania koniecznego sprzętu!!!

Chłopaki grzecznie proszą drugi raz, potem trzeci. Mijają minuty. Oni proszą, one siedzą, ja zaczynam się gotować. Apogeum osiągam, gdy po kolejnej prośbie ratownik słyszy wysyczane wściekłym szeptem:
- Trzeba było tu nie przywozić! Gdzie indziej jakby zawieźli, to by dostali szybciej...
Nie wytrzymałem. Ryknąłem, informując panią, że to najbliższy szpital od miejsca zdarzenia, że to my decydujemy gdzie wozić umierających pacjentów, a jej obowiązkiem jest ruszenie się i znalezienie dla nas deski, bo czekamy od czterdziestu minut, czego nie można zapewne powiedzieć o pacjentach niecierpliwie wypatrujących naszego powrotu do bazy i wzywających uwięzioną tutaj karetkę...
W odpowiedzi usłyszałem, że ona zna swoje obowiązki i nie będę jej uczył. Toteż zapytałem, kto jest szefem tego przybytku, bo chciałbym z nim natychmiast porozmawiać o panujących tu obyczajach.
Został wezwany. Rozmowa nie wniosła nic do sprawy. Może poza moim osłupieniem, kiedy dowiedziałem się, że pielęgniarka stulecia chce przeprosin... Poczuła się obrażona, że nazwałem ich miejsce pracy... przybytkiem...

Deskę dostaliśmy. Wróciliśmy do bazy. Ale nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że ktoś tam pracuje za karę i w dodatku nie przyjął do wiadomości upadku komunizmu, nie wspomnę o zainteresowaniu dobrem pacjenta... Wstyd.

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1169 (1199)

#28997

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pracuję na ochronie.
Okres przedświąteczny to gorący czas dla wielu ludzi, w tym dla ochroniarzy. Nie inaczej było ostatnio, w jeden z ostatnich przedświątecznych dni.

Kolejki osiągały apokaliptyczne rozmiary, ludzie wściekali się i warczeli do tego stopnia, że zostałem poproszony o stanie przy kasach, zamiast siedzieć na monitoringu. Co chwila trzeba było uspokajać jakiegoś wkurzonego klienta lub krzykliwą klientkę. Piekielność tamtego dnia najlepiej zobrazuje sytuacja jaka miała miejsce mniej więcej w połowie mojej służby.

Jeden z klientów zaczął wyzywać kasjerki w sposób sugerujący, że na kasie znalazły się przypadkiem, bowiem ich miejsce pracy znajduje się przy pobliskiej drodze. Był przy tym na tyle głośny i napastliwy, że, mimo ogólnego ścisku, zrobiło się w koło niego sporo miejsca.
- Niech się pan uspokoi. – Powiedziałem stając obok niego, liczyłem, że jak inni, pójdzie po rozum do głowy. Nie wiem czy poszedł i nie znalazł, czy nie chciało mu się ruszać, ale lepiej nie było.
- A ty czego chcesz pedale? Co pedale się gapisz? Przyszedłeś się tu popedalić? – Teraz nie powtórzę tego dokładnie, ale przemowa kręciła się wokół tematu i słowa „pedał”.
Trwało to chwilę zanim klient wykorzystał cały zapas powietrza i zamilkł by go uzupełnić, ale gdy to się stało, skwapliwie skorzystałem z okazji.
- Panie, co mi pan tak wmawiasz? Szukasz pan kogoś do towarzystwa na święta? – Zapytałem spokojnie.
Zadziałało.
Przez następne parę minut facet lżył mnie bez ustanku, kompletnie zapominając o kolejce i kasjerkach.

Ochrona

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 823 (933)

#29703

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Głupota ludzka jest jak miłosierdzie boskie: niezmierzona... Tak mawiał mój były ordynator. I miał rację...
W czasach studiów trzymały się nas iście piekielne dowcipy. Pół biedy, jeżeli robiliśmy je sobie sami. Cała, jeżeli padało na niewinnych obywateli...

Koleżka dostał polecenie od lekarza pierwszego stosunku, coby dostarczył do analizy moczu próbkę. Ponieważ Pani Doktor nie była łaskawa wyjaśnić, po co właściwie chce siki rozbierać na czynniki pierwsze, przyjaciel mój nabrał ochoty na dowcip. Podsyconej tym, że przy braniu pojemnika na mocz, pani w laboratorium potraktowała go jak imbecyla i zło konieczne...
Wrócił zatem do domu i przygotował litrową butelkę po mleku. Do niej nalał słabej herbatki, pod korek.
Rano oddał właściwą próbkę do pojemniczka, zabrał obydwa i pognał do labu.
Postawił z hukiem butle na blacie i zakrzyknął:
- Próbkę moczu przyniosłem!
- Ale aż tyle? - Zdziwiła się pani.
- Za dużo? To ja odpiję...
Po czym zerwał kapsel z flaszki i pociągnął kilka łyków.
Pani zemdlała.

Innym razem, bawili się medycy na imprezie. Ktoś rzucił, że do naszej Alma Mater właśnie dotarł nowy aparat do tomografii.
Od słowa do słowa, postanowiono, że konieczne jest sprawdzenie przy pomocy tegoż, czy jeden z kolegów ma mózg. Sprawa była poważna, stanął zakład.
Ale jak zmusić kogoś decyzyjnego, żeby zrobił badanie nawalonemu studenciakowi?
Proste.
Jeżeli ktoś ma uraz czaszkowo-mózgowy, do tego mózg brzęknie, to prezentuje charakterystyczne objawy: zwolnienie tętna i poszerzenie jednej źrenicy, po stronie urazu.

Student został więc spreparowany: podano mu tabletkę zwalniającą akcję serca, jedno oko zakropiono kroplami rozszerzającymi źrenicę, a następnie zawieziono do Izby Przyjęć z informacja, że godzinę temu uderzył głową w krawężnik, a teraz jakiś taki splątany i ocznie niesymetryczny...
Nie przebrzmiało echo tych słów, już kolega leciał na wózku na tomografię. Zakład wygrał, mózg istotnie był na miejscu. Czy jednak w pełni funkcjonalny... Hmmm...

I na koniec hicior z cyklu: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.
Na stancji mieszkali studenci. Koledzy z roku. jeden z nich, M., był typem gnoma: uwielbiał się nabijać z innych, za to na swoim punkcie miał zerowe poczucie humoru.
Kiedyś, na pierwszego kwietnia, zrobił kumplom świetny - w jego mniemaniu - dowcip. Wylał im np. szampony i wlał płyn do mycia podłogi. Zamiast wody kolońskiej była mieszanka herbaty z octem i pieprzem...
Toteż zimą koledzy postanowili wziąć odwet.

Przestawili wszystkie zegary w domu o kilka godzin do przodu, kiedy M już spał.
Potem obudzili go krzykiem:
- Stary wstawaj!! Już siódma, a ty masz na ósmą egzamin!!!
Jako, że mieszkali w odległości kilkunastu przystanków od akademii, M. wskoczył w gatki i w popłochu wybiegł na dwór. Zima, śnieg zawiewa, ciemno, jak u.... no ciemno.
Czeka. Marznie. Przestępuje z nogi na nogę, bo nerwowy, a i oddać litra żółtej nie było kiedy...
Wreszcie na przystanek wtacza się jakiś menel, zbierający pety.
M., wnerwiony, pyta:
- Panie, czemu tu tramwaje nie jeżdżą? Strajk jest? Ja się na egzamin spóźnię!
- Jeeezu, a na jakiej uczelni o trzeciej w nocy egzaminy robią??
- Na medycynie... o której pan powiedział???
- To jednak prawda, że doktory muszą być mądre... Nawet w nocy wiedzę sprawdzają...
Po czym ukłonił się z wyraźnym szacunkiem i pohalsował dalej.
A M. wrócił do domu, zmarznięty, wściekły i upokorzony. Po czym niezwłocznie się wyprowadził, oczyszczając trzem fajnym chłopakom atmosferę.

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 971 (1035)