Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 

#23449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdrowie mi nie dopisuje i odbija się to na moim wyglądzie (+30 do wieku, +30 do zaniedbania). Mimo szokowania ludzi na ulicy twarzą kobiety odżywiającej się światłem, wybrałam się niedawno do przybytku polskiej nauki.

Zaglądam tam regularnie od dłuższego czasu, więc kojarzę szatniarki, portierów, sprzątaczki i resztę personelu technicznego z panią Krysią na czele. Pani Krysia pracuje, bo musi (nie należy do beneficjentek dobrodziejstw transformacji ustrojowej), choć nie powinna, ponieważ moja choroba przy jej bolączkach to pryszcz (nie chcę wiedzieć, jak bolą
nadgarstki spuchnięte do grubości ud u kobiety pracującej miotłą i ścierką przez 10 godzin dziennie).

Miejsce akcji - schody na piętro. Akurat podchodziłam do Krysi, kiedy upuściła wiaderko ze ściereczkami, proszkami, płynami i resztą chemii i wszystko poleciało wokoło. Kobieta z najwyższym trudem się schyla, więc zaczęłam zbierać dobytek, żeby biedaczki nie trudzić (wystarczy, że władowałam jej się z zabłoconymi butami na świeżo umyte schody). Nagle zza pleców usłyszałam głos, którego miałam nadzieję nie słyszeć już nigdy, przenigdy.

[X] Dziwne, że cię w ogóle wypuścili do ludzi, powinnaś kible myć, ale to chyba zbyt skomplikowane dla ciebie.

Odwróciłam się i spojrzałam na człowieka, który zatruł mi 7 miesięcy życia do tego stopnia, że musiałam zaczynać każdy dzień od porcji leków uspokajających.

Krótka retrospekcja. Tytuł dzisiejszego odcinka to "Werbena rzuca psychologię w p*zdu".

Jak kiedyś wspominałam, moi rodzice i brat są psychologami. Początkowo też miałam iść w ich ślady i chętnie-niechętnie zasiliłam szeregi pierwszego roku psychologii na krakowskiej uczelni. Studia okazały się ni to pasjonujące, ni to zniechęcające, bo kto przez 19 lat codziennie obserwował psychologię w praktyce, nigdy nie da sobie wmówić, że to wspaniała gałąź nauki przynosząca pożytek ludzkości. Na pierwszym roku miałam ćwiczenia z doktorem X, którego kojarzyłam jako znajomego moich rodziców (o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam - byłego znajomego).

Dr X prowadził całkowicie nudny, całkowicie rzemieślniczy i całkowicie banalny przedmiot, który, ku ubolewaniu, ciągnął się cały rok i był z niego egzamin. Na ćwiczeniach doktor był całkowicie nijaki. Materiał miałam opanowany jeszcze przed studiami, współautorem jednego z podręczników jest zresztą mój ojciec, przez cały semestr się nudziłam, jak większość grupy zresztą. Kolokwium zaliczeniowe rozwiązaliśmy wszyscy w niecałe 20 minut, po dwóch tygodniach wyniki. I zonk.
Od trochę rozgarniętych w górę 5, imbecyle, których nigdzie nie brakuje, 4.5, Werbena, która była całkowicie pewna, że dostała 100% punktów, 2.

Na pierwszym dyżurze poszłam zobaczyć swoją pracę. Niestety, pan doktor ją zgubił, więc nie powie mi, jakim cudem nie zaliczyłam, ale "wszystko było źle". Warunkiem napisania poprawy (nie ponownego I terminu, nie. Poprawy.) jest wzięcie tej dwói do indeksu, na co zgodzić się nie chciałam, bo wtedy wsio ryba, napiszę czy nie, i tak mnie wywalą. Do dziekana nie miałam co iść, bo traktowanie studentów jak chodzące odpady jest na naszej superprestiżowej uczelni normą, zwłaszcza w sytuacji, gdy dziekan jest kierownikiem zakładu gościa, na którego chce się skarżyć, więc poszłam do opiekunki roku. Ta początkowo specjalnie pomocna nie była, ale byłam tak zdeterminowana (miałam 2 dni, żeby wyjaśnić tę sprawę, inaczej żegnajcie, studia), że trochę otrzeźwiłam ją tekstem "jeżeli nie chce pani rozmawiać teraz, możemy porozmawiać przez samorząd studencki, media i wspólnych znajomych pani i moich rodziców".
Efekty moich i jej starań: wniosek "papiery są od tego, żeby się gubiły" i stwierdzenie, że pan doktor "przecież zaoferował możliwość napisania kolokwium jeszcze raz". Musiałam się zaprzeć i w końcu zacząć warczeć, żeby przyznała, że tak NIE powinno być, że mnie wywalają i potem zastanawiają, czy mogli, czy nie. W końcu wyjednała, że napiszę kolokwium jeszcze raz, ALE - tego samego dnia, już, teraz, bo dyżur jaśnie X się kończy.
Głupia i upokorzona, poszłam na to.

Łejezu. Takich pytań, jakie dostałam, nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Dopiero później ojciec oświecił mnie, że wszystkie dotyczyły błędów, jakie zarzucono przygotowywanej książce X. Coś wypociłam, coś wymyśliłam, coś wykombinowałam. Moje szczęście, że nie dałam się wyprosić z gabinetu na czas "sprawdzania" i przyłapałam gościa na tym, że sam nie znał prawidłowych odpowiedzi. Dostałam 3= i komentarz, że jestem narcystyczną idiotką, której wydaje się, że rodzice załatwią za nią wszystko.

Od tamtej pory na zajęciach z X przeżywałam regularne tortury. Na każdych zajęciach byłam przepytywana z literatury, której nikt nie widział na oczy, wyśmiewano to, że nie czytałam autorów, których gość wymyślał na poczekaniu (sprawdziłam kilkanaście nazwisk - żadna biblioteka, żadne czasopismo nie znało takich ludzików). Kiedy nie można było przyczepić się mojej wiedzy, czepiano się włosów, ubrań, torby, charakteru pisma, imienia. "Wszystkie rude to suki" służyło zamiast "dzień dobry pani".

Przyszedł wreszcie czas kolokwium letniego, który - bogom niech będą dzięki - pisaliśmy całym rokiem. Nauczona doświadczeniem, pisałam przez kalkę i zażądałam potwierdzenia odbioru na kopii. Profesorka nadzorująca zaliczenie mało nie zakrztusiła się ze zdziwienia, ale X podpisał, z wielkim grymasem na gębie. Wynik - 3=. Egzamin ustny u profesorki 3 dni później - 5,5. I długa rozmowa o tym, że na wydziale chodzą o mnie różne słuchy, w większości bardzo nieprzyjemne, a później sugestia urlopu dziekańskiego. Przez cały semestr zachodziłam w głowę, co, jak i dlaczego, ale wtedy ręce mi opadły.

Prawda wyszła na jaw dopiero kilka tygodni później. Otóż X dawnymi czasy pożyczył od mojego ojca pieniądze. Dużo pieniędzy. Pożyczył raz i pożyczył drugi, ale nie oddał ani razu. Ojciec nie wypominał mu długu jak windykator, ale też o nim nie zapomniał. Pan X, w końcu psycholog,
postanowił wykorzystać szantaż. Licząc na to, że będę wypłakiwać się ojcu w rękaw (na co szans akurat nie było), chciał wymusić transakcję - on nie doprowadzi do tego, że mnie wywalą, za to ojciec uzna, że zadłużenie zostało spłacone.
Ojciec, z właściwą sobie miłością rodzicielską, wyśmiał go, ale mi już o tym nie powiedział.

Przeczuwając, że udało mi się raz, może udać i drugi, ale kiedyś nie przebiję się przez mur niechęci i układów, we wrześniu zaniosłam uprzejmie podanie o skreślenie z listy studentów. Dziekan, w trakcie roku niedostępny dla mnie jak Yeti, rozpatrzył w ciągu godziny. Zmieniłam kierunek, uczelnię i miasto, licząc po cichu, że nie będę oglądać iksowej mordy do śmierci. I nie oglądałam, póki nie wpadliśmy na siebie w akademii nauk.

On w garniturku, ja wymizerowana, z proszkiem do szorowania w ręce. Sama siebie bym wzięła za sprzątaczkę (ale jak mnie rozpoznał po tylu latach i to jeszcze od tyłu, nie wiem. Musiała go kiedyś jakaś ruda mocno skrzywdzić, bo tylko kolor włosów został z cech charakterystycznych). Na szczęście ostry język odziedziczyłam po matce i ojcu.
[Ja] Przynajmniej sama pracuję na swoje długi.

Gość spurpurowiał i zwiał. Na ostatnim schodku się poślizgnął, niestety, upadek z jednego stopnia zbyt mocno mu nie zaszkodził.
Żałuję, że nie naplułam mu w gębę. Naprawdę żałuję.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1353 (1523)

#23723

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczorajszy wieczór udowodnił mi, że pora umierać.

Biorę chemię z półki "leki nieco eksperymentalne". Wraz z listą zakazów ("nie wolno ci tego, tamtego, tamtego i tych x rzeczy też") dostałam wyjątkowo wyraźne przykazanie, że przy pierwszych niepokojących sygnałach mam dzwonić po 1) pogotowie i niech jadą z dyskoteką, 2) bratową.

Wczoraj wieczorem zemdlałam. Tak po prostu. Przytomność odzyskałam po kilku minutach sama z siebie, ale alarm już w świat poszedł i dobrze, bo czułam się tak słabo, że nie mogłam nawet ruszyć ręką i świadomość sytuacji miałam mniejszą niż średnią.
Pogotowie przyjechało kilka minut przed bratową. Chwała niebiosom, że tylko kilka minut. Z relacji lubego mojego i bratowej wynika, że lekarka była tak pijana, że próbowała zrobić mi zastrzyk z powietrza.
Od dzisiaj ratuję się sama.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1015 (1119)

#24985

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio bardzo schudłam i z rozmiaru M przeszłam do XS, więc postanowiłam uzupełnić niedobór ubrań w szafie. W drodze do galerii wysiadły mi baterie w odtwarzaczu MP3, ale słuchawek nie wyjęłam z uszu, bo trochę tłumiły hałasy. I wędrowałam sobie z nimi po sklepach.

Byłam już zdecydowana na jeden sweterek, ale oglądałam jeszcze kilka innych rzeczy - wiadomo, rozłożyć, obejrzeć, przyłożyć do ciała i sięgnąć po kolejną sztukę. W pewnym momencie usłyszałam rozmowę dziewczyn zza kas (miałam je niecałe 2 metry za plecami). Piątkowe przedpołudnie, więc w sklepie tłumu nie było, wręcz przeciwnie - oprócz nastolatka w części męskiej byłam jedyną klientką.
[D1] Niech k*rwa zostawi te ciuchy, bo jeszcze parchami przejdą. Patrz na nią.
[D2] Weź, na rzyganie mnie bierze. Ja tego składać nie będę.
[D1] Takich to powinni od razu odstrzelać. Pewnie się zaraziła od jakiegoś syfa.
Wszystko powiedziane normalnym głosem, w przekonaniu, że - ze słuchawkami widocznymi w obu uszach - niczego nie słyszę. A mną w duchu aż zatrzęsło. Może nie wyglądam najpiękniej i na pierwszy rzut oka widać po mnie paskudną chorobę, ale ludzie, przecież nie zarażam przez dotyk.

Mimo chamstwa postanowiłam kupić sweter, bo zwyczajnie mi się podobał. Ale przy kasie urządziłam małe przedstawienie. Dokładnie obmacałam go ze ze wszystkich stron, wywróciłam na nice, przyłożyłam do twarzy, jakbym sprawdzała kolor, a potem podałam go dziewczynie.
[Ja] Proszę. Tylko niech pani uważa, żeby się nie porzygać, bo to ostatni i będę musiała iść do konkurencji.

Nie wiedziałam, że pod tak ciemnym makijażem można zobaczyć, jak człowiek zielenieje.

Galeria Mokotów

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1099 (1147)
zarchiwizowany

#26304

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o "weteranie" palącym w pociągu doczekała się dziś swojego powtórzenia w nieco bardziej prozaicznych okolicznościach. Tym razem bez przypiętych do piersi zasług dla ojczyzny i robienia z innych idiotów, za to z widowiskowym finałem.
Miałam dziś odwiedzić przyjaciółkę mieszkającą poza Warszawą. Daleko-nie daleko, najlepiej jechać pociągiem. Dobrze, że wsiadałam na Wschodniej, czyli pierwszej stacji, bo już na Śródmieściu nie było gdzie usiąść, a i z miejscem do stania zaczynało być kiepsko. Po drugiej stronie przedziału siedziało dwóch uczniaków, dziewczyna wcinająca zestaw z Mc′Syfa i dziadek, na oko pamiętający Mieszka I.
Ledwo wyjechaliśmy z Warszawy, dziadek odpalił peta. Nie wiem, co to było i mam nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, bo śmierdziało, że aż żołądek do gardła podchodził. Dosłownie.
Na dziadka posypały się chóralne gromy, że nie wolno, że ludziom przeszkadza, że ma natychmiast zgasić, że śmierdzi.
Dziadek skrzeczy, że był na wojnie (pewnie walczył pod Joanną D′Arc) i jemu wolno, bo całe życie palił i palić będzie do śmierci.
Nie zdążyłam wyklarować dziadkowi, że śmierć będzie bardzo rychła, jeżeli natychmiast nie zniknie z mojego pola widzenia i węchu.
Dziewczyna siedząca naprzeciwko niego postanowiła podzielić się z nim posiłkiem. I poprzednim. I, zdaje się, jeszcze poprzednim. Poprawiło mi to humor na kilka sekund - tyle tylko trzeba było, zanim uderzył mnie smród wymiocin.
Ewakuowałam się na najbliższej stacji. Jak chyba większość ludzi, którzy jechali razem ze mną.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 314 (382)

#26374

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sklepie na osiedlu niespodziewanie ogłosili promocję na ptasie mleczko niepośledniego gatunku.
Ponieważ ten rodzaj słodyczy uwielbiam, a od jakiegoś czasu muszę ograniczać się z żywieniowymi przyjemnościami, stwierdziłam, że ruszę na łowy.

Sklep otwierali o 8, zaszłam do niego o 9, żeby obejrzeć scenę iście postapokaliptyczną. Wyspa z plakatem "promocja" zarzucona rozdartymi pudełkami, folią i pogniecionymi łakociami. Wszystko wyglądało tak, jakby tłuszcza urządziła sobie na słodyczach kurs polki i kazaczoka dla puszystych.

Wygrzebałam cudem wśród tych śmieci trzy względnie całe pudełka. Pewnie ostatnie, bo doryłam się do dna bałaganu. Obwąchałam, spojrzałam na resztki - żadnych śladów pleśni ani innych obrzydliwości - sprawdziłam datę ważności - krótka, ale nie alarmująca. Uspokojona, załadowałam słodycze do koszyka i poszłam patrzeć, na jakie inne niepotrzebne do życia dobra mogę wydać pieniądze (bo przecież kolejna butelka żelu pod prysznic zawsze się przyda). Sklep, jak to w niedzielę rano, pełen rodzin z dziećmi i "emerytówirencistów" (z jednej świątyni do drugiej).

Pochylałam się nad drobnym agd, kiedy jakaś dziewczynka, tak z 10-11 lat, podbiegła, pochyliła się nad koszykiem i zamarła. Zdziwiona, patrzę na nią, ta na mnie, czerwieni się i odbiega. Zaliczyłam wytrzeszcz oczu, dobra, może się pomyliła i myślała, że to jej koszyk. Wzięłam, co miałam wziąć - metalowe wykałaczki do roladek - i na końcu regału zaczęłam walczyć z czytnikiem cen.

Po chwili dziewczynka przybiega drugi raz i schyla się nad moim koszykiem. Szybka akcja nogą i zamiast na pudełku z ptasim mleczkiem, zacisnęła palce na mojej spódnicy. Pokazała mi język i znowu poleciała w długą. OK, nie będę biegać za dzieciakiem po sklepie. Poszłam w swoją stronę.

W sklepie, jak to w sklepie, wystawione palety z towarem do rozpakowania. I zza jednej z palet usłyszałam wściekły syk:
- Durna! Łapiesz i uciekasz! Idź mi z oczu, niedojdo! Sama ci pokażę!
Dziwnie pewna, że znowu chodzi o sztafetę do mojego koszyka, chwyciłam w garść wykałaczki i zaczęłam rozglądać się wokół siebie.
Zza palety wyłoniła się [k]obieta po gorszej stronie czterdziestki, czerwona, sapiąca niczym parowóz i z żądzą mordu w oczach. Staje obok mnie, mierzy złym spojrzeniem (aż mi się śmiać chciało. Taki wzrok "jak śmiesz tak stać i się mnie spodziewać!"), udaje, że ogląda śmietanę i nagle hyc! ręką do mojego koszyka. I wrzeszczy z bólu, bo bez namysłu wbiłam jej wykałaczki w łapę.
[K] AUUUUU! Co pani, oszalała?
[Ja] Najmocniej przepraszam, myślałam, że to jaszczurka mi weszła do koszyka.
I wredny uśmiech numer 3.
Kobieta spojrzała na mnie jak na głupią, ofuknęła, obeszła i wróciła do kontemplowania kubków. Po chwili znowu - łapa w koszyku, tym razem od drugiej strony, więc jeszcze raz dziab szpikulcem, ale mocniej. Widać zabolało, bo warknęła coś i uciekła.

Zgadnijcie, kto ustawił się w kolejce do kasy zaraz za mną.

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1306 (1384)

#28364

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rano urządziłam jedną z największych awantur rodzinnych, jakie pamiętam. Gdyby nie to, że chwilowo nie mam zdrowia do miejskich biegów przełajowych z tasakiem i rzucania skalpelami do ruchomego celu, oglądalibyście mnie pewnie w telewizji jako najgroźniejszą morderczynię miesiąca.

Mój ślubny dostał w poniedziałek polecenie służbowe wyjazdu, spakował się i powiedział, że wróci tuż przed Wielkim Czwartkiem, jednocześnie zostawiając przygotowania do świąt na mojej głowie. Ponieważ ostatnio nie jest ze mną najlepiej, zobowiązał rodzinę do pomagania mi w sprzątaniu i gotowaniu. Spodziewałam się duetu Teściowa&Teściowa, ale zamiast nich we wtorek powitałam w drzwiach kuzynkę męża, nosicielkę dobrej nowiny "przyjechałam ci pomóc, ciesz się a bądź zaszczycona". Cieszyć się nie miałam z czego, ponieważ jej pomoc w najbardziej optymistycznej wersji mogła oznaczać tylko patrzenie, jak gotuję całą świąteczną wyżerkę z moich zakupów i zabranie 75% w ramach "podziękowania za jej ciężką pracę". Ale uznałam, że okna może pomyć...

Kuzynka spędziła u mnie czas od wtorku do wczorajszego ranka, kiedy to pożegnałam ją z hukiem zatrzaskiwanych drzwi. Ale nie uprzedzajmy faktów. W mojej naturze leży odrobina pedanterii (i zamiłowanie do ładnych i funkcjonalnych przedmiotów użytku codziennego), dbam o to, żeby mieszkanie nie zarosło brudem, więc zostały tylko standardowe prace przedświąteczne, które zostawia się na początek wiosny, jak przesadzenie kwiatów, dokładnie umycie balkonu, okien, trzepanie dywanów, itd.
Kuzynka uparła się, że przemyje całą zastawę stołową, wypoleruje sztućce, przejrzy regały z książkami, pomoże mi uporządkować szafę, umyje kryształy, zrobi porządek w sekretarzyku, uporządkuje toaletkę i zrobi sto innych rzeczy, które konieczne nie były, a częścią z nich wolałabym zająć się sama. Mnie najchętniej zamknęłaby w kuchni. Zaczęłam czuć się nieswojo, kiedy zaproponowała przejrzenie mojej biżuterii i zaniesienie jej do wyczyszczenia u złotnika. Kiedy złapałam ją na dokładnym oglądaniu zawartości szafy kuchennej i wypytywaniu o to, jak długo mam lodówkę i ile kosztowała zmywarka, stwierdziłam, że zachowuje się co najmniej dziwnie. Wszystko to okraszone coraz mniej subtelnymi pytaniami o to, jak bardzo źle się czuję i jakie są rokowania.

A potem przyszedł piątek.
O świcie kuzyneczka ruszyła na poranny jogging. Kwadrans po jej wyjściu zajrzała przyjaciółka z piętra, zapytać, czy mogę jej pożyczyć spódnicę. Mogłabym, gdybym mogła ją znaleźć. No to może inną. Też nie ma - diabeł ogonem nakrył, ale byłam już zła na siebie (w końcu porządki, więc powinnam mieć wszystko na miejscu) i zaczęłyśmy przetrząsać całe mieszkanie. Przeglądałam po raz piąty zawartość kosza z rzeczami do prania, kiedy przyjaciółka wyszła z pokoju z obiema spódnicami w ręce. Gdzie były? "Tam, w tych spakowanych ubraniach". Jakich spakowanych ubraniach? "W torbie. Zrzuciłam ją z fotela i wypadły".

W "spakowanych ubraniach" znalazło się jeszcze kilka innych rzeczy, na przykład cenna jak cholera szczotka do włosów po prababci. Przypadkiem do kosmetyczki się nie zaplątała, ponieważ sama trzymam ją w kuferku i ostatnio nie wyjmuję, bo nie mam czego czesać. Wyzwolona ze wszelkich skrupułów przejrzałam zawartość torebki kuzyneczki. W moje ręce wpadła długa lista przedmiotów znajdujących się w mieszkaniu wraz z ich wyceną - "sukienka jedwabna, zielona, 150 zł" - na której była większość moich najlepszych ubrań, prawie cała biżuteria, książki, ba, nawet meble.

Kiedy kuzynka wróciła z biegów, powitałyśmy ją spakowanymi rzeczami i ofertą pięciu sekund na wytłumaczenie, jakim prawem spisuje moje ruchomości. Czy się zmieszała? Zawstydziła? Skąd. Urządziła scenę pod tytułem "ty wywłoko, kto ci pozwolił grzebać w mojej torbie". A kto jej pozwolił kraść moje rzeczy? "Przecież tobie i tak nie będą potrzebne, a Michał [mój mąż] w tym chodzić nie będzie!" I to przecież NATURALNE i OCZYWISTE, że przyjechała rozejrzeć się, co jej przypadnie w udziale, kiedy już umrę, zanim ją te wszystkie sępy uprzedzą.

Po takim dictum mogła zobaczyć, jak wszystkie jej rzeczy uczą się latać z dziesiątego piętra. Potem mało delikatnie wypchnęłam ją za drzwi i zadzwoniłam do teściowej z raportem. A dziś rano pojechałam urządzić happening "chora nie znaczy niegroźna".
Zdaje się, że to będą wesołe święta.

rodzina nabyta

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2074 (2126)

#29957

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzka złośliwość musi być zaprzysiężoną rywalką głupoty, bo ściga się z nią o miejsce na podium rzeczy, które nie znają granic.

Ostatnimi czasy stałam się bardzo niesamodzielna. Mam problemy z utrzymaniem równowagi, wchodzeniem po schodach, często tracę przytomność, chodzę bardzo powoli. Teoretycznie nie powinnam wychodzić sama z domu i teoretycznie rozumiem dlaczego, ale w praktyce nie potrafię pogodzić się z tym, że do kupienia śmietany w osiedlowym sklepie muszę angażować męża lub przyjaciółkę i czasami ryzykuję przejście tego kilometra w obie strony.
Do dzisiaj nie wiedziałam, że powinnam zabierać ze sobą miniguna albo uzi jako środki do prowadzenia działań zaczepno-obronnych.

Zabrakło mi właśnie śmietany. Mąż zarzucony robotą tak, że objawienia Charyt nie zauważyłby nawet wtedy, gdyby zatańczyły mu na głowie, więc wyszłam do sklepu.
Po drodze trzeba przejść przez kilka typowych osiedlowych skrzyżowań. Na jednym z nich spotkałam osobę, którą mam ochotę zamknąć w plastikowym kontenerze razem z rojem Apis dorsata.
Chodzę powoli. Nie ma sensu zatrzymywać się przede mną na pasach, bo mnie samą szlag trafiał, kiedy ktoś gramolił mi się przed maską, więc nie pcham się na chama, bo pasy tam, a ja piesza tu. Kiedy jakiś samochód się zatrzymuje (bardzo, bardzo rzadko), macham ręką, żeby jechał.

Dzisiaj zatrzymało się srebrne Porsche. Za kierownicą kobieta pod czterdziestkę w typie "pani prezes na włościach", czyli farbowane na czarno włosy, opalenizna z Ibizy i garsonka za dwie średnie krajowe. Daję znak ręką, żeby przejechała, nie ma sensu, żeby czekała, droga pusta w obie strony. Ona z kolei macha na mnie, żebym szła. No to weszłam na pasy.
Najwyraźniej znudziła się, kiedy byłam w połowie przejścia. Z ostrym piskiem ruszyła i minęła o włos. W pędzie, przyspieszenie do setki ma przecież poniżej 5 sekund. Kilka centymetrów w moją stronę i zahaczyłaby o mnie. Nie wiem, co chciała udowodnić, swoje mistrzostwo w kierowaniu samochodem czy moją nieporadność, ale udało jej się mnie nastraszyć.
Upadłam. Panowie osiedlowi pomogli mi się podnieść i dojść do domu.

Jeżeli zauważyliście dziś w Warszawie srebrne Porsche z rejestracją kończącą się na 29, które prowadzi farbowana bruneta w szarozielonej garsonce, rzućcie jej ode mnie cegłą w przednią szybę.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1065 (1169)

#30366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja nienawiść do bezczelnych dzieci rozwinęła się do stanu zagrażającego ich bezpieczeństwu. Tak samo jak do głupich rodziców tych bachorów.

XXI wiek, doba cyfryzacji, komputeryzacji i innych syfilizacji, a zeznania podatkowego i tak nie mogę wysłać przez sieć, bo co chwilę wywala mi stronę z e-deklaracjami (kto by się spodziewał, że 30 kwietnia będzie duże obłożenie, no kto).
Wyklinam na zleceniodawcę męża, który ostatni PIT przysłał dopiero dzisiaj rano, postraszony bardzo fizyczną interwencją, bo w skuteczność ścieżki administracyjnej wierzył tak samo, jak my (w skarbówce powiedzieli, że jeżeli ktoś się spóźnia z PITem, mamy się sami nie rozliczyć, a jak dostaniemy grzywnę za niezłożenie zeznania, odwołać się i podać nieprzesłanie potrzebnego nam formularza, wtedy coś z tym zrobią - nie ma to jak państwo prawa i porządku).
No to ja zgarniam pod pachę wyliczenia moje i męża, mąż zgarnia mnie i jedziemy do siedziby bóstw podatkowych.

Na miejscu kolejka długa, jakby dawali coś za darmo. Ścisk, tłum, zaduch, zgiełk, pretensje... normalny dzień kolejek. Biorę numerek, biorę formularze, moszczę się przy pulpicie dla petentów i zaczynam wypełniać. Mąż pyta, czy dam radę zostać sama, bo on by przy okazji skoczył i coś tam jeszcze załatwił. Dam radę, więc niech jedzie, bez niego tłum będzie mniejszy.

Policzyłam, co policzyć miałam, wypełniłam, usiadłam (już wiem, kto tworzy kolejki - rencistki-inwalidki w wieku 40-45 lat, tylko one rzucały się do mnie, że ośmielam się siedzieć, obawiam się, że renta inwalidzka przyznana na chamstwo i drobnomieszczaństwo) i czekam na swoją kolej. Obok mnie usiadł [f]acet z [p]acholęciem na oko i ucho (bardziej na ucho nawet) pięcioletnim. Pecha miał, bo - zaznaczam - siedziałam bardzo, bardzo wściekła i ludziowstręt wręcz ode mnie bił.

Akt I
[F] Może pani zejść? - Pokazuje na moje krzesło.
[Ja] Nie.
[F] Przecież z dzieckiem jestem.
[Ja] A ja ze zwierzęciem.
[F] Jakim niby?
[Ja] Rakiem. - I ściągnęłam kapelusz.
Odsunął się, jakbym mu zagroziła żmiją. I dobrze. Coś tam poburczał o głupich wariatkach, co mu dziecko straszą, ale kto by się przejmował. Dzieciak patrzy na mnie, jakbym mu matkę zabiła.

Akt II
Posiedział, posiedział, wyciągnął komórkę i zaczął grać w węża. Dzieciak najwyraźniej się znudził, bo zaczął mnie kopać. Skrzywiłam się - przestał. Po chwili znowu zaczął. Mówię ojczulkowi, żeby uspokoił dzieciaka. Popatrzył na mnie jak na nienormalną, wyciągnął snickersa i dał małemu.
Po kilku sekundach dostałam przeżutą papką w pierś. No, tego to już za wiele.
[Ja] Uspokoi pan dzieciaka, czy nie?
[F] Czego się pani rzuca, to tylko dziecko! Co pani zrobił, co?
[Ja] Kopie mnie i brudzi!
[F] To idź pani stąd, dziecko mi stresujesz!
[Ja] Dobrze radzę, zabieraj pan bachora, bo jak mnie jeszcze raz dotknie...
I stało się, jak przepowiedziałam. Dostałam przeżutym batonem w twarz.

Jeszcze bym wytrzymała. Z ledwością, ale nic bym im nie zrobiła. Gdyby gość nie zaczął się śmiać i gratulować synkowi. Nieopatrznie odłożył przy tym swoje PITy.
Zgarnęłam breję z twarzy i rozsmarowałam na wszystkich. Z satysfakcją i mściwym uśmiechem. Gość śmiał się tak bardzo, że zauważył to dopiero wtedy, kiedy dostał nimi ode mnie. Też w twarz.
Spróbował się na mnie rzucić. Niestety, wybrał akurat tę chwilę, kiedy wrócił mój mąż. O posturze i masie dobrze utrzymanego niedźwiedzia. Ojczulek został dosłownie wyniesiony z budynku.

Panie rencistki roztropnie odsunęły się na bezpieczną odległość, swoje zakusy na moje krzesło ograniczając do rzucania uwag "przychodzi taka między porządnych ludzi".
Kurtyna. Dzisiaj naprawdę mam zły dzień.

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1747 (1893)

#31567

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już rozumiem, dlaczego tak mało ludzi zgadza się świadczyć w sprawach sądowych.

Przed I rokiem studiów - czyli niemal 9 lat temu - byłam świadkiem przestępstwa, jedynym, jak się później okazało. Złożyłam zeznania na policji, w prokuraturze, dostałam wezwanie na rozprawę.
Rozprawa odroczona, oskarżony się nie stawił. 2 tygodnie później kolejna, oskarżyciel posiłkowy się nie stawił. 3 tygodnie później kolejna, odroczona, sędzina dzień wcześniej poszła na L4. 2 tygodnie później sąd ogłosił przerwę, zanim złożyłam zeznania. I tak się to toczyło, przez 9 lat byłam wzywana na rozprawy i nie miałam możliwości złożenia zeznań.

Póki mieszkałam w Krakowie, póty nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, ale po przeprowadzce do Warszawy wezwania co 3, 4 tygodnie, jeżdżenie do Krakowa i dowiadywanie się, że znowu mam wracać do domu - brak prokuratora, obrońcy, oskarżyciela posiłkowego, oskarżonego, sędziego, kogokolwiek, pęknięta rura, zaginięcie akt, itd. - stało się wyjątkowo irytujące.
Wniosek o przesłuchanie przez sąd w Warszawie został odrzucony, bo narusza prawa stron do zadawania mi pytań.

Kiedy zachorowałam, stwierdziłam, że mam tego dosyć.
Napisałam do sądu, że sytuacja jest kuriozalna, naraża mnie na koszty, nieprzyjemności, a w obecnych okolicznościach przyrody, biorąc pod uwagę tempo postępowania, najpewniej zejdę, zanim zdołam opowiedzieć się przed obliczem jaśnie sędziny. Załączyłam zaświadczenie od lekarza, wrzuciłam do koperty i wysłałam.

O dziwo, doczekałam się reakcji. Od tamtej pory wezwania zaczęły przychodzić równo co 2 tygodnie. A ja równo co 2 tygodnie odsyłałam zaświadczenia o kolejnych badaniach, chemioterapii, hospitalizacji. I tak się to kręciło do wczorajszej rozprawy. Na którą zostałam doprowadzona siłą.

Sąd uznał, że to JA opóźniam postępowanie sądowe i wydał nakaz doprowadzenia mnie przez policję. Z Warszawy do Krakowa. Żeby było śmieszniej, panowie czarni zabrali mnie właśnie ze szpitala - mimo protestów lekarzy, w tym mojego onkologa. Ale nie to było najgorsze.
Niestety, zabrali mnie SAMĄ. Nie zgodzili się, żeby jechał ze mną mąż albo brat. Nie ma mowy, nawet oświadczenie ordynatora, że w obecnym stanie nie powinnam pozostawać bez opieki, nie zmieniło ich nastawienia. Bardzo, bardzo niechętnego, a w drodze postarałam się, żeby było jeszcze gorsze, skoro oni nie chcą być ludzcy, to ja też nie muszę.

Udało się zawiadomić moją krakowską rodzinę, żeby zajęli się mną na miejscu, mąż jechał za policjantami przez całą drogę.
A co jest smaczkiem całej sytuacji?
Sędzina na L4, dziecko jej zachorowało. Rozprawa odroczona.

polskie sądy

Skomentuj (81) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2285 (2345)
zarchiwizowany

#32522

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gratuluję wszystkim śledczym, którzy zadali sobie mozolny trud ustalenia mojego nazwiska (ba, nawet drugie imię wytropiono), adresu firmy i nawet osiedla, na którym mieszkam.

Odwiedziła mnie dzisiaj szefowa. Pokazała mi cały plik wydrukowanych maili z donosami na mnie. Aż rozdziawiłam usta, bo czego o sobie nie wiem, to przecież dobrzy ludzie z chęcią powiedzą. Moja szefowa dowiedziała się od życzliwych, że:
-szkaluję ją, oskarżam w sieci o mobbing, ośmieszam;
-odradzam wizyty w naszym salonie, rzucam kalumnie na zawód, rozpowiadam o braku profesjonalizmu;
-nie dochowuję tajemnicy zawodowej i działam w ten sposób na materialną szkodę firmy;
-zdradzam intymne szczegóły dotyczące klientów, personalia to dopiero wierzchołek góry lodowej;
-werbuję ludzi, żeby otworzyć konkurencyjną firmę;
-robię ze współpracowników idiotów;
-osoba mieszkająca w mojej dzielnicy nie ma prawa być uczciwa, więc na pewno kradnę w pracy;
-"hańbię elementarne zasady kultury zawodowej" - ktoś wie, o co chodzi?

Żeby było zabawniej - zidentyfikowałam ponad połowę autorów, zdziwiłam się, jak wielu pochodzi z tego portalu (umieszczenie nicku w adresie mailowym to naprawdę szczyt kamuflażu, jestem pod wrażeniem). Gratuluję tym spośród piekielnych, którzy nie omieszkali wspomnieć o charakterystycznych detalach, które ujawniłam tylko w prywatnych rozmowach - dziękuję, to bardzo ułatwiło ustalenie, kto zacz. Naśladowców lojalnie (wiem, kuriozum stylistyczne) uprzedzam, że uprzejme donosy i skargi i tak trafiają do mnie.

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (747)