Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TrissMerigold

Zamieszcza historie od: 3 lutego 2012 - 14:21
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 19:07
O sobie:

No i wróciłam :) Nie ma jak uzależnienie od piekielnych ;)

  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 11032
  • Komentarzy: 1718
  • Punktów za komentarze: 14737
 

#28029

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Miałem w swoim życiu taki okres, gdzie rozchorowałem się do tego stopnia, że wszystkie starsze kobiety w mojej rodzinie już mnie opłakiwały. Ostra gorączka, majaczenie, wędrówki do toalety przez balkon i tego typu sprawy. No i dochodziło do tego automatyczne przyczepianie się do sufitu na magiczne słowo: "lekarz".

Jednej nocy, kiedy normalni ludzie śpią, a koty zwiedzają mieszkanie, obudziły mnie krzyki sąsiadów z dołu. Kłócą się - to już prawie zwyczaj. Z tym, że robili to na tyle głośno, że szlag mnie trafił i przekleństwa wyrywały się z ust. Wyleciałem więc z łóżka i krokiem zombie zleciałem ze schodów. Zadudniłem do drzwi, wyjaśniłem, że nieładnie z ich stron umarlaki do życia powracać, przy pomocy zaklęcia "urwa, urwa, uj, uj", przeprosili z wielkim zdziwieniem na twarzy, a ja zawróciłem do mojego leża i tam urwał mi się film.

Rano budzę się, a tu matka siedzi i wręcz ryczy ze śmiechu. Patrzę na nią zaspany, jeszcze trochę chory i taki bardziej zombie.
- Wiesz, co wczoraj zrobiłeś? - zapytała. Po kolei wymieniłem jej, co robiłem od czasu pobudki i ile razy przewróciłem się jak kotlet w łóżku.
- Do sąsiadów poleciałeś, uciszyć ich! - wybuchła śmiechem. Ja dalej nie rozumiem, zaczynam odpływać w jakiś majakach i robi mi się wesoło, a tu znowu matula huknie:
- Przychodzi sąsiad z dołu, przeprasza, że hałasowali w nocy i poprosił, aby ci jakąś piżamę kupić, ty wariacie, ty!
Oprzytomniałem i pytam o szczegóły. I co wyszło?

Z racji gorączki pozbyłem się wszystkich ubrań. W takim właśnie stroju wyleciałem do sąsiadów, a żeby tego było mało, zgarnąłem ze sobą kota, który akurat się nawinął po drodze. Do tego wszystkiego moje psisko ruszyło za mną, no bo zauważyła, że coś się szykuje, sprytna bestia. Cóż - to wyjaśniło zdziwioną minę sąsiadów: no bo jak często zdarza się wam, że ledwie żywy, nagi chłopak prawi kazania o zaklęciach i umarłych, i uprasza zarazem o ciszę, trzymając zdezorientowanego kota na rękach, z psem siedzącym u boku?

Sąsiedzi

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2475 (2523)

#27831

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczę w szkole policealnej (w klasach techników farmacji). Ostatnio zaostrzyły się reguły zaliczania przedmiotów ponieważ słuchacze średnio się przykładali, a jak wiadomo, kiedy sznur jest za luźny trzeba pokazać czasami, że zawsze mógłby bardziej się wżynać.
Generalnie jestem miły i w porządku. Raczej nie ma ze mną kłopotów, pod warunkiem, że słuchacze są ok wobec mnie. Niestety moje starania nie zostały docenione...

Zostałem jedynym nauczycielem/wykładowcą, który nie zaostrzył reguł zaliczania przedmiotu. Uznałem, że analiza, farmakologia czy TPL bardziej im się przydadzą. Miałem nadzieję, że słuchacze docenią moje postępowanie. W końcu szedłem im na rękę nieco narażając się dyrekcji. Oni na tym moim postanowieniu BARDZO zyskali, a ja nawet troszkę straciłem, ale trudno.

Mianowicie rozchodzi się o egzaminy praktyczne, co w przypadku anatomii, której uczę, miało polegać na tym, że zależnie od układu słuchacze będą pokazywać mi różne rzeczy na modelach anatomicznych (np. układ kostny na "kościstym wisielcu" (takie imię dostał :)), układ pokarmowy na wyrwanych wnętrznościach z innego modelu - wszystko naturalnej wielkości oczywiście). Dodatkowo przy chorobach trzeba by pokazać jaki organ cierpi, co powoduje i wszystko również na modelach. Innymi słowy "klient" dostaje JAKIŚ organ i musi dojść do tego CO TO JEST, gdzie jest, jakie najpopularniejsze choroby, leczenie itp. Takie egzaminy są o tyle trudne i żmudne, że zajmują cały dzień, każdy wchodzi po kolei, losuje pytania, wyniki mogę podać dopiero po ostatnim egzaminowanym i tak dalej...

Moi słuchacze nie korzystają z poczty, tylko mają zrobione forum - na którym jestem również zarejestrowany, ale mam ograniczone pole widzenia (niektóre tematy, takie typowo uczniowskie, są dla mnie zablokowane - co mi wcale nie przeszkadza). Jednak jeden temat komuś się "ślizgnął" i dorwałem go, a jego temat brzmiał: "Piotruś idiota - czyli anatomia dla leniwych".
Temat był pełen określeń jaki jestem głupi, że jako jedyny nie zrobiłem praktycznych, że się narażam dla nich i ogólnie ubaw po pachy, że dałem się nabrać na ich zapracowanie, ciężkie życie i walkę z TPLem o byt w szkole, że odwołałem te egzaminy.

Pierwszy egzamin praktyczny w najbliższą sobotę. :)

Policealna :)

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1359 (1405)

#26825

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z lenistwa, a może i trochę z niechęci do bycia kierowcą na uczelnię dojeżdżam pociągiem.
Połączenia pasują praktycznie idealnie, więc znając rzeczywistość pkp nie mam na co narzekać.
Rytuał kupna biletu jest niezmienny od kilku lat (dojeżdżam od liceum)- podaję bilet i mówię od kiedy taki sam. Prościzna prawda? Nic łatwiejszego niż wklepanie danych i zmiana daty.
No właśnie, niby łatwe, a wczoraj okazało się, że jednak nie.

Idę do kasy, podaję bilet, mówię od kiedy. Pani wklepuje dane, podaje mi stary i nowy bilet, mówi cenę. Podaję pieniądze i mimowolnie zerkam na bilet. Kasjerka źle wpisała moje imię, z Marty, zrobiła Marię. Mówię, że źle wypisała bilet. Równie dobrze mogłabym pociągnąć lwa za uszy.
Kobieta zaczęła się wykłócać, że to niemożliwe, na starym bilecie też jest Maria, a ja się nie znam (cholerka, myślałam, że po 25 latach wiem jak mam na imię). Pokazuję legitymację i tłumaczę jak chłop krowie na rowie, że na legitce też jak wół pisze Marta i ma mi nowy bilet wydrukować.
Nie i koniec, co najwyżej może mi długopisem „i” na „t” przerobić. Mhm, jasne, na pewno się zgodzę*. Tłumaczę dalej, że nie będę jeździła ze źle wypisanym biletem. W końcu, alleluja, jest postęp, ale jest haczyk - mam zapłacić za dwa. Grzecznie pytam czy coś się jej nie pomyliło, bo za jaką cholerę ja mam płacić za jej błędy. Tak ma być i koniec, bo ona będzie miała straty. Syczę pytanie czy to moja wina, że Marta i Maria to dla niej to samo imię i że ma problem z odczytaniem wydruku.
Jak nie zapłacę, to zadzwoni na policję.
Proszę uprzejmie, dowiedzą się o namowach do korzystania ze sfałszowanego dokumentu. Kasjerka spasowała, wydrukowała poprawiony bilet. Płacę za nowy i pada pytanie „co ona ma zrobić z tym źle wypisanym?”. Wewnętrzny chochlik warknął „zjeść z chlebkiem i musztardą”. Następnym razem kupuję w Poznaniu albo poczekam na zmianę kasjerek.

*Czemu nie chciałam poprawki „i” na „t”? Bo raz się zgodziłam i konduktor uświadomił mi co by mi groziło gdyby był większym służbistą. Jeździłam do liceum, ostatni dzień ważności biletu i kontrola. Imię poprawione długopisem, z tyłu nieczytelna pieczątka, wniosek prosty: podróba. Uratowało mnie chyba tylko to, że było późno i było to przed świętami. Na dobrą sprawę konduktor powinien był zatrzymać bilet i wezwać policję, ponieważ dane z biletu nie pokrywały się z legitymacją oraz wlepić mi mandat, ok 400 złotych za jazdę bez ważnego biletu.

pkp a dokładniej kasa biletowa

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 453 (489)

#25935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze kilka lat temu sporo podróżowałem pociągami po całym kraju i miałem w związku z tym multum ciekawych przygód.

Oto jedna z nich, traktująca zasadniczo o dwóch stworzeniach z piekła rodem, tyle że jednego przemiłego i godnego najwyższego szacunku, a drugiego w nawet tak spokojnym człowieku jak ja - budzącym mordercze instynkty.

Wsiadłem do pociągu, mając przed sobą perspektywę podróży dokładnie na przestrzał przez cały kraj. Wagon z przedziałami dla palących po drugiej stronie składu. A czort brał. W razie co pobawię się w gimnazjalistę w toalecie. W przedziale, do którego wsiadłem był tylko jeden podróżny. Stary, zasuszony, siwiuteńki jak gołąbek, bardzo elegancko ubrany dziadziuś. Usiadłem na przeciwko niego przy oknie i zdębiałem. Otóż staruszek w klapie marynarki nosił miniaturki odznaczeń. Dwa Krzyże Walecznych (!), Virtuti Militari V klasy, srebrny i brązowy Medal Zasłużonym na Polu Chwały, Medal za Wyzwolenie Warszawy - kurde, nic tylko Pierwsza Armia Wojska Polskiego... Wlepiłem w miniaturki ślepia jak wół w malowane wrota (tym intensywniej, że jestem krótkowidzem, a chciałem się przyjrzeć co tam dziadunio ma), ale jakoś rozmowy nie zagaiłem, zwłaszcza, że ów patrzył w okno i wydawał się pogrążony we własnych myślach. W końcu oczywiście jednak nie wytrzymałem i próbowałem zagadać z dziaduniem.

-Przepraszam Pana bardzo...
Cisza. Zero reakcji. Trochu mi się niefajnie zrobiło, ale nic:
-Przepraszam Pana najmocniej...
Cisza. Nawet się, kurde bele nie obrócił, żeby mnie zaszczycić spojrzeniem. Cóż, z pewnym zażenowaniem muszę przyznać, że trochę niefajnie pomyślałem o bucowatym kombatancie co się prochu nawąchał i jakiś szczawiowaty cywil (tym bardziej, że długowłosy w jakiejś obcisłej, diabelskiej koszulce) mu lata i powiewa.
Jako, że bogowie obdarzyli mnie niezmierzonymi pokładami cierpliwości, odczekawszy nieco i niezrażony podjąłem kolejną próbę nawiązania konwersacji.

-Naprawdę bardzo Pana przepraszam, że Panu przeszkadzam, ale... - No i w końcu w połowie mojej wypowiedzi dziadek weteran obrócił się nieco na swoim miejscu i zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiechał się miło i głosem kompletnie niepasującym do mikrej fizjonomii, o mocy i barwie trąby jerychońskiej zapytał:
-CZY BYŁ PAN COŚ DO MNIE MÓWIŁ? - Wtedy coś mi zaczęło świtać w mózgownicy: słowa przedziwnie akcentowane, arytmiczne i pozbawione intonacji. Pomijając jakże już rzadko używany czas zaprzeszły. - BO JEŻELI TAK, TO UPRZEJMIE PRZEPRASZAM, ALE JESTEM KOMPLETNIE GŁUCHY. PROSZĘ POWTÓRZYĆ, UMIEM CZYTAĆ Z RUCHÓW UST. - Aż mi zadudniło w uszach.

Podle się poczułem, że tak niesprawiedliwie i pochopnie oceniłem starego człowieka.
-Jestem pasjonatem drugowojennym i tak się składa, że wiem co oznaczają miniaturki na Pana marynarce. Czy zechciałby pan coś poopowiadać?
Error. Za dużo na raz i za dużo trudnych słów. To czytanie z ruchu ust wygląda jednak troszkę inaczej niż na filmach, jednak w końcu udało mi się przekazać moje intencje w sposób dla staruszka zrozumiały.
Dziadziuś wyszczerzył żółte od nikotyny zęby:
-TO ZALEŻY O CO CHCESZ PYTAĆ.
Lody pękły. Mimo trudności komunikacyjnych- swoje kwestie musiałem zwykle powtarzać kilkukrotnie, zbyt długie dzielić na poszczególne frazy, bardzo starannie ruchami ust artykułować poszczególne słowa czy czasem nawet poszczególne głoski, a staruszka, mimo natężenia decybeli też często było trudno zrozumieć - rozmowa zaczęła się kleić. Dziadziuś okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem o niesamowitym życiorysie. Kresowiak. 17 września. Zsyłka za nazwisko. Brak szans na dostanie się do Andersa. Wreszcie Pierwsza Armia Wojska Polskiego i cały, ale to cały jej szlak bojowy, w trakcie którego dosłużył się porucznika, zakończony przez dziadunia na wzgórzach Seelow, gdzie bębenki z uszu wydmuchał mu bliski wybuch pocisku z nebelwerfera. Wcześniej jeszcze dwukrotnie ranny, między innymi na przyczółku warecko-magnuszewskim. Staruszek kombatant do tego opowiadał tak barwnie tak ciekawie, że dosłownie było słychać gwizd kul, rzęchot czołgowych gąsienic, wybuchy bomb. Poza tym, co mnie ujęło, człowiek ów był niezwykle skromy i biegunowo odległy od heroizowania swoich dokonań.

Naprawdę sporo w życiu przeszedłem i niełatwo się wzruszam, ale, powiadam Wam, naprawdę momentami chyba mi się coś zaczynały oczy pocić. Kurde, rozmawiałem z jednym z ludzi, o jakich za szczawika filmy się oglądało, jednym z tych, dzięki którym możemy mówić po polsku. Ba! Dzięki którym w ogóle mamy jakąś Polskę - jaka by ona nie była.

W między czasie -co ważne- dziadziuś zaczął kopcić okropnie smrodliwe papierochy bez filtra. Jako, że sam byłem w szponach nałogu, nie przeszkadzało mi to. A dziadziuś kopcił jak T-34. Ciekawym było to, że rzutami. Trzy-cztery śmierdziuchy cięgiem, pół godzinki z kawałkiem przerwy i kolejny sort. Pomiędzy wspomnieniami i pytaniami zgadaliśmy się jeszcze, że jedziemy prawie że do tej samej stacji. Ucieszyłem się niezmiernie perspektywą długich godzin pogawędki z dziaduniem.
Ale, żeby nie było za różowo...

Pierwszy zgrzyt nastąpił jakieś dwie godziny od rozpoczęcia naszej rozmowy. Dwadzieścia minut wcześniej w przedziale obok rozsiadła się kilkuosobowa grupka młodych ludzi, tak z dekadę młodszych niż ja wtedy. Spodnie z krokiem na kolanach, pięć numerów za duże bluzy z kapturami, etc. I umpa, umpa, z jakiejś przenośnej szczekaczki. Przedstawiciel grupy wpakował się do nas do przedziału, ani "dzień dobry", ani "pocałuj mnie w dupę" i cytuję:
-Kto tu tak, ku...a, mordę piłuje? Ochu*eć można! - Może nie w stu procentach tak dokładnie, ale tak elokwentnie i z tym sensem.
Mówię wam, mimo mojej cierpliwości z miejsca krew mnie zalała. Postanowiłem starannie dobraną argumentacją merytoryczną i wysublimowanym podejściem pedagogicznym przekonać młodzieńca o niewłaściwości jego zachowania.
-Wyp...laj, śmieciu. Natychmiast, zanim zdążę do ciebie wstać. A jak jeszcze chcesz otworzyć mordę, to cię pytam: czy przyjdziesz z koleżkami, czy ja się mam pofatygować do was? To co? Sper...lasz, czy mam do ciebie wstać? -Powiedziałem to tonem naprawdę łagodnej sugestii, bardzo, bardzo spokojnie, nawet na jotę nie podnosząc głosu.
Szczyl zmierzył mnie zbaraniałym wzrokiem. Ktoś, kto nigdy nie był w podbramkowej sytuacji nie ma pojęcia, jak taka sytuacja skokowo polepsza percepcję i racjonalną ocenę sytuacji. Chyba chciał coś odpowiedzieć, ale +40 bicepsa, pokryte zrostami kostki, porządna klamka z nosa, widocznie asymetryczna żuchwa i szramy na ramionach skutecznie odwiodły go od kontynuowania konwersacji.

Gnojek się zmył, ale kiedy zobaczyłem, że dziadzio weteran w lot zrozumiał sytuację i jak od razu posmutniał, to naprawdę poważnie rozważałem dogonienie śmiecia i obicie mu ryja na czarno. Nie wiem po czym, ale dziadek wyłapał to i skwitował tylko:
-DAJ, CHŁOPIE, SPOKÓJ. - I dalszy ciąg mnie zwalił z nóg i rozbroił: -TEN SZCZENIAK TO DLA CIEBIE CH*J DO SZCZANIA NIE PRZECIWNIK. A ROZUMU I TAK MU OD TEGO NIE PRZYBĘDZIE.
No i, jako, że właściwie nic się nie stało, sytuacja szybko wróciła do normy. Było minęło. Do Warszawy podróż -poza tym drobnym incydentem- upłynęła po prostu uroczo.

W Warszawie pociąg zaczął się dość poważnie zaludniać, ale miejsca nadal było sporo. W tejże samej Warszawie do naszego przedziału wsiadł facet z wyglądu podobny całkiem do nikogo, o fizjonomii zabiedzonego szczura chorego na astmę, młoda, niespecjalnie ładna dziewczyna ze swoim chłopakiem - takim całkiem normalnym kolesiem. No i ONA. Spirytus Movens późniejszych zajść, nazwijmy ją Zażywną Matroną, wymiennie z Babsztylem. Wzrostu jak na kobietę dość słusznego, wagi zapewne więcej niż ja. Do tego wymalowana jak barokowy ołtarz i roztaczająca wokół siebie chmurę landrynkowego zapachu wody toaletowej o intensywności takiej, jakby się w niej marynowała. W ramach "dzień dobry" uprzejma była retorycznie zapytać:
-A co tu tak papierosami cuchnie?
Rzuciłem tylko okiem na wchodzących i na widok Zażywnej Matrony, mój niezawodny instynkt ochroniarza i bramkarza szepnął mi do ucha: "będzie cyrk" - i jak zwykle, kanalia, się nie pomylił.

Dziadziuś i ja oczywiście nie przeszkadzaliśmy sobie w konwersacji. Rychło pozostali współpasażerowie, mimo że nie włączyli się do rozmowy, to naprawdę uważnie słuchali staruszka. Słuchali a nie tylko słyszeli- nawiasem mówiąc: "nie słyszeć" to by się nie dało. Słuchali z uwagą. Poza, oczywiście, Zażywną Matroną, która cierpiętniczą miną dawała do zrozumienia jakim krzyżem na jej barkach jest słuchanie gromowego głosu dziadunia. Było jeszcze w miarę, dopóki nie zaczął się cykl kopcenia. Gdy główny bohater wieczoru zakurzył swojego śmierdziuszka, nikt inny nie powiedział złego słowa, a Babsztyl z kopyta w pyskówę:
-Co pan sobie myśli? Tu jest wagon dla niepalących!
Dziadzio nic, a ta trajkocze. Wszak głuchy i patrzy na mnie. Więc mówię:
-Proszę pani, ten człowiek dokumentnie nie słyszy i w związku z tym nie wie, że chce mu pani coś przekazać.
-To powiedz mu, żeby na mnie popatrzył! -No, nie. Nie przypominam sobie, żebym z tą kuzynką maciory był na "ty", ale przełknąłem zniewagę.
Przekazałem. Dziadziusiowe oczy przybrały wygląd porcelanowych kulek i łypnęły na babsztyla. A ta dalej:
-Co pan sobie wyobraża, przedział dla niepalących, etc...
Dziadziuś spojrzał na mnie- w oczach jarzyły mu się diabliki:
-SYKU, CZEGÓŻ TA DAMA SOBIE ŻYCZY? BO PRZECIEŻ JUŻ NIEDOWIDZĘ... -klei głupa dziadziuś- wiem już, że wzrok jak na swój wiek ma sokoli.
Babsztyl ryknął na cały regulator:
-TO PRZEDZIAŁ DLA NIEPALĄCYCH!!!!!
Dziadziuś oczywiście dalej "nie wie o co chodzi". No, głuchy jest, nie słyszy, niedowidzi. Mierzy od inkarnację hipopotama szklanym, otępiałym wzrokiem i nie wątpię, że dobrze się bawi. Cały ten dziadkowy zombie-walk trwał dobrych kilka minut, w trakcie których babsztyl zaczął dostawać białej gorączki. A dziadunio klei głupa. Nie słyszy, nie rozumie.
O dziwo głos nagle zabrał szczurowaty wymoczek:
-Niechże pani da spokój staremu człowiekowi. Po kiblach ma latać?

Woda na młyn. Babsko dostało furii: nic ją to nie obchodzi, że to przedział dla niepalących (mantra jakaś, querva, czy co?), etc, etc. Już tak dokładnie całej polemiki nie pamiętam). W każdym razie im bardziej podróżni próbowali załagodzić sytuację, tym bardziej się krówsko po tuningu nakręcało.
W końcu złapała torebkę, z impetem szarżującego nosorożca wypadła na korytarz. Dobrze, że nikt akurat nie przechodził, gdyż niechybnie zginąłby niechybną i marną śmiercią, stratowany przez emerytowaną walkirię rozmiarów Tygrysa Królewskiego.
-Ja wam dam, chamy! - I dalej cała wiązanka szczerych, chrześcijańskich pozdrowień.

Za kilkanaście minut wraca. Z sokistami. Niczym Guderian za swoimi klinami pancernymi za froncie wschodnim. Niczym Guderian również udziela im instrukcji co oni MAJĄ z tą sytuacją zrobić. Z daleka już było słychać jak miele ozorem do mundurowych. Jeżeli pier...ła im tak przez całą drogę z ostatniego wagonu- a pewnie tak była, to się kompletnie nie dziwę późniejszej sytuacji. Nieczęsto mi się to zdarza, ale zaniemówiłem. Sokiści weszli do przedziału, za nimi babsztyl z miną Napoleona pod Pruską Iławą patrzącego jak kirasjerzy Starej Gwardii rozbijają w perzynę pułki carskich grenadierów. Panowie mundurowi weszli, popatrzyli na dziadunia, na miniaturki i baretki. Zamienili z nami dosłownie pięć zdań, wyjaśniając sytuację. Po czym... Zasalutowali dziadziusiowi i zaczęli wychodzić. Mina Napoleona ustąpiła miejsca minie jaką musiał mieć generał Benningsen pod tą samą Pruską Iławą, kiedy napoleońska konnica wyrzynała mu pół armii. Dowódca patrolu natomiast z wyraźną, nie tajoną złością i irytacją do babsztyla:
-Proszę pani, jak ktoś sobie zapracował na dwa Krzyże Walecznych to niech sobie pali tam, gdzie mu się żywnie podoba. A jak to pani nie pasuje, to niech się pani przesiądzie. Miejsc nie brakuje.

Wytapetowany tucznik spurpurowiał i rzucił się werbalnie na sokistów: że to granda, skandal, że mają zrobić to i tamto, że nie wykonują swoich obowiązków służbowych, że ona złoży oficjalną skargę i że ona ma TU miejscówkę i to jest przedział dla niepalących... Uszy mi oklapły, ręce opadły, krew uderzyła do głowy. Pomyślałem sobie, że jeżeli jeszcze raz usłyszę o tym przedziale, to wyjmę z ramonechy sprężynę, zarżnę prukwę i wyrzucę na tory. Na szczęście wyręczył mnie dowódca patrolu. Przez delikatność nie powiem jakich słów użył purpurowy na twarzy sokista na temat tego gdzie może sobie wsadzić i miejscówkę i skargę i jeszcze kilka innych rzeczy... Na koniec zakomunikował, że oficjancie nakazuje jej zmianę przedziału i jak się nie uspokoi to potraktuje zajście jako zakłócanie spokoju pasażerom, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W końcu z babska zeszło powietrze, choć gdyby wzrok mógł zabijać, to byśmy wszyscy padli trupem na miejscu.

Po chwili, jak się wszystko uspokoiło, dziadziuś zapalając kolejnego ćmika skwitował:
-POSKROMIENIE ZŁOŚNICY. W SUMIE DROBIAZG A CIESZY, CZYŻ NIE?
Właściwie to sam nie wiem kto był bardziej z piekła rodem: staruszek weteran, czy upierdliwe babsko...

Pozdrawiam panów SOKistów, którzy potrafili się odpowiednio zachować. Mam też ogromną nadzieję, że uroczo piekielny staruszek bohater jeszcze chodzi po tym łez padole i trafia na takich, którzy chcą słuchać Jego wspomnień...

służby mundurowe

Skomentuj (193) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1546 (1766)

#11293

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu miałem złamaną rękę. Wtedy mój genialny szef żeby nie dawać mi wolnego przerzucił mnie na dyżurkę bo jakaś babka miała wolne, to on nie będzie musiał nikogo na zastępstwo szukać.

To będzie piekielne wzywanie pogotowia - czyli instrukcja jak pogotowia nie wzywać, bo w ten sposób zamiast kogoś uratować przyspieszamy jego zgon.

Poszedłem, inne dyspozytorek, one mnie przeszkoliły. Dzwoni telefon:
(przesadzona ilość wykrzykników w historii jest uzasadniona)

-Dzień dobry, sta...
-Wypadek był! Proszę przyjechać!!!!
-Proszę pani, mogę prosić pani godność?
-Kasia Stampa (oczywiście wymyślone, bo nie pamiętam)! Wypadek był!!! Szybko!!!
-Proszę pani, gdzie mam wysłać zespół pogotowia?
-Tu! No szybko!! Wypadek jest!!!
-Proszę pani, niech mi pani powie na jakiej ulicy się pani znajduje?
-Eee... To Grunwaldzka!!!
-Proszę pani proszę podać jakiś punkt charakterystyczny, Grunwaldzka jest bardzo długą ulicą, niech pani poda numer, który widzi pani na najbliższym budynku.
-Nie widzę!!! Proszę przyjechać!!!
-Proszę pani, nie wiem gdzie dokładnie mam wysłać zespół pogotowia, proszę mi podać jakieś przybliżone miejsce.
-No Grunwaldzka!!! Proszę szybko! WYPADEK!!!
-Proszę pani, powtarzam, że Grunwaldzka jest jedną z najdłuższych ulic w naszym mieście, proszę podać numer albo jakiś znak charakterystyczny miejsca, w którym pani przebywa.
-No wypadek tu jest!!!
-To proszę mi powiedzieć ilu jest poszkodowanych? Muszę wiedzieć ile zespołów wysłać. Czy są przytomni?
-Eee.... widzę dwie osoby w samochodzie. Nie trzy!! Tu wypadek jest!!
-Trzy osoby ranne? Czy samochód jest mocno zniszczony i jest potrzebna interwencja straży pożarnej?
-Nie, nie!! Oni wyszli sami, ale leżą tu!! Chyba się nie ruszają!!

W tym momencie przekazałem żeby trzy zespoły pogotowia udały się w kierunku ul. Grunwaldzkiej, miałem im za chwilę przez radio podać dokładne miejsce.

-Proszę pani, wysłałem trzy zespoły pogotowia. Proszę mi powiedzieć gdzie DOKŁADNIE się pani znajduje?
-No na Grunwaldzkiej!!!
-Ale w pobliżu ronda Grunwaldzkiego? Czy z drugiej strony przy wyjeździe z miasta? Gdzieś na środku?
-Grunwaldzka, ku*wa!
-Ale które miejsce? Jaki odcinek tej ulicy?
-No Grunwaldzka!! Blisko ronda!

Tu przekazałem informację.

-Dziękuję. A czy próbowała pani lub ktoś inny udzielić tym osobom pomocy?
-Nie!! JA!? JA NIE UMIEM!
-Proszę niech pani podejdzie i sprawdzi w jakim stanie są osoby poszkodowane.
-Nie!!!!!

I huk słuchawką... To zgłoszenie mogłoby zająć dosłownie jedną minutę, gdzie po 15 sec wysyła się już zespoły.

Ludzie, taka nauczka na przyszłość - nie krzyczymy, nie opluwamy dyspozytorów oni chcą Wam pomóc... I przede wszystkim - nie odkładamy, nigdy przenigdy, słuchawki pierwsi! Zawsze rozłącza się dyspozytor. Jeśli nie odłożysz słuchawki może on/ona podać Ci jak zająć się poszkodowanym. Zawsze należy spokojnie odpowiadać na pytania dyspozytora, on przekazuje wszystko zespołom, które jadą na miejsce. Najważniejsze dane zawsze: imię i nazwisko zgłaszającego, miejsce zdarzenia, rodzaj zdarzenia, ilość poszkodowanych, ich stan, czy udzielono im pomocy jeśli tak to jakiej - później następują ewentualne pytania i rady z dyspozytorni.

Dyżurka pogotowia

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (960)

#22506

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Trochę o mrocznej stronie natury ludzkiej. A dokładnie o egoizmie i brutalnym chamstwie, jakie wyzwala w nas alkohol i poczucie choroby...

Wielokrotnie byłem świadkiem narodzin kuloodpornych, piekielnych pacjentów. Ludzie, którzy na co dzień byli wzorem cnót wszelakich, po wypiciu kilku głębszych przeobrażali się w zionące nienawiścią do otoczenia bestie...
I pół biedy, jeżeli tylko lżyli nas na czym świat stoi... Toć człowiek tylko wtedy ma siłę wypowiedzi, kiedy uznamy go za równorzędnego partnera. Toteż - niech mówią na zdrowie.
Cały ambaras, kiedy taki ludek zaczyna ręcznie tłumaczyć nam że jest najlepsiejszy z całego miasta i nikogo się nie boi.
A na ofiarę najczęściej wybiera osobę najsłabszą - pielęgniarkę, próbującą podać mu lek czy poprawić poduszkę pod głową...
I co z tego, że za atak na personel medyczny podczas pełnienia obowiązków grożą dwa lata odsiadki? Prokurator daleko, Policja też musi dojechać, zaś ochrona szpitalna składa się zazwyczaj z emerytów, którzy na widok zadymy sami wymagają pomocy medycznej...
Toteż czasem mus zareagować. Nawet gwałtownie...

Sobota. Wieczór. Czas lęgu chlorów piekielnych i nadpobudliwych.
Do SORu przychodzi dwóch jegomościów. Pijani dość mocno. Jeden ma rozciętą głowę - efekt poalkoholowego ataku podstępnej grawitacji. Ale ten jest grzeczny: daje się koledze pozszywać, idzie na prześwietlenie, dziękuje za pomoc... Natomiast jego kompan... Ten wyraźnie szuka guza. Najpierw sobaczy pielęgniarkę, że tak wolno woła lekarza. Potem sanitariusza, że tak wolno ich prowadzi na rentgen. Potem wyzywa salową, która próbuje zmyć ślady krwi pozostawione przez jego kolesia... Wreszcie... Jego zamglony wzrok pada na mnie - siedzącego grzecznie pod ścianą ze studentami...
Podchodzi i zionąc mi w twarz odorem wina marki "Pocałunek teściowej" zaczyna - chyba - pytać, gdzie tu można zapalić. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że nigdzie. Wtedy dopiero widać, jak alkohol zmienia postrzeganie i ocenę sytuacji...
Facet jest przeciętny. Jakieś 180 wzrostu, 80 wagi, koło czterdziestki... Ja... 195 na długość, jakieś 120 kilo żywej wagi i mina, która wyraźnie mówi, że ostatniego, który mnie zaatakował, do dziś próbują wywabić ze ścian... Słowem - przeciętny ortopeda...
Gość zaczyna bluzgać obrzydliwie pod adresem moim, całej familii... Do tego coraz mocniej macha mi łapskami przed nosem.
Wstaję. Chcę wyprowadzić bydlaka z SORu, bo tu chorzy ludzie czekają ratunku.
Łapię go grzecznie acz stanowczo pod ramię i ruszamy do wyjścia.

W przedsionku, dwa tiktaki, które zastępują kolesiowi mózg, zderzają się i następuje proces myślowy: właśnie opuszcza szpital, a nie przylał nikomu... No i łapie mnie za klapy, szykując się do strzału z główki...
Musiałem zareagować, bo całkiem lubię własne, poczciwe oblicze.
Prostym rzutem judo wywalam pijaka na podjazd dla karetek. Oczywiście, ponieważ był spodlony, przeleciał jako sputnik parę kroków i wpadł pod karetkę...
Idę go wyciągnąć, ale sam wstaje, wywrzaskując ze szczegółami, co mi zrobi jak już wstanie, szuka czegoś w kieszeniach - mamrocze, że zaraz znajdzie ten j...ny nóż... A że pijany, wstaje w sposób dość pokraczny, przez chwilę jego wypięty zad zawisa nad resztą ciała. Dwa kroki. Czubek drewniaka kontra kość ogonowa. Głuchy stuk pustego łba o blachę - bo karetka nadal stała tam, gdzie uprzednio...
Potem dźwignia na ramię i wyprowadzam faceta za teren szpitala...
Ale to nie koniec atrakcji: czuję czyjąś rękę na ramieniu. Kolega, dotychczas grzeczny, wrócił - pewnie w obronie mojego sparringpartnera...
Toteż - niewiele myśląc - odgarniam rękę i wyprowadzam uderzenie na drugiego przeciwnika... I o mało co nie przeprowadziłem ataku czołgu na drewutnię...
Koleś miał refleks godny rekordu Guinnessa: w sekundzie, w której rozpędzałem łapę, zdołał jednym tchem wykrzyczeć:
- Doktorze, ja nie chcę w pier...ol, ja go chcę zabrać!!!
Rozbroił mnie tym dokumentnie. Oczywiście oddałem mu lekko sponiewieranego koleżkę i razem pożeglowali ku zachodzącemu księżycowi...

Powiecie może, że niepotrzebna agresja... że mogłem się nie wtrącać, bo nie ja od tego jestem...
Nie mogłem. Bo następnym razem może zechcieć pobić tą pielęgniarkę czy salową. A tak... Może - jeżeli nie myśl - to chociaż wspomnienie smaku lakieru karetki go powstrzyma.
Normalna sobota w SORze...

służba_zdrowia

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1005 (1119)

#20314

przez (PW) ·
| Do ulubionych
DZIĘKUJEMY!

Wygląda na to, że dzięki waszym głosom wygraliśmy. Gratulujemy, ta statuetka jest waszą nagrodę i wam ja dedykujemy.

Walka skończyła się. Początek był taki,że oni mieli Oni mają 52% głosów, my 40%, dzisiaj jest 62% dla nas, 34% dla nich. ABSOLUTNIE NIE WYSYŁAJCIE JUŻ smsów! Wyniki i gala w przyszły czwartek, nagrodę na pewno wam pokażemy

Ekipa Piekielnych.pl jeszcze raz dziękuje

Internet

Skomentuj (115) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -663 (1315)

#21419

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Zgodnie z zamówieniem, historia świąteczna. No, prawie...

Rzecz się działa w piątek, przed Wigilią Bożego Narodzenia.
Dyżur wyjątkowo podły, pomimo podniosłego nastroju... Każdy z nas chciał już być w domu, z bliskimi.
Tym bardziej, że pogoda była iście piekielna.
Zamiast śniegu z nieba lały się potoki deszczu.
Podłoże, miast błyszczeć nieskalaną bielą, przybrało formę obiadu, który ktoś już raz zjadł... I oddał.

W tych okolicznościach przyrody, wezwanie.
Droga krajowa nr 7. Dostarczycielka mnogości wrażeń, poligon dla pokoleń ratowników.
Dzwoni jakiś jegomość, informuje, że przejeżdżał i ujrzał z rowu machającą rozpaczliwie rękę.
Odmawia zatrzymania się i sprawdzenia przyczyny machania, spieszy się, my jesteśmy od tego... Do widzenia.
No to w drogę.

Jedziemy na wskazany kilometr. Niezbyt zestresowani, bo jak ktoś macha ręką, to już nieźle. Jedziemy więc tę rękę uratować.
Ciemno, zimno i leje. Wysiadamy.
Rów melioracyjny, świeżo wyczyszczony i pogłębiony. Na dnie, ze względu na świąteczną pogodę, tona błota i liści. A z nich wyłania się... szuwarek.
Koleś spodlony wódą w stopniu niewyobrażalnym.
Brudny, utytłany jak stado warchlaków i na wszystkie pytania odpowiadający dźwięcznym "Wurg!"
A do tego odziany w sposób wielce oryginalny: sweterek modo Kononowicz, kalesony i robocze buciory....
Do dziś nierozwiązana pozostała zagadka zniknięcia jego spodni.
Ze względu na stan nieważkości i śliskość podłoża, biedak nie był w stanie wypełznąć na stały ląd. Toteż podciągnął się najwyżej, jak mógł i machał...
Ucapiliśmy go za kołnierz, postawiliśmy na poboczu - ale na kolanach. Po pierwsze, zasada ograniczonego zaufania (ani chybi padnie, więc lepiej z niska), po drugie, post i zaduma, znaczy odklęczeć grzechy musowo.

Czekamy na policmajstrów, coby szuwarka zabrali do kliniki leczenia upodleń.
Zainteresowany w tym czasie trzyma się słupka drogowego, tak dla pewności.
W pewnym momencie, puściliśmy z kolegą ratownikiem fraki pacjenta, celem sprawdzenia godziny. Ten się kiwnął i padł na pysk... o centymetr mijając krawędź otwartych drzwi karetki!
Zamarliśmy... Podnieśliśmy dziada do pionu. Wytłumaczyliśmy żołnierskimi słowy, że tu klęczeć trza i się trzymać tego pie...go słupka!!! Bo łeb se urwie!
Dalej trzymamy i czekamy...

Niestety, po kilku minutach znowu sprawdziliśmy czas... Jednocześnie.
Szuwarek złapał narastający przechył tylny. Słupek zaś okazał się być nowym wynalazkiem: nie betonowy, tylko plastikowy. Toteż ugiął się pod działaniem spitej siły i ustąpił. A gość wykonał piękny przewrót w tył, pokazał numer obuwia i z rozgłośnym pluskiem stoczył się (tym razem dosłownie) wprost do bajora, z którego go wydobyliśmy...
Spojrzeliśmy po sobie z rozpaczą i chórem stwierdziliśmy: mam to w d... Tam miękko, krzywdy sobie przynajmniej nie zrobi.
Dopiero przybyli funkcjonariusze pomogli nam wydobyć nura na ląd i zapakowali do radiowozu klasy trzeciej.

Jeszcze jedna rzecz: podczas załadunku, koledzy kręcili nosami na widok ogromnego wypuklenia w kroku kalesonek...
Pacjent skasztaniony to gwarancja mycia radiowozu... Jednak inspekcja poszkodowanego ujawniła, że w okolicach klejnotów schował przezornie dokumenty, klucze i portfel!
Tak więc wyjaśniła się zagadka jego tożsamości.
Tylko gdzie się podziały jego spodnie? I kto zabił Kennedy′ego?
Wesołych Świąt, Najmilsi :)

służba_zdrowia

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1041 (1151)

#21227

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Odcinek drugi. Też o opisywanym uprzednio B.
Czasami nie trafiał na SOR, bo załoga wiedziała doskonale, że nie wymaga leczenia, chyba, że odwykowego).
Więc próbował. Uparcie. Do skutku... Takiego czy innego.

Miałem dyżur w Wielki Piątek.
Wyjazdów... do zarąbania. Ludkowie się tłuką, piją, generalnie post i zadumę mają głęboko poniżej kości guzicznej...
No i wezwanie pod fontannę. Leży i się trzęsie.
Wiemy na bank, kto. Ale jechać mus. Bo miejsce publiczne.
Dojeżdżamy. Z daleka widać wściekle czerwone trampki - znak firmowy B.
W karetce młody ratownik, który jeździł pierwszy swój dyżur po szkole. Więc aktywny, pełen zapału do ratowania, chciałby przećwiczyć technikę, walnąć prądem, no chociaż wkłucie założyć... A tu czerwone trampki...
Więc mówię:
- Stary, zostaw sprzęt, nie będzie potrzebny.
- Ale jak to? Przecież padaczka!
- To zobaczysz, jak to się leczy dobrym słowem...
Wysiadamy. Podchodzę do B. i witam się:
- B., bublu genetyczny, przestań ściemniać i idź do domu!
- Aaaaale mnieeee trzęęęęsieeeee - bełkocze B.
- Ile się znamy? Przecież widzę, że nawet kurtkę baranie zdjąłeś, żeby nie pobrudzić...
Tutaj B. już nie dygocze, ale jeszcze próbuje:
- Ale mnie zaraz naprawdę zacznie trząść!
- Tu masz rację, bo jak się nie pozbierasz i nie pójdziesz do domu, to ci tak przysmolę prądem, że własnymi zębami zdefekujesz, mendo społeczna!
Burknął coś o znieczulicy, wstał i poturlał się mniej więcej w kierunku domu.
Ratownik w szoku - musiałem wytłumaczyć kto zacz i czego wymaga.

Za godzinę znowu wezwanie do leżaka z drgawkami, tym razem trzy kilometry od fontanny. Lecimy. Na miejscu tłum ludzi i czerwone trampki...
Znowu komenda: schowaj sprzęt...
- B., produkcie Czernobyla, ile razy mam cię oglądać? Do domu, mówiłem! Bo kopa! I do wytrzeźwiałki!
- Ojej, znowu pan...
Wstał i polazł ...

Nie uwierzycie - za kolejną godzinę wezwanie na rynek - i co? Leży i się trzęsie...
Tym razem na miejscu była Policja i - oczywiście - tłum gapiów.
Wściekły jak nietoperz wyskakuję z karetki.
Funkcjonariusz próbuje mi coś meldować. Odsuwam go i nie tracąc rozpędu spełniam swoją obietnicę, celując w czubek kości ogonowej...
B. podskoczył na pół metra i już w powietrzu przebierał nogami. Scena jak z kreskówki... Zelżył mi familię, ale w kilka sekund nabrał rozpędu pozwalającego dobiec do Australii i to bez tankowania.
Policjanci jednak zrozumieli, w czym rzecz i B. dognali celem pozbawienia wolności i zapobieżenia kolejnym wezwaniom.

I tu ostatni przyjemny akcent tego dnia: jak już pijaczysko siedziało w radiowozie, nachyliłem się doń i czule wyszeptałem:
- A jak się kolejny raz spotkamy, to cię wezmę do karetki, uśpię i przyszyję jaja do kolan. A potem dam na rozwolnienie...

Był to pierwszy przypadek, kiedy zatrzymany deklarował pełną chęć udania się do aresztu, zamiast do jakiejkolwiek placówki opieki zdrowotnej...

służba_zdrowia

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1002 (1048)

#21780

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jeszcze o stałych pacjentach.
Pani H.
Zmora pogotowia wyjazdowego przez dłuuuugie lata...
Kobieta mieszkająca na trzecim piętrze, która potrafiła wymuszać po trzy albo i cztery wyjazdy karetki na dobę!!!
Po co? Dlaczego?

Otóż pani H. nie stroniła od eliksiru wiedzy i odwagi, przez całe swoje życie. Jak łatwo się domyślić, nie przysporzyło jej to ani majątku, ani powodzenia w życiu.
Mąż w pewnym momencie odkrył, że poślubił maszynę hydrodynamiczną, której credo życiowym było przerabianie dowolnej niemal ilości wysokowoltażowych płynów na filtrat nerkowy, niekiedy bez korzystania z toalety...
Toteż uciekł w panice i nikt go nigdy już nie widział.
A pani H została sama. W dwupokojowym mieszkaniu, na nowym osiedlu. Toteż zaczęła kombinować, jak by tu zejść z kosztów utrzymania.

Wynajęła pokój studentce. Potem poszła dalej: wynajęła drugi, a sama zamieszkała w kuchni... Mało!!!
No to pozostało tylko jedno: trzeba zamieszkać w szpitalu.
Zaczęła dzwonić na 999.
Numer darmowy, a jakże, więc wydzwaniała w trybie ciągłym i zbolałym głosikiem wzywała, wzywała...

Mój pierwszy wyjazd do pani H. Opisałem kartę:
- Pacjentka podaje: biegunkę, zaparcie, duszność, brak duszności, złe samopoczucie po użyciu środka do mycia toalet (nie napisałem o sposobie użycia). Parametry życiowe w normie. Zalecono leczenie psychiatryczne.
I tak to leciało. Jakieś pięć do sześciu lat...
Z czasem dyspozytorki przywykły i wiedziały, jak zniechęcić panią H. do żądania przyjazdu karetki. Nie ukrywam, że często jako powód podawały moją obecność na dyżurze...
Ja sam kilkakrotnie odbyłem, podczas siedzenia w dyspozytorni, z pacjentką następujący dialog:
- Proszę pana, proszę przyjechać, tutaj H. mówi.
- A co się stało tym razem?
- Oczy mi uciekają...
- To niech je pani łaskawa spróbuje dogonić! Miłego dnia...

Niestety, wielokrotnie wspinaliśmy się na tą cholerną górę po to, żeby wysłuchać litanii bezsensów i zbadać wychudłe, acz obrzydliwie zdrowe ciało pani H.
Dużą radość dał mi wyjazd, w trakcie którego H. została doprowadzona do szału naszymi tłumaczeniami, że zdrowych w szpitalu nie trzeba. Wykrzyknęła "Ja wam k...wa pokażę, że jestem chora!!!" i złapała za nóż rzeźnicki, leżący na stole.
Obezwładniliśmy, wezwaliśmy Policję, wywieźliśmy do psychiatryka. Przez trzy tygodnie cała załoga cieszyła się błogim spokojem...

Potem jednak, pani H. wpadła na nowy, równie piekielny, pomysł.
Udawała się mianowicie do dowolnie wybranej przychodni, gdzie teatralnie mdlała. Obsada wzywała karetkę i szpital jakby wliczony w procedurkę... No chyba, że trafiła na mnie... Albo kogoś ze starszych jeżdżących.
Ponieważ przestała opłacać mieszkanie, przeniesiono ją do Hiltona, czyli hotelu socjalnego, jednego z czterech w naszym mieście. I to na parter... Więc zero radochy z wzywania...
Piekielność H. sięgnęła zenitu.

Zaczęła odbywać tournee po szpitalach, gdzie wybierała sobie najbardziej zatłoczone miejsca i tam osuwała się na podłogę.
Dzięki temu, albo lądowała w sorze, albo... No właśnie.
Raz położyła się, nieświadoma, pod drzwiami gabinetu Szefa...
Ten, zwabiony rejwachem, uchylił wrota i ujrzał znajome, wychudłe truchło zaściełające podłogę...
Delikatnie trącił domniemane zwłoki nogą i powiedział:
- Pani H., ja mam prośbę... Weźmie się pani przesunie o metr, bo studenci nie będą mieli jak wejść...
Ta zerwała się jak strzała, sklęła starego od rozmaitych i wyrwała lotem koszącym w stronę wyjścia...

Niestety, obawiam się, że jeszcze ją zobaczymy. No chyba, że te oczy uciekną na dobre i nie trafi pod nasz dach...

służba_zdrowia

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 945 (979)