Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cynthiane

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2012 - 16:01
Ostatnio: 25 maja 2022 - 15:22
O sobie:

http://bezuzyteczna.pl/finskie-slowo-pilkunnussija-doslownie-61702

  • Historii na głównej: 37 z 56
  • Punktów za historie: 28093
  • Komentarzy: 618
  • Punktów za komentarze: 4217
 

#58115

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wam także się zdarza, że zaczepiają Was żebracy pod marketami, prawda?

"Pani, da Pani 5 złoty"
"Złociutka, na chleb nie mam..."
"Panie kierowniku, drobniaki, na winko brakło!"

I tak dalej. Ale, ale! Czasami, chyba ci bardziej honorowi, zaproponują odprowadzenie wózka.

Dziś pod dużym marketem padło to magiczne zapytanie o wózek. Troszkę szkoda byłoby mi się rozstać z dwójką w wózkowej paszczy, bo więcej takich monet nie mam, a w ręku zakupów nosić nie będę... Ale niech stracę. I tę chwilę zawahania chyba wyłapał "Pan wózkowy", bo od razu zapewnił, że on tylko złotóweczkę, nie więcej, jedynka wystarczy!

Zdziwiłam się, nie powiem. Ale drobnych brak, tylko ta moneta w wózku, niech więc bierze. I tak dumam, dumam, dumam, rozpakowując zakupy. I słyszę...

- ...bo mi głupio tak kobiecie mówić, ale mi brakło... wie pani... na TO... a wiem, wiem, lepiej, żeby tacy jak ja się nie rozmnażali...

Chwycił wózek, raz jeszcze podziękował i migiem się ulotnił.

Wracając ze sklepu, który był obok molochu, zobaczyłam jeszcze tę nieszczęsną złotówkę nad wycieraczką. Reszta...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 589 (739)

#57902

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiem, że to niewychowawcze, żeby rozpieszczać dziecko drogimi zabawkami, ale swojej siostrzenicy nieba bym uchyliła. Poza tym widzę różnicę w kupnie zabawki za niemal 300 zł, a o wartości 300 zł. A wszystko oczywiście dzięki aukcji.

Licytacja zabawki od złotówki, ale szybko osiągnęła cenę 50 zł. I o ile na początku miałam dwóch konkurentów, to jeden przy cenie około 30 zł się wycofał. Drugi natomiast szybko podbijał moje propozycje. Nie bawił się przy tym w złotówki, tylko dziesiątki. A ja, jak na dobrą ciocię przystało, przebijałam te oferty; jednak spokojniej, bo o 2-3 złote.
Nawet gdyby pieroństwo osiągnęło cenę 150 zł, to i tak wiele taniej niż w sklepie. Licytuję!
Wypytałam też o stan zabawki, co wchodzi w zestaw- lepiej zapytać, niż sugerować się oszczędnym w słowach opisem.

Gdy do końca pozostały minuty, emocje sięgały zenitu. Tak, jak ktoś kiedyś powiedział- chcesz poznać wartość sekundy, licytuj ; ) A cyferki zmieniały się naprawdę szybko… 90, 92, 110, 115, 130… 150, 152, 180, 185, 200. I tu powiedziałam sobie „stop”. Bo, doliczając do zakupy koszt wysyłki i ewentualnego zwrotu, cena byłaby niemal taka, jak na półce. A ryzyko większe, i niepewność jakaś.

Na tym sprawa mogłaby się zakończyć. Mogła, ale nie skończyła. Wczoraj, po tygodniu od zakończenia licytacji, dostałam maila ni mniej, ni więcej, niż z ofertą sprzedaży upragnionej zabawki. Za szaloną cenę 150 zł! I od tej samej osoby, u której wcześniej starałam się ją zdobyć.

Zapytałam, skąd taka propozycja (zwłaszcza, że moja ostatnia oferta to 185 złotych). Ano, pani, która wygrała licytację, się wycofała… A dobroduszny sprzedawca cenę obniży tak, by z wysyłką wyszło tyle, ile gotowa byłam zapłacić. Taka jakby gratisowa przesyłka… Czyli coś tu nie gra. Odpowiedziałam szybciutko, że dziękuję, ale nie. I już po dwóch minutkach przyszła wiadomość od tegoż sprzedającego, że cenę obniży do 120 zł, z gratisowa wysyłką kurierską oczywiście. Tym bardziej podejrzane, skoro z 185+ 20 złociszy, zrobiło się nagle równiutkie 120. Zamyślona nad tą „cudowną promocją” i zajęta milionem innych spraw nie odpisałam. Nie musiałam, bo po kwadransie czekał na mnie kolejny email. Desperacki w dodatku! Otóż, pan przyznał, że zabawkę dostał za darmo (może wygrał, nie wiem) i myślał, że kupię za jakąkolwiek cenę niższą niż sklepowa, dlatego też… Jego znajomy podbijał moją ofertę.

Przedsiębiorca roku.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 627 (719)

#57604

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prawo polskie jest chore. System jest chory. Podam przykład - jeden z wielu innych.

Mieszkam w niewielkiej miejscowości. Wszyscy wszystkich znają, są dla siebie życzliwi - bez większych małomiasteczkowych plotek, docinków czy linczów.

Sielanka, a w niej rodzina pierwsza. Jej członków nazwijmy Asią, Mariuszem i małym Oliwierkiem. Oboje pracują, tata na etat, mama na jego 1/3, by synek zawsze był z którymś rodzicem.
Chłopczyk rośnie jak na drożdżach, jest bystry i ciekawy świata, lecz bardzo często choruje. Są to grypy/ anginy/ zapalenia płuc - jakby wynik słabej odporności. Rodzice szukają pomocy dla Oliwiera, ale lekarze nie mogą postawić jednoznacznej diagnozy. Ciągle próbują. Do tego małżonkom dołączyło inne zmartwienie - wypadek siostry Asi. W ten sposób siostrzenica Asi, Zosia, została sierotą.

Asia i Marcin postanowili stworzyć jej drugą rodzinę, dziadkowie nie mają już tylu sił, a ze stroną ojca Zosi kontaktu brak. Ale „wszyscy” są temu przeciwni. Wszyscy? Nie, tylko sąd i opieka społeczna.

Po pierwsze, oboje pracują. Mariusz zarabia dużo, Asia może zrezygnować z pracy? Nie, oboje muszą pracować. A dopóki pracują, Zosia będzie w pogotowiu lub domu dziecka. Wywiad środowiskowy? Mieszkańcy przekupieni, niemożliwe, by wszyscy mieli o rodzinie tak dobre zdanie. Drugie zastrzeżenie: mają już jedno dziecko, a dwójka to już za duży tłok i wydatek. Trzecie - Oliwierek. Chorowity w dodatku. Nie dość więc, że odmówiono im opieki nad Zosią, to zaczęto się przyglądać wychowywaniu ich syna, bo podejrzanie często choruje i to NA PEWNO dlatego, że jest zaniedbywany. Bo przecież nie jest to choroba genetyczna ani wada wrodzona. Efekt? Zosia mieszka w DD w mieście oddalonym o ponad 80 km. W innym środowisku, bez rodziny. Asia i Mariusz walczą o spokój i zdrowie dla Oliwiera.

Rodzina druga. Kamila (lat 32), jej dwie córki: kilkumiesięczna Zuzia i 16-letnia Paulina, wnuczka w drodze.

Pewnie policzyliście, ile lat miała Kamila rodząc Paulinę - zgadza się, szesnaście. Z jej ojcem się rozstała także lat temu naście. Teraz jest w związku z młodszym od siebie, chorym psychicznie chłopaczkiem, który, mimo ćwierci wieku w metryce, zachowuje się i myśli jak dziesięciolatek. Ale choroba psychiczna nie przeszkodziła mu zmajstrować córci Zuzi. Rodzina jest... bezdomna. Mieszka na strychu starej rudery, bez okien i drzwi. Muszę dodawać, że bez wody i prądu? A jeszcze wnusia w drodze. Przypadkiem. No, rozumiecie... impreza, alkohol, a reszty Paulina nie pamięta. Typowe. I podobne do zachowania jej matki: Kamila ni alkoholem, ni tytoniem nie pogardzi. Jak nie ma pieniędzy, to zostawia Zuźkę i idzie na rundkę po „koleżankach”.
Tyle dobrego, że między siostrą Pauliny, a jej córką różnica wieku będzie naprawdę niewielka. Wyprawka gotowa. A nie, nie gotowa. Mała Zuzia ma ledwie kilka śpioszków i łóżeczko, na wózek i pampersy brakło pieniędzy. Ale to się zmienia: opieka społeczna interweniuje. Choć już od jakiegoś czasu mieszkańcy to zgłaszali, dopiero niedawno coś się ruszyło. A co dokładnie? Skoro taka duża rodzina, to trzeba im mieszkanie ofiarować poza kolejką. Z opłaconym czynszem i mediami oczywiście, przecież nikt nie pracuje, a kochanek ma malutką rencinę. Efekt? Patologia, której się nie eliminuje, a jedynie sponsoruje. Brak kontroli nad wychowywaniem zaniedbywanej małej Zuzi.

Rodzina trzecia. Dużo większa.
Matka, trzech synów i trzy córki. Matka bezrobotna, trzech bezrobotnych synów alkoholików, jedna córka pracująca hen, za granicą, druga w więzieniu i trzecia na miejscu, z mamą i braćmi. A dla uzupełnienia - trzecia córka, Malwina, ze swoją trójką dzieci (wiek 1-3, w myśl zasady „nowy rok, nowe dziecko”) i ukochanym w czterech stronach świata. Malwina skończyła tylko gimnazjum, potem posypały się dzieci. Nie pracuje. Ani zawodowo, ani w domu. Zapisała się do jakiejś szkoły. Mądrze wykombinowała: dzieci zostawia mamie, bo idzie do szkoły, w szkole mówi, że co rusz któreś dzieciątko chore. Udało się pół semestru, potem wyleciała. Ale to nic, nikt nie musi wiedzieć; nadal wychodzi „do szkoły” i wraca co wieczór podpita.

Ukochany. Pracuje za granicą, przyjeżdża raz na kilka miesięcy. Podobno „sytuacja go przerasta”. Może i lepiej, bo i na czwarte dziecko okazji nie ma. Ani miejsca, bo cała ósemka mieszka w dwóch pokojach z kuchnią i toaletą pod płotem.
Co na to opieka? Urząd Miasta? Sąd? Ktokolwiek?! „Że najważniejsze, że dzieciom krzywda się nie dzieje. Nie są bite, mają rodziców. A że czasem chodzą brudne, głodne i zasmarkane... Nic na to nie poradzimy”.

A piszę o tym dziś dlatego, że najstarszy syn Malwiny wyszedł rano z domu i nikt tego nie zauważył. Szukało go pół miasteczka. Chłopczyk szczęśliwie się znalazł. Z odmrożonymi paluszkami, wyziębiony i wystraszony błądzeniem po lesie.

Prawo polskie jest chore. System jest chory. Podałam przykład - jeden z wielu innych, jak sądzę.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 998 (1088)

#57497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś, pod jedną z historii, była już dyskusja o słuszności poszczególnych form płatności. Dla przypomnienia: http://piekielni.pl/55394. Teraz, niestety, temat powrócił..

Zaczęło się od zamówienia. Dość typowego, niewielkiego. A płatność taka, jak zawsze przy tego typu zleceniach- gotówka przy odbiorze.

Jednak pan, znając kwotę, przyjechał bez pieniędzy. To znaczy z połową tego, ile miał zapłacić. Bo niespodziewany wydatek, bo bankomat nieczynny, bo... I przywiezie za dwa dni, składając przy okazji kolejne zamówienie.

Przyjechał po dniach czterech, zamówienie dosłał mailem nazajutrz. Czyli z małym poślizgiem, ale wszystko się zgadzało.

Nowe zlecenie było dużo większe, w dodatku nietypowe; musieliśmy kupić materiały i poprosiliśmy o zaliczkę/przedpłatę. A wtedy ów pan zareagował bardzo entuzjastycznie, argumentując tym, że przelew łatwiej zrobić niż wypłacać gotówkę i podobne temu argumenty.

Ustalone przelewy: 50% przed rozpoczęciem realizacji, 50% tuż przed odbiorem towaru. I o ile 50% wpłynęło, to z drugą częścią było weselej...

Dzień przed odbiorem wpłaty na koncie brak. Ojej, pan zapomniał, już robi. Pół godziny później telefon, że przelew zrobiony. Ale nie, nie może przesłać teraz potwierdzenia operacji, bo nie ma go w domu.
Następnego dnia miał stawić się kierowca; od rana wiec wydzwaniam do klienta, bo o ile przelew międzybankowy mógł zabłądzić, to mail myk-myk i jest!

Kolejne tłumaczenie: Internetu brak, ale kierowca wziął wydruk, więc bez obaw. No to czekam. Bez obaw, żeby nie było.
Ale, ale... wydruk jakiś pomięty, w dodatku przybrudzony. Rozumiem, że to nie jest arcyważny dokument, ale czytelny być powinien. Powinien, a nie był. Konkretnie miejsce z kwotą. Przypadek?

Jak się okazało, pan pomysłowy Dobromir, by zdobyć piekielne potwierdzenie, przelał nam... złotówkę. Jedną z tysiąca pięciuset takich monet.

Cóż, fantazji odmówić mu nie można.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 571 (599)

#57481

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno, dawno temu...

Zamiast wesela siostra wymarzyła sobie dla gości poczęstunek, toast, obiad - cokolwiek skromnego w jakiejś sympatycznej restauracji.
Lokal wybrany, co ważne - złożony z dwóch osobnych sal; jedna wynajęta dla nas na wyłączność, druga nadal dostępna dla gości.

I tyle tytułem wyjaśnienia.

Spotkanie rozpoczęło się toastem. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt - zamówiony był powitalny szampan, który miał czekać na sali. Gdy weszliśmy (w dodatku nieco spóźnieni) nie było ani szampana, ani kieliszków, nic... Dłuższą chwilę zajęło kelnerce uzupełnienie tego braku. Jak przyznała, była sama na dwie sale i zwyczajnie nie zdążyła.

Jedną wpadką nikt się nie przejął, wszyscy zaś współczuli biednej dziewczynie. Do czasu.
Bo chwilę później oznajmiła, że co prawda rosół już jest, ale musi najpierw ustawić nam talerze (ich także nie było) i obsłużyć gości na drugiej sali, a potem nas. Nie bardzo nam to pasowało, byliśmy zziębnięci na kość, ale cóż - rosół, choć spóźniony, na pewno nas rozgrzeje.
Nie rozgrzał, bo był zimny. Zanim kelnerka uwinęła się ze wszystkim, zdążył ostygnąć. Choć to był dopiero początek imprezy, moja cierpliwość się skończyła. Taki dzień jest tylko raz, chciałam, by siostra wspominała go inaczej niż przez pryzmat koszmarnego obiadu. Poszłam do właściciela z prośbą o jakąś pomoc dla kelnerki, tłumacząc zimnym jedzeniem, brakami na stole. Nie miałam przy tym pretensji do niego, ani tym bardziej do dziewczyny. Bo może i była dość burkliwa, to jednak się starała. Ale pomocy niet, bo „braki kadrowe i won”. Wywalczyłam tyle, że podgrzano nam rosół.

Wróciłam na salę razem z kelnerką, niosącą wazę z parującym rosołem. I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: dziewczyna upatrzyła sobie miejsce na wazę tuż obok mojej mamy. Podchodząc, potknęła się i wylała całą zawartość na mamę... Gorącą zawartość.

Warstwy ubrań zatrzymały nieco tej pyszności, ale były za to przemoczone i tłuste. Nie tylko one, bo krzesło chłonęło niczym gąbka, a kałuża wokoło była imponująca.
Mama do domu na szybkie przebranie, kelnerka pędem na drugą salę. Po ścierkę, mopa? Nie, drugą wazę.
Na pytanie, czy to sprzątnie, odpowiedziała „później, najpierw jedzenie, bo wystygnie”. Wymiana krzesła? „N-n-nie, nie mam wolnych, niech pani przucupnie o tu, na brzegu, jest prawie sucho”.

Właściciel do winy się nie poczuwał, za to do władzy owszem. Kazał kelnerce wyjść i już nie wracać, doprawiając epitetami i groźbą braku zapłaty. A co, jemu wolno, przecież na czarno robiła...

I dziwnym trafem w kilka minut znalazły się trzy kelnerki. Cud!

A ja myślę, że chyba wolałabym już zjeść ten rosół zimny.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 629 (699)

#57358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studiuję zaocznie. Na uczelnię mam około 50 km, a na roku jest kilka osób z mojej okolicy; często więc w soboty i niedziele dojeżdżamy razem.
W każdy piątek natomiast jadę prosto z pracy - pracuję mniej więcej w połowie drogi między domem a uczelnią, a i nie zwalniając się wcześniej, czasu na dojazd mam "na styk".

Tyle wyjaśnień.

W piątek rano, w dniu zjazdu, napisała do mnie znajoma z roku, czy może jechać ze mną. Bardzo, ale to bardzo jej zależało; auto u mechanika, autobusu brak...
Nie bardzo mi pasowało, musiałabym wrócić po nią do miasta X. Jednak w drodze do pracy dał o sobie znać pusty bak, a nie miałam czasu, by zatankować. Decyzja - po pracy wracam do X, tankując i zabierając koleżankę.

Z kolei około południa zadzwonił kolega. Pytał, o której zaczyna się drugi wykład, bo na pierwszy nie zdąży z braku dojazdu i zjawi się na drugim. Wtedy zaproponowałam, że może jechać ze mną - i tak wracam do X.

Po pracy pojechałam więc po niego, na stację paliw i po koleżankę. Na umówionym miejscu jej nie było; dzwonię - nie odbiera. Po chwili sms „będę za minutkę!!!”. Ok, czekamy. I akurat po minutce się zjawiła. Uśmiechnięta, wesoła; do czasu, kiedy rzuciłam „usiądź z tyłu, mamy pasażera”. Jak nie wrzasnęła, że nie po to nie tu ściągała, żeby jak dzieciak z tyłu siedzieć! I jak jestem taka bezczelna, to ona też, i ma mnie w d**ie, poradzi sobie sama!

Zamurowało mnie, bo jakby nie było - wracałam głównie po nią. Ale trudno, nie zamierzałam kłócić się o 5 zł na paliwo, skoro kolega ze mną jedzie.

Na zajęciach nie zjawiła się wcale. Przed chwilką dostałam sms-a: „Cześć mogę jechać z tobą? Ale z TOBĄ!!!!”
Chyba śmiech mnie ogłupił, bo natychmiast odpisałam „jasne : ) Ale miejsce mam tylko w bagażniku, jeśli to nie problem”

Z niecierpliwością czekam na odpowiedź!

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 776 (834)

#57337

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przedstawiłam Wam już Joannę - moją stażystkę, pora więc na ciąg dalszy.

1) Zawsze, gdy odbieram telefon z zapytaniem do kogoś innego niż ja, zapisuję, kto dzwonił, o której godzinie i w jakiej sprawie, prosząc też o numer kontaktowy. Logiczne, nie? Nie. Powierzyłam to zadanie Joannie. Później odebrałam od klientów dwa telefony z pretensjami, że próbowali się ze mną skontaktować. A zasada jest taka, że Joanna mi przekazuje notatki i ja tam oddzwaniam. Nie oddzwoniłam, bo notatek nie było. Nie potrafiła też mi wytłumaczyć, dlaczego...

2) Gdy przychodzą goście (rzadko, ale jednak; są to wtedy naprawdę ważne osoby, w dodatku głównie obcokrajowcy) pytałam, czy podać kawę, herbatę, wodę. To później było obowiązkiem stażystki (znającej jedynie angielski, za to biegle). I tu się zatrzymamy. Raz, że sytuacji było kilka, dwa, że różne były komentarze na temat kawusi.

Pewnego razu zadzwonił szef z prośbą o 3 kawy i herbatę. Dlaczego do mnie? Bo Joanny u siebie nie ma, nie zjawiła się też w gabinecie z jakimkolwiek zapytaniem.

Innym razem „zebrała zamówienia”, lecz zaniosła je i.. I tyle. Postawiła na stole razem z tacą, w myśl zasady „róbta, co chceta!”.

Kiedy indziej wszystko było jak należy. Do czasu, gdy asystentka nie przyszła z prośbą o kawę sypaną i zieloną herbatę. Było to przekazane Joannie, po angielsku, ale jednak. Zrobiła wyłącznie kawy rozpuszczalne. Jak się okazało, jej rzekomo biegły angielski dotyczył głównie pojedynczych słówek typu lovciam i hejt, ale o tym poniżej.

3) Największa piekielność, połączenie 1 i 2. Szef na konferencji za drugim końcu kraju, ja na nowym stanowisku i Joanna „na posterunku”. Dzień spokojny i bez niespodzianek.
Aż przyszła stażystka z nowiną, ze ważny kontrahent, którego się spodziewamy za ponad tydzień, zmienił termin i będzie już jutro.
Zdziwiłam się, że ta zmiana jest tak znaczna, ale może coś mu wypadło i nie chce bezczynnie czekać aż tyle na spotkanie. (Kontrahent z zagranicy, u nas miał się zjawić przy okazji pobytu w Polsce).
Zadzwoniłam więc do szefa, żeby dogadał się z Panem X- mógłby nie zdążyć z powrotem do kraju. Jednak kontrahent nie odbierał. Przełożony wsiadł więc w samochód i pół nocy pędził do kraju, by następnego dnia spotkać się z X.
Szef już z biura zadzwonił, by dopytać o konkretną godzinę. Jak się okazało, Pan X dzwonił, by POTWIERDZIĆ spotkanie 20-tego, nie przełożyć je na 12-tego.
Niestety, język Joanny był tak biegły, że wyłapała tylko „spotkanie 12-tego”. Nawet cyferek nie znała...

Tak więc nikt mi nie wmówi, że praca w biurze polega na tym, by siedzieć i pachnieć, od czasu do czasu robiąc kawusię i że „każdy głupi to umie”.

Po krótkim stażu nie została zatrudniona, a końcowa opinia nie była pozytywna.

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 625 (697)

#57313

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O stażystach słów kilka. Dobra, kilka setek...

Pracuję w biurze. Praca miła, lekka i przyjemna, dlatego też i chętni na staż są zawsze. Ja z ochotą kogoś przyuczę, a firmę to nic nie kosztuje. Same korzyści!
No, z reguły...
Trafiają się „jednostki wybitne”. Jak Joanna (zdrabnianie surowo zabronione!) chociażby.

Zatem misja pierwsza: kawa dla gości. To znaczy Stażystka ją zrobiła, zaniosła, zabrała filiżanki, umyła, wróciła do biurka. To lecę zrobić ulubioną zieloną z cytrusami.
[J] – Joanna, możesz pozwolić na chwilkę?
[S tup, tup] - Słucham?
[J] – Wiesz, umyj filiżanki od razu po zabraniu. Czasami zbiera się ich kilkanaście i ciężko nadążyć, a i się odbarwiają (są śnieżnobiałe).
[S] – Umyłam.
[J] - Ale zobacz, tu...
[S przerywając] - Tu, Cynthiane, myć nie będę. Jak zalewam kawę to i tak nie widać, że jest brudna.
O szlag!, nie wpadłam na to. No i wygadana ta bestia. Ale nic, trwamy dalej.

Misja druga: zamówienie kuriera i ułożenie faktur.
Poprosiłam Joannę, by złożyła zlecenie na odbiór przesyłki. Mogę to zrobić sama, ale niech się dziewczyna wprawia, gdy ja wystawiam fakturę.
Po godzinie - dwóch, widząc, że się snuje między biurkami, poprosiłam, by ułożyła faktury chronologicznie - do zaksięgowania.
Pod koniec dnia przychodzi mówiąc, że skończyła i czy może troszkę posiedzieć. Dla mnie żaden problem, więc usiadłyśmy przy ciachu, zrobiłyśmy, co nam jeszcze zostało i rozeszłyśmy się do domów.
Następnego dnia z samego rana chwyciłam za faktury; analizując je, czegoś mi brakowało. Paru faktur. Z jednego dnia było ich kilka i byłam tego pewna. Ale przejrzałam dla pewności wszystkie dokumenty, a nuż dała na koniec albo pomyliła? Figa, nie ma. Znów pytam, czy wie, gdzie są te faktury, bo zapodziać się nie miały szans.

[J] - Joanno, a czy przekładałaś faktury? U mnie jest tylko część, kilku brakuje.
[S-zmieszana] - Yhm... Uhm... Nie, to znaczy tak, ale nie...
[J] - Tak, ale nie? Poszukaj ich proszę, dziś księguję i są mi potrzebne.
Na tym rozmowa się zakończyła. Nie chciałam być wredna ani surowa, każdy może się pomylić. O ja naiwna...
[S] Wiesz, Cynthiane... Bo ja... No, yyy. Na przykład z dziesiątego były trzy faktury, a ja nie wiedziałam... Nie wiedziałam, jak je ułożyć, chciałam być dokładna, a tam nie było godzin. Więc te mniej ważne faktury schowałam i...
[J] - Stop. Co to za mniej ważne faktury? I gdzie schowałaś? Bez księgowania w dodatku?!
[S wystraszona, chyba nigdy nie widziała mnie zdenerwowanej] – No takie mniej potrzebne, na mniejsze sumy, ale już zapłacone! Przelewowe są wszystkie!
[J] – Schowałaś. Ale gdzie?!
[S] – Do kosza.. Przy moim biurku.

Przyznaję, szlag mnie trafił. Opanowana na tyle, ile mogłam, kazałam (już nie prosiłam) przynieść wszystkie „schowane” dokumenty. Szczęście, że kosz nie był opróżniany i poza papierzyskami, pusty...
Resztę dnia spędziłyśmy w gęstej atmosferze. Czekając na kuriera zapytałam, na którą godzinę zastrzegła odbiór. Wtedy jej twarz ściągnęła się jeszcze bardziej. Dlaczego? Bo „zapomniała” o zleceniu...
A mnie już zabrakło słów. Wiem, powinnam była już wtedy wypowiedzieć jej umowę stażu, ale dałam jej szansę. Może i jest nieogarnięta i nierozgarnięta, ale się wyrobi?

To jej „wyrabianie” też było ciekawe. Jeśli zechcecie, dodam kolejną historię.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 738 (820)

#57286

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z wielkim zainteresowaniem przeglądam dziś piekielne czeluści archiwum; wiele historii przypomniało mi własne przeżycia, ale jedna na tyle, by ją opisać. A oświecenie przyszło stąd: http://piekielni.pl/36574

Miałam okazję uczyć się w szkole w Niemczech.

Szkoła "lepsiejsza" niż moja polska; renomowane, elitarne Gymnasium.

Pierwsza rozmowa w nowej szkole? "Cynthiane, jutro koniecznie idziemy na zakupy! W przyszłym tygodniu mają być dodatnie temperatury. Ty pewnie nie masz nic lżejszego, przecież u was tylko na minusie, prawda? Bo to koło Syberii, tak?!..."
To dopiero początek!

Geografia. Bałam się niesamowicie, nigdy dobra z niej nie byłam, nie wiedziałam też, czego się spodziewać. Co prawda poziom wiedzy koleżanki powyżej był tragiczny, ale mogła być taką geograficzną ignorantką, prawda?
Przesympatyczna nauczycielka, w ramach integracji, zaproponowała, by każdy powiedział/ pokazał na mapie coś o/ w Polsce. Pierwsze hasło "wodka!" i... cisza. Dziewczyna wywołana do mapy szukała mojej ojczyzny w okolicach Kazachstanu. Druga się nieomal nie rozpłakała. Tyłki dziewczętom uratował jakiś chłopak, jak się później dowiedziałam- z dziadka Polaka ; )

Inna nauczycielka pokazała mi urządzenie, powtarzając jego nazwę kilkakrotnie, sylabizując w dodatku. COM-PU-TER!!!

Dziewczyna, najbliżej której siedziałam, zapytała, czy potrafię obsługiwać automatyczną suszarkę do rąk i-uwaga- czy wiem, jak działa spłuczka... Bo "u nas takie, wiesz, nowe... je się tylko dotyka".
Dobrze, że dopowiedziała, bo poszłabym z wiadrem na koniec podwórza!

Ponownie geografia. Już nie takie zapoznawcze grzeczności, a zwyczajna lekcja; tyle, że temat też o Polskę zahaczył. Jak? Z rozpadu ZSRR powstałą Rosja, Ukraina, Polska i Czechy...
Nauczycielka zdziwiona nie była, widać - miała czas przywyknąć.

I geografia właśnie stała się głównym powodem niesnasek. Choć nigdy nie interesował mnie ten przedmiot, wiedziałam, gdzie szukać Brazylii czy Morza Egejskiego. Większość klasy zastanawiała się wówczas, czy Brazylia jest państwem, górą czy rzeką...

Na koniec roku, gdy moja ocena z geografii była najlepsza w szkole (dzięki olimpiadzie) i pobiła mój polski, czwórkowy rekord, znajoma wypaliła "nic dziwnego, że jesteś tak obkuta, jak dotrze do was internet to zrozumiesz, dlaczego mało umiemy".

Działo się to kilka lat temu i mam nadzieję, że cokolwiek się zmieniło...

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 961 (1033)

#56691

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wigilia Bożego Narodzenia.

Rodzinna atmosfera, a w niej schorowana kobieta.
Całkiem młoda, a i choroba nie jest śmiertelna, chociaż na pewno skraca życie.

Czas rozpakowywania podarków; wśród "ochów" i "achów" członków familii echem odbija się ciche westchnienie kobiety. Dostała kostium - piękny, elegancki i markowy.

Córka: - Co się stało mamo, nie podoba ci się? Rozmiar nie ten?
Kobieta: - Piękny. Ale pewnie drogi. Na co mnie taki strój, skoro ja się prawie wcale nie ruszam z domu, a jak już, to w dresie...
Córka: - No tak, ty tylko dresy i dresy. A w czym ja cię do trumny położę? Przecież to mogą być twoje ostatnie święta!

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1206 (1302)