Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Carrotka

Zamieszcza historie od: 8 czerwca 2012 - 1:45
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 22:05
  • Historii na głównej: 62 z 85
  • Punktów za historie: 28473
  • Komentarzy: 478
  • Punktów za komentarze: 2628
 

#60575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czas spędzony na SORze...

Zawiozłam znajomego na SOR po pobiciu... Mniejsza o jego stan - ważne jest to, że według mnie wymagał on wykonania tomografii komputerowej głowy ze względu na obrażenia, co potwierdziło kilku znajomych ratowników medycznych.

Nic by piekielnego nie było gdyby nie fakt, że o takiej porze nie było nikogo w szpitalu, kto by mógł opisać tomografię. Idzie ona drogą elektroniczną do Warszawy, gdzie w dziesięć minut do maksymalnie dwóch godzin dostaje szpital odpowiedź z opisem.

Po pół godzinie zapytałam znajomą pracującą na oddziale, czy przyszedł już opis z Warszawy. Poklikała w komputerze i powiedziała, że tak i z opisu wynika, że wszystko jest w porządku. Odczekałam kolejne pół godziny i w końcu poszłam do dyżurki lekarzy przeszkadzając im w oglądaniu telewizji z pytaniem czy widzieli wyniki TK. Odpowiedzieli, że nie przyszły jeszcze.

Nie chciałam się wykłócać, bo może kiedyś będę tam pracować. Więc cierpliwie poczekaliśmy na szpitalnym korytarzu... 4 h, gdzie wieczór na SORze był bardzo luźny - spokój i praktycznie pacjentów nie było. A w międzyczasie przywieziono im jednego pijaka, który odmówił hospitalizacji i został zaraz zabrany przez policjantów do izby wytrzeźwień.

Ja rozumiem, że nikt nie lubi papierkologii, ale kazać czekać komuś na sam wypis tyle czasu, choć nie było pacjentów to lekka przesada.

SOR

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 306 (426)

#60078

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukałam jakiś czas temu pracy, w niepełnym wymiarze godzin.
Znalazłam kilka ofert, wysłałam swoje CV.
Jedna z kilku firm dość szybko się odezwała, rozmowę kwalifikacyjną przeszłam dobrze i zaprosili mnie od następnego tygodnia do pracy. Podczas rozmowy zapytałam, kiedy umowę podpiszę. Odpowiedzieli, że pierwszego dnia pracy. Myślałam "OK.".

Nadszedł pierwszy dzień pracy (tak myślałam tylko). Zgłaszam się na stanowisko o umówionej godzinie, kierownik pokazał mi wszystko "co, gdzie i jak".
Zapytałam o umowę [k]ierownika. Wywiązał się mniej więcej taki oto dialog.
- Chciałabym podpisać umowę.
[k]- Jest pani na próbę. Umowę podpiszemy jak przejdzie pani okres próbny i zacznie pierwszy dzień pracy.
- Dla mnie to jest już pierwszy dzień pracy. W to w takim razie proszę mi dać umowę do podpisania na okres próbny.
[k]- Ale już mówiłem. Umowa będzie po okresie próbnym.
- Pan chyba sobie żartuje. Bez umowy nie jestem Waszym pracownikiem/zleceniobiorcą i tym podobne, więc zwyczajnie nie mogę się podjąć jakichkolwiek obowiązków ponieważ nie mam nawet podparcia do ubezpieczenia i w razie wypadku bez umowy nic nie będę mogła uzyskać. Pomijając fakt, że bez umowy nie ma podstawy do zapłaty mi. Chyba, że w takim razie codziennie będziecie mi płacić za każdy dzień z góry jako zabezpieczenie dla mnie, bo jaką mam pewność, że dostanę wypłatę za okres bez umowy?
[k]- Wypłaty są wypłacane do dziesiątego dnia następnego miesiąca, innej opcji nie ma.
- W takim razie dziękuję za taką pracę, bo powietrzem nie żyję ani na słowo wierzyć nie muszę.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. W domu przeszukałam internet i znalazłam opinie na temat tej firmy. Okazało się, że niejednego przyjęli w taki sposób na okres próbny. Nie płacili za ten okres, albo płacili tylko około ćwierć kwoty należnej i dziękowali za współpracę przyjmując kolejnego naiwnego człowieka na okres próbny. W chwili obecnej z tego co widzę firma już tam nie istnieje. Albo zmienili nazwę...

Nieuczciwa firma

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 624 (688)

#59319

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z jednego dyżuru w karetce podstawowej (P).

Na początek ku przypomnieniu wyjaśnię, że karetkę należy wezwać, kiedy doszło do nagłego, bezpośredniego zagrożenia życia lub w tzw. stanach nagłych, które mogą prowadzić do znacznego uszczerbku na zdrowiu.

Niestety wielu obywateli ma to gdzieś, albo nawet nie ma pojęcia, że tylko wtedy się wzywa pogotowie ratunkowe, stąd to przypomnienie. Dowody poniżej.

Przedstawię Państwu wezwania, jakie były na jednym dyżurze. Dane jak płeć i wiek zostały zmienione dla dobra pacjentów, a miejscowość pozostawię tylko dla siebie.

Oto one:

1. Rwa kulszowa od trzech dni. Pan 50 lat.
Rozumiem ten ból, to nic przyjemnego, bo sama przez to przechodziłam nie raz. Ale wybaczcie. Samochód na podwórku stał, pacjent sam też nie był, więc ktoś mógł zawieźć go do przychodni. Zrobiliśmy zastrzyk z lekiem przeciwbólowym i przeciwzapalnym. Pan zdecydował pojechać samochodem do przychodni.

2. Ból pleców. Kobieta, ponad 80 lat.
Na miejscu pani żwawo się porusza, narzeka na ból pleców doskwierający od LAT, stęka na pokaz i ma skierowanie na rehabilitację, którą miała rozpocząć tego dnia. Wesoła i ruchliwa, że nie jedna rówieśniczka by jej zazdrościła możliwości tak sprawnego poruszania się. Ba! Pewnie niejedna jej koleżanka już poznała Św. Piotra u bram niebios. Dowieźliśmy panią do szpitala i na SORze na pytanie personelu pracującego na oddziale co jej dolega usłyszeliśmy "Aaaa paniii. Biodro i lewa noga boli!". Czyżby w trakcie jazdy ból jej przewędrował w inne miejsce?

3. Pan przewrócił się na ulicy, siedzi na chodniku, wiek około 80 lat.
Okazało się, że alkohol go przewrócił bo trzepnął sobie z rana dwie seteczki na rozgrzanie, więc nóżki mu się w drodze do sklepu poplątały. Nic mu się nie stało, nastrój dopisywał prócz zaburzeń równowagi od alkoholu. A wystarczyło podejść i zapytać co się stało zamiast dzwonić po karetkę od razu. Nawet nie było na miejscu nikogo koło niego - ktoś zadzwonił i ulotnił się. Ot taka pomoc.

4. Utrudniony kontakt. Pani, około 35 lat. Wezwali pogotowie zaniepokojeni nadgorliwi bliscy mieszkający z nią pod jednym dachem.
Na miejscu jak weszliśmy pani sobie spała. Obudzona tylko się zdenerwowała na rodzinkę, że karetkę wezwali i stwierdziła, że nic jej nie jest prócz zwykłego przeziębienia i przemęczenia. Zwyczajnie chciała odespać dni słabości i jest na L4. Nie było żadnego utrudnionego kontaktu, pani logicznie odpowiadała na pytania i normalnie z nami rozmawiała. Odmówiła przewiezienia do szpitala twierdząc, że niepotrzebnie przyjechaliśmy i ktoś może potrzebować w tym czasie naprawdę pomocy. Podpisała odmowę i poszła dalej spać.

5. Poród, kobieta około 25 lat.
Dojeżdżamy na miejsce pod wypasiony dom. Pod domem dwa samochody. Kobieta w początkowej fazie porodu, dostała dopiero skurczy (dla tych co nie wiedzą poród potrafi trwać dobre kilka, a nawet kilkanaście godzin od pierwszych skurczy). Mąż pojechał za karetką, a mógł kobietę spokojnie zawieźć do szpitala swoim luksusowym samochodem.

6. Upadek w sklepie. Mężczyzna, lat 74.
Na miejscu okazało się, że jedna klientka niechcący stuknęła klienta wózkiem sklepowym w nogę. Pacjent z osteoporozą wpadł w histerię, że mogła jemu nogę połamać. Okazało się, że to tylko stłuczenie i pan o własnych siłach poszedł do ambulansu.

7. Atak epilepsji. Mężczyzna, lat 55.
Wezwani zostaliśmy przez rodzinę (która dobrze zna jego i jego historię chorób).
Człowiek faktycznie po napadzie. Z relacji świadków (rodziny) były tego dnia już trzy napady. Pan nie przyjął przepisanych leków (stąd te ataki) i do tego rąbnął dzień wcześniej pół litra ognistej wody. W wyniku własnych decyzji i zachowania na własne życzenie miał napady padaczki. Gdyby przyjmował leki regularnie i odstawił alkohol, normalnie by funkcjonował.

8. Słabo się czuje. Kobieta, 65 lat.
Na miejscu okazało się, że pani ma zwykłe zapalenie oskrzeli i gorączkę wraz z bólami stawów, jak to przy takich infekcjach. Liczyła na receptę. A w domu córunia z samochodem, która mogła zawieźć mamę do Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej (było to po godzinie 18:00).

9. Leży, utrudniony kontakt. Mężczyzna, około 50 lat.
Na miejscu okazało się, że pan leży na ławce znieczulony tanim alkoholem, zapewne filtrowanym przez chlebek. Bezdomny, a po nim skakało robactwo różnej maści- od robaków po wszy i inne cuda. Do tego pan miał świerzb. Obsrany, zasikany i pewnie o istnieniu czegoś takiego jak prysznic zapomniał jeszcze w ubiegłym roku. Nic mu nie było oprócz upojenia alkoholowego i pewnie nabawił się pasożytów układu pokarmowego ze względu na tryb życia. Karetka pomimo pełnej dezynfekcji i długiego wietrzenia jeszcze przez pewien czas w środku śmierdziała po nim. Po naszym przyjeździe nikogo nie było, kto wezwał pogotowie. A my nasłuchaliśmy się wulgaryzmów, że spać nie dajemy. Ale papierów o odmowie nie chciał podpisać a perspektywa wykąpania i ciepłego posiłku przekonała go do przewiezienia do szpitala (nie możemy zostawić pacjenta jeśli nie podpisze odmowy). Tylko niestety szpital nie powinien być traktowany jako darmowa kąpiel, ciepełko i kołderka... :(

10. Bóle w klatce piersiowej, tydzień wcześniej przebyty zawał. Kobieta, lat 63. (Było to JEDYNE uzasadnione wezwanie tego dnia!).
EKG na miejscu potwierdziło podejrzenie zawału serca.

Jeździmy w zdecydowanej większości do nieuzasadnionych przypadków. A kiedy pogotowie naprawdę jest pilnie potrzebne, to ludzie skaczą do nas z pretensjami "Gdzie żeście tak długo byli?!" (często przeplatane wulgarnymi przecinkami). Tak - wieźliśmy babcię z wieloletnim bólem pleców i pijaka, bo sam już stać na nogach nie potrafił.

Codziennie zdecydowana większość wyjazdów jest do pijaków, których grawitacja pokonała od nadmiaru alkoholu i bzdur, z którymi należy zgłosić się do lekarza rodzinnego albo jeśli już nie przyjmuje, to do Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej. I jeszcze jedno kochani- jak już lekarz przepisał leki, to należy je wykupić, posłuchać zaleceń lekarza i je przyjmować a nie potem stękać i karetkę wzywać.

Zespoły wyjazdowe w karetkach podstawowych (P) są bez lekarza. W składzie są sami ratownicy medyczni, którzy zgodnie z przepisami mogą podać tylko wybrane leki w stanach nagłych i nie wozimy w karetce całej apteki na wszystkie bolączki zdrowotne. Do tego ratownicy nie mają uprawnień do wypisywania recept. A karetka to nie darmowa taksówka i jazda nią nie należy do przyjemnych, szczególnie po naszych drogach, które przypominają ser szwajcarski. Trzęsie i jest niemiłosierny hałas od ogromnej ilości sprzętu wożonego w karetce, że często musimy krzyczeć jeden do drugiego, żeby się porozumiewać. Może też śmierdzieć jeszcze po poprzednim pacjencie pomimo dezynfekcji.


P.S. Po przeczytaniu pewnych komentarzy pragnę sprostować parę kwestii.

1. Jeździmy do bzdur, bo dzwoniący często nie słuchają dyspozytorów/koloryzują/kłamią specjalnie, żeby karetka przyjechała/nie chcą podejść i sprawdzić co z poszkodowanym i mówią "No leży/siedzi na ziemi. Przyjedźcie.". Praca dyspozytora jest niezmiernie ciężka i często przez brak współpracy dzwoniącego z dyspozytorem jest konieczność wysłania karetki, żeby medycy to sprawdzili bo naprawdę nie wiadomo co się dzieje - a jak nie wiadomo to lepiej to sprawdzić...

2. Jeśli karetka już przyjechała to medycy mają obowiązek zająć się pacjentem. Jest jeden wyjątek- kiedy pacjent nie wyrazi zgody na leczenie i przewiezienie do szpitala. Wtedy kierownik zespołu daje pacjentowi kwit do podpisania, że nie wyraził zgody, oddaje mu kopię dokumentu i zawija się z powrotem do bazy zostawiając pacjenta tam, gdzie go zastał.

3. Jak już widzimy kogoś leżącego na ławce/chodniku/trawniku itp., to warto podejść i zapytać głośno "Halo? Co się stało? Potrzebuje Pan/Pani pomocy? Wezwać karetkę?". Jak powie "sp******aj" lub przywita innymi tekstami wysyłając nas na księżyc z naszą chęcią pomocy- zostawmy go i lepiej zadzwońmy na policję z informacją, że pijany i wulgarny a nie po karetkę bez sprawdzania co z nim i z tekstem do dyspozytora "A no leży, na ławce, ale nie podejdę. Nie wiem co z nim...".

Zespół P

Skomentuj (109) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 298 (498)

#58315

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczę się na ratownictwie medycznym. W ramach obowiązkowych zajęć praktycznych często przebywam między innymi na różnych oddziałach szpitalnych.

Uwaga- może być obrzydliwe dla wrażliwych czytelników.

Ostatnio trafił mi się pacjent w podeszłym wieku 75+, chodzący, samodzielny, jasny umysł, tylko wredny charakter. Pominę powody, dlaczego leżał w szpitalu, bo nie tego dotyczy ta piekielność.

Otóż pan cierpiał dodatkowo na lekkie nietrzymanie moczu. W związku z tym nosił pieluchomajtki.

I nic by w tym piekielnego nie było, gdyby nie to, że wszystkich - nas uczniów i pielęgniarki traktował jak służące a on się zachowywał jakby był na urlopie.

Interwencje lekarzy, którym wszyscy się skarżyli były bezskuteczne.

Konkretnie, to panu nawet nie chciało się wstać do toalety za jakąkolwiek potrzebą - nawet tą grubszą. A potem ganiał za nami, żebyśmy mu zmieniły pieluchomajtki, podtarły rów mariański i wypucowały. Tłumaczyłyśmy, że jest chodzący i ma korzystać z toalety a pieluchomajtki są tylko zabezpieczeniem w razie "w", gdyby nie zdążył za potrzebą.

Pan stwierdził, że od tego tu jesteśmy i to nasz obowiązek, a on nic nie musi.

Cóż... W końcu wszyscy zaczęli pana ignorować zbywając słowami "za chwilę, muszę skończyć to co robię" udając, że mają do wykonania czynności ważniejsze i niecierpiące zwłoki.

Złośliwy pacjent

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (605)

#44746

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Koleżanka poszła na policję w sprawie usiłowania zgwałcenia. Towarzyszyłam jej jako wsparcie psychiczne...
W pierwszej kolejności zanim przydzielono policjanta do zebrania szczegółowego wywiadu i sporządzenia protokołu, musiała powiedzieć w okienku dyżurnemu w jakiej sprawie, kiedy, gdzie, dlaczego i w ogóle po co...

Sprawa niby jasna dla doświadczonego policjanta, są odpowiednie procedury, szkolenia odnośnie sposobu rozmawiania z takimi ofiarami... Jednak gdzieś po drodze to szlag trafił, albo policjantka młoda, niedoświadczona i jeszcze nie przeszła szkolenia w tym kierunku.

Sytuacja wyglądała następująco:
Kolega podał prawdopodobnie mojej znajomej coś do kieliszka, w efekcie upiła się do nieprzytomności. A potem usiłował ją nieprzytomną zgwałcić. Całe szczęście w porę zjawił się ktoś i przerwał, zanim stało się najgorsze.

W kodeksie karnym jasno jest napisane art. 197 §1. Kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem doprowadza inną osobę do obcowania płciowego, podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 12.
§ 2. Jeżeli sprawca w sposób określony w § 1, doprowadza inną osobę do poddania się innej czynności seksualnej, albo wykonania takiej czynności, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.
A przestępstwo jest to związane ściśle z art. 13 §1 kk (usiłowanie)- nie będę cytować, bo to już najmniej ważne.

Oczywiście usiłowanie bądź samo zgwałcenie jest wykluczone, kiedy za przyzwoleniem pod wpływem alkoholu doszło do kontaktu seksualnego (choć ofiara by na trzeźwo nie wyraziła nigdy takiej zgody). Jednak pijana (bądź odurzona i pijana - koleżanka sama nie wie, bo kiedy się zgłosiła to na toksykologię było za późno) w taki sposób, że była nieprzytomna nie miała nawet jak wyrazić takiej zgody, więc jak najbardziej jest to kwalifikowane jako próba zgwałcenia w przypadku mojej koleżanki.

Komentarz policjantki dyżurnej powalił mnie...

"Oj tam, od razu próba zgwałcenia. Może chciał tylko popieścić. Trzeba było tyle nie pić."

I jak tu u diabła kobiety, które są ofiarami zgwałcenia bądź próby zgwałcenia mają mieć odwagę zgłosić się, skoro zamiast od razu pomóc, to i tak musi ktoś jeszcze chamski komentarz wrzucić i obwinić samą ofiarę? To ma być policja?! Jeśli się nie ma przeszkolenia w takich sprawach, lepiej zawołać doświadczonego kolegę/koleżankę, żeby porozmawiał z ofiarą.
Ciekawe czy miałaby ta policjantka odwagę na taki komentarz, gdyby w przeszłości spotkało ją to samo co moją koleżankę...

Komenda

Skomentuj (114) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 863 (983)

#40889

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio czytałam artykuł na jednym z popularnych portali dotyczący ciężkiej pracy Stewardess i Stewardów...

Do najcięższych klientów podróżujących samolotem należą pijani pasażerowie, osoby nie dbające o higienę i hałaśliwe dzieci, które nie mogą usiedzieć na miejscu i dają się we znaki współpasażerom i załodze...

Opiszę tutaj dwie historie o takich dzieciach i ich piekielnych matkach - gdzie sama w tych historiach występuję jako piekielna. Kto był bardziej piekielny - oceńcie sami.

Historia nr 1:
Dziecko piszczy, kopie fotel na przeciwko siebie. Staje brudnymi butami na fotelu, odwraca się do tyłu i rzuca papierkami w współpasażera obok mnie.
Pasażerowie wraz ze Stewardessami bezskutecznie zwracali uwagę matce, by ta uspokoiła swoją latorośl.
Po godzinie lotu (a zostało jeszcze ładnych kilka godzin do końca podróży) nie wytrzymałam. Jak matka olała moje prośby by dziecko uspokoić, tak ja wpadłam na szatański pomysł.

Zaczęłam kopać fotel matki, która siedziała na miejscu przede mną, wstając pod pretekstem wyciągnięcia laptopa ze schowka na bagaż podręczny i w ręku trzymając kubeczek z wodą, niby przypadkiem ją oblałam, i jeszcze trąciłam w tą pustą głowę torbą od laptopa. Matka oburzona wstała i zaczęła na mnie wrzeszczeć, że co ja wyprawiam, że ona chce spokoju i grom wie jeszcze co... Przylepiłam na swoją twarz uśmiech i ze stoickim spokojem powiedziałam, że jak zaraz nie uspokoi swojego dzieciaka, to będę jej podróż tak umilać do samego końca. Groźba poskutkowała i był spokój do końca lotu.

Historia nr 2:
Tym razem dzieciak naprawdę z piekła rodem. W miejscu nie mógł usiedzieć, ciągle coś majstrował, kopał fotel, wiercił się tak i skakał na nim, że nie było sensu trzymać kubka na tacce, bo by zawartość w nim szybko się rozlała. Mało tego, wstawał, ganiał po przejściu, zasadził kopa w kostkę Stewardessie. Na zwrócenie uwagi przez personel i współpasażerów usłyszeli wszyscy wulgarnie, że mamy się kochać. W perspektywie jeszcze czekało mnie osiem godzin lotu. Nie miałam ochoty więcej znosić bachora i jego walniętej matki, która była zainteresowana czasopismem, a nie tym co dziecko odwala.

Postanowiłam zagrać nieobliczalną wariatkę.
Wstałam, ostro nawrzeszczałam na babę nie szczędząc wulgaryzmów wykrzyczałam, że jak tego bachora zaraz nie uspokoi to nie ręczę za siebie i zaczęłam wrzeszczeć, że niedawno wyszłam z psychiatryka i jeszcze do końca nie potrafię panować nad nerwami, więc lepiej, żeby ona i jej gnojek się o tym nie przekonali, bo ja jestem jeszcze oazą spokoju, ale lada moment mogę wybuchnąć. W efekcie matka w końcu uspokoiła szatana, zapięła w pasy i jak tylko zaczynał rozrabiać, wystarczyło, że się wychyliłam w jego stronę tak by mnie zobaczył i popatrzyłam na niego wzrokiem zabójcy z gestem poderżnięcia gardła, a znowu zachowywał się jak aniołek. Był wreszcie spokój i wszyscy odetchnęli z ulgą.

Gdy Stewardessa standardowo robiła obchód z pytaniem czy czegoś nie potrzeba, przeprosiłam za głośny i soczysty opiernicz dla matki dzieciaka i puściłam oczko. W odpowiedzi usłyszałam "Dziękuję, bo już nie mieliśmy siły na nich".

* Zdrowa jestem na umyśle, a wariatkę tylko zagrałam, żeby mamusia od "bezstresowego" wychowywania wreszcie uspokoiła dziecię.

Bachorstwo z piekielnymi matkami w samolocie

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 924 (1120)

#38953

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wiadomo, każdy pracodawca chce zaoszczędzić jak może. Często gęsto - z tego powodu zatrudnia studenta na umowy śmieciowe. Wiadomo - nie trzeba odprowadzać składek za studenta poniżej 26 roku życia. Ludzie bardzo często nieświadomie podpisują takie śmieciowe umowy (a i nawet świadomie - bo praca bardzo potrzebna i godzą się na wszystko), które spełniają przesłanki umowy o pracę.

Pewnego razu pracowałam w takiej firmie. Jeszcze nie znałam się dobrze na prawie. Podpisałam umowę zlecenie.
Do jednych z moich obowiązków należało po pracy zajechać na pocztę z przesyłkami i wysłanie ich. Dostawałam na to pieniądze od asystentki szefa (malutka firma). Tyle, że prawie zawsze pieniędzy było za mało na wysłanie wszystkich przesyłek. Problemów nie robiłam, dokładałam ze swoich, a rano następnego dnia rozliczałam się z asystentką szefa.

Szefowa widząc, że sytuacja notorycznie się powtarza, oznajmiła mi, że jak nie starczy pieniędzy na wszystkie przesyłki, to mam nie dokładać z własnej kieszeni, tylko resztę przesyłek wysłać następnego dnia jak dostanę pieniążki od asystentki.

Jak kazano - tak zrobiłam. W związku z powyższym nie wysłałam danego dnia bardzo ważnej przesyłki i poszła ona następnego dnia... Szefowa jak dowiedziała się o tym, że ważna przesyłka nie wyszła - kazała mi zabrać swoje rzeczy i nie wracać. Czyli krótko mówiąc zostałam wyrzucona z firmy na zbity pysk za to, że prawidłowo wykonywałam swoje obowiązki.

Do domu wparowałam wściekła i postanowiłam, że tego tak nie zostawię. Zaczęłam studiować treść swojej umowy, kodeks pracy i rozporządzenia. W godzinę oświeciło mnie, że moja umowa zlecenie, tak na prawdę nią nie jest. Spełniała wszystkie przesłanki umowy o pracę. Stwierdziłam, że umowa śmieciowa jest beznadziejna - ani składek ani nic... Tylko zaliczka na podatek. A potem mogę sobie w brodę pluć w wieku podeszłym, że miesiąca mi do emerytury zabrakło...
W związku z tym poszłam do sądu, żeby uznano mi tą robotę jako umowę o pracę.

Bezdyskusyjnie wygrałam. Pracodawca został obciążony karą i musiał uregulować jeszcze składki i tym podobne. Zostałam zwolniona w Walentynki, a umowę miałam do końca lutego. Na umowie była podana stawka godzinowa netto. Pracodawca również był zmuszony mi zapłacić za pracę do końca lutego. Takie małe zadośćuczynienie, które opiewało na kwotę 1000 zł netto. Mnie to bardzo ucieszyło, bo żadne pieniądze piechotą nie chodzą.

Nie warto świadomego pracownika robić w balona

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 691 (733)

#38325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dnia pewnego zjadłam coś nieświeżego. Reakcja organizmu była prosta - silne bóle brzucha, wymioty na potęgę (nawet napić się nie mogłam, bo zaraz zwróciłam). Męczyłam się, bo pomimo tego na siłę piłam wodę z nadzieją, że choć trochę organizm jej przyjmie. Stwierdziłam po kilku godzinach, że robi się już bardzo niedobrze, bo pomimo prób picia już jestem porządnie odwodniona.

Pół godziny zajęło mi ubieranie się (z piżamy w zwykłe ubranie, buty, kurtka, torebka z dokumentami).

Zadzwoniłam po taksówkę (nie widziałam powodu, żeby karetkę wzywać - stwierdziłam iż, jeszcze chodzę i żyję, przytomna jestem, to karetka wręcz jest niewskazana).

A tak na poważnie - nie cierpię wzywać karetek. Jeśli mam taką możliwość, to staram się po pomoc dotrzeć innymi środkami. Jak połamałam nogę, było to najbardziej wskazane, żeby czerwoni po mnie przyjechali, pogruchotaną mą osobę zebrali, bo ruszyć się nie mogłam z bólu.

Wsiadłam do taksówki blada, z workiem w ręku na wypadek niekontrolowanego wodospadu. Było prawie przed północą. Ledwo wyszeptałam kierowcy:
- Na SOR do Wojewódzkiego proszę... Byle szybko... A jak złapię za ramię, to nie pytać, tylko natychmiast się zatrzymać, bo szkoda tak ładnej tapicerki...
Pan tylko pospiesznie wysiadł, pomógł mi pasy zapiąć i gaz! Po tych cichych słowach, przyznam - w życiu żaden taksówkarz nie wiózł mnie tak szybko jak wtedy do szpitala.

Dotarłszy do szpitala, podprowadził mnie pan do recepcji, ledwo próg przekroczyłam, powiadomiłam z czym przybyłam i zostałam oddelegowana do poczekalni, do której nie dotarłam, bo wyłożyłam się nieprzytomna na podłodze.

Gdy się ocknęłam stało nade mną trzech czerwonych i lekarz. Jeden z nich trzymał me bezwładne nogi w górze. Doktorek, nie powiem, wesoły i z poczuciem humoru, że pomimo bólu, nie mogłam się nie śmiać. Chciałam sama wstać, swoje zwłoki na własnych nogach przetransportować na łóżko, lecz dostałam zakaz. Panowie ratownicy mieli mnie położyć na łóżko, z którym podjechali, a ja miałam się nie ruszać. Tak gruchnęłam, że ponoć aż obmacali mnie, czy kości całe.

Podali mi jakieś "antyrzygacze" dożylnie, zapodali kroplówkę coby nawodnić, a lekarz jeszcze w trakcie podawania leków zaczął rozmawiać z koleżanką ratowniczką, że świetne mięso na tatar w jednym dyskoncie mają. Zaczął opowiadać jak on tatara przyrządza i jakie to jest pyszne. Zapytałam żartem, czy mocno do spodni i butów przywiązany, bo jak tak, to nerkę poproszę, bo znowu gorzej mi się robi. Całe szczęście bez chlustów się obyło. Ale pewnie tematyki baranich jaj jako dania bym nie zniosła.

Jak już obeszli, sprawdzili i podali co trzeba, to zostawili mnie na środku sali, bez nerki na wypadek nowego ataku. No i jak się spodziewałam (a miałam nadzieję, że taki moment już nie nadejdzie po podaniu leków) zrobiło mi się niedobrze. Kroplówka podłączona na stojaku przymocowanym do łóżka (niemobilna). Z rozpaczy, by biednym salowym roboty nie robić, próbowałam krzyknąć "Ratunku!" czy tam "Pomocy!" (nie pamiętam już). Tyle, że udało mi się to najwyżej powiedzieć głośno... Złapałam się za twarz, resztki sił zebrałam, żeby tylko nie napaskudzić.

O jakże był to mój wielki błąd... Trzeba było rzygać na podłogę i mieć to w okolicach dolnej części kręgosłupa, że ktoś będzie musiał sprzątać.

Wparowała salowa (która akurat przechodziła obok sali), żeby zobaczyć co się dzieje. Zobaczywszy, że siedzę z rękoma zatykającymi me usta i wstrząsami próbującą za wszelką cenę powstrzymać odruch wymiotny, szybko podała mi śmietnik, do którego szczęśliwie celnie trafiłam.
Lecz owa salowa nawet nie pozwoliła mi twarzy przetrzeć, a już naskoczyła z pyskiem:
- No co?! Po takie coś wrzeszczysz pomocy?! - i popychając mnie obiema rękoma za ramiona, jak to często jest na zaczepkach przed bójką blokersów, przy tym opierniczała.

Kolejnego "popychu" nie zniosłam. W obronie złapałam ją z całej siły za nadgarstki, bo nie lubię jak ktoś mnie tak popycha i ups... niekontrolowany haft. A jakże piękny i celny... W efekcie tego pani salowa uwalona od koszuli po buty.
Ryknęła tylko siarczyste "K*rwa!" i marszem z dość dziwnym sztywnym krokiem wyszła doprowadzić się do porządku, zostawiając mnie w błogim spokoju.

A moja radość, pomimo zmęczenia, bólu i kiepskiego humoru - bezcenna. Nawet tego nie planowałam. Po prostu się stało. Ale uważam, że pani salowa sobie w pełni na to zasłużyła...

Szpitalny Oddział Ratunkowy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1004 (1074)

#36033

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hobbystycznie zajmuję się fotografią.

Tak się złożyło, że byłam na jednym wydarzeniu i obficie robiłam zdjęcia w trakcie wywiadu.
Jeden z dziennikarzy ze znanego mi portalu, miał awarię sprzętu i miał tylko kilka marnych zdjęć. To był znajomy znajomego, bardzo dalekiego, którego przypadkiem spotkałam na owym wydarzeniu. Przedstawił mnie Markowi, pogadaliśmy chwilę i się rozeszliśmy. Dziennikarz zdobył do mnie kontakt i odezwał się drogą elektroniczną:

"Cześć!
Dostałem kontakt do ciebie od Maćka. Jestem z portalu Piekielnego, który również wydaje Taką a taką gazetę. Jak byłaś na tej imprezie to robiłaś sporo zdjęć. U mnie niestety wystąpiła awaria sprzętu i nie mamy żadnych zdjęć, które byśmy mogli zamieścić do artykułu. Czy byłabyś skłonna udostępnić nam swoje zdjęcia? Oczywiście umieścimy twoje nazwisko, pod fotkami.

Pozdrawiam
Marek"

Tak się złożyło, że adres mail już gdzieś widziałam, więc zaczęłam przekopywać swoją skrzynkę mailową. Szukam, szukam i... jest!

Już wyjaśniam o co chodzi:
Kiedyś było spotkanie gwiazdy z jednej branży z jakiejś tam okazji. Prowadziła owa gwiazda pewne szkolenie za darmo, do którego się załapałam (liczba miejsc mocno ograniczona). Oczywiście pełno dziennikarzy z regionalnych czasopism i portali robiło zdjęcia w trakcie teorii. Na stronie portalu, gdzie pracuje ów Dziennikarz-Fotograf Marek, znalazłam artykuł z wybranymi zdjęciami. Napisałam do nich maila, czy by mogli mi na pamiątkę wysłać te zdjęcia, na których jestem, ponieważ kuzynka, mały dzieciak jest fanką tej gwiazdy i byłaby szczęśliwa, gdyby mogła je zobaczyć. Wyjaśniłam oczywiście, że do użytku własnego i nie zamierzam publikować w jakikolwiek sposób. Dostałam taką oto odpowiedź z adresu, z którego potem właśnie dostałam od Marka prośbę:

"Przykro nam, zdjęć nie rozdajemy. Może jeszcze przyjdzie pani pomysł do opublikowania tego gdzie indziej. Poza tym to jest jak by być garncarzem, pójść do innego garncarza po garnki za darmo a potem je sprzedać pod imieniem własnej pracowni. Czy to tak ciężko zrozumieć?"

To było pół roku po tamtej akcji ze szkolenia.

Wysłałam Markowi kopię wymienionych kiedyś maili z dopiskiem:

"Ja już kiedyś do was zwracałam się z prośbą o zdjęcia i dostałam właśnie od ciebie taką oto odpowiedź. Więc wybacz, ale to jest jak z tamtym garncarzem. Czyli możesz się pocałować w sam koniuszek własnego ogonka jak dasz radę, a i tak zdjęć nie dostaniesz. I jeszcze myślisz, że ja naiwna do komercyjnego portalu, swoje własne zdjęcia za darmo wyślę? Tylko po to by kopnął mnie zaszczyt umieszczenia mojego nazwiska pod zdjęciami w artykule? Chyba sobie żartujesz?! Nie będę odwalać za ciebie roboty za darmo.".

Facet pracuje dla nich, robi to za pieniądze i myślał, że znalazł jelenia, który narobił się zdjęć, odda mu dla portalu swoje prawa autorskie za darmo, odwalając jednocześnie za niego robotę.

Odpowiedź szybko nadeszła:

"A o jakie zdjęcia tobie chodziło? Prześlę je tobie."

Na tego maila już nie odpowiedziałam. Nagle zdjęcia mogą mi udostępnić. Wielki akt łaski... Trochę za późno. Wtedy mi się przykro zrobiło, dzieciakowi również. Teraz niech się wściekają, lamentują i niech robią co chcą :)

Cóż - artykuł wyszedł ze zdjęciem gwiazdy, które było wolne od praw autorskich, ściągnięte z jakiejś strony.

Według starego porzekadła zemsta ma gorzki smak, ale mnie on odpowiada.

Dziennikarz

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 678 (716)

#34767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś jeździłam w karetce pogotowia na wolontariacie. Było to dość dawno temu. Byłam na jednej z podstacji w małej miejscowości. Karetka na rejon tylko jedna.

Było nudne, spokojne popołudnie, drzemałam sobie na wersalce, herbata stygła na stoliku w kącie. Inni albo czytali gazetę, albo oglądali jakiś film.

W końcu błogi spokój przerywa skrzek dyspozytorki w radiu. Wyjazd do kobiety nieprzytomnej z napadami drgawkowymi i zaburzeniami oddychania. Miejscowość oddalona kilka km stąd. Pakujemy się do dyliżansu i jedziemy.

Gdy na miejsce dotarliśmy, sprzęt w łapy i idziemy do domu. Skoczny burek wita nas przy wejściu, rodzinka oczywiście też. Sąsiedzi zza płotu przyglądają się.
Starsza pani doprowadza nas do pacjentki i tu się powoli zaczyna.

Pacjentka siedzi sobie dumnie w fotelu i najwyraźniej nic jej nie jest oprócz zdenerwowania (chyba się nakręciła na przyjazd pogotowia). Kobieta przytomna, kontaktująca, oddech prawidłowy, nic nie boli, nic nie strzyka - okaz zdrowia, bynajmniej nie kwalifikowała się do wyjazdu.
Okazało się, że babsko samo do siebie wezwało karetkę, bo do lekarza miało daleko, a jej leki się skończyły i ona doktora po receptę prosić chce.

Mało tego... Mieliśmy też drugie wezwanie jak wchodziliśmy do domu kobiety. Bóle w klatce piersiowej.
Babę opieprzyliśmy dosłownie w trakcie wychodzenia, zapakowaliśmy się i recepty nie daliśmy. Szybko jedziemy na gwizdkach do kolejnego wezwania, które było w miejscowości, gdzie jest podstacja, kilka ulic dalej.

Na miejscu starszy pan już nie miał tętna. Żona staruszka w ryk i nie wie co robić, krzyczy tylko ciągle stojąc nad wątłym ciałem "ratujcie!". Ekipa starała się jak mogła, niestety nie udało się pana odratować.

Wtedy miałam ochotę wrócić do tej baby i jej tak natłuc, żeby zapamiętała po wszystkie czasy, że karetka to nie przychodnia na kółkach i wzywa się ją tylko w poważnych przypadkach, wymagających natychmiastowej opieki medycznej.

I tak oto ta piekielna historia się kończy. Można wprost powiedzieć, że ta głupia p*zda przez swoje lenistwo i głupotę pośrednio zabiła człowieka, bo gdyby nie ona, moglibyśmy zdążyć i uratować człowieka.
Wybaczcie określenie, ale pomimo upływu lat, wciąż mną trzęsie na wspomnienie o tej sytuacji...

Kiedy długo czekacie na karetkę, błagam nie myślcie, że się obijamy i nam się nie spieszy i mamy w nosie pacjenta. Często właśnie z powodu takich idiotów i idiotek jak wyżej wymienione babsko nie docieramy na czas.

Przychodnia na kółkach

Skomentuj (75) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1268 (1314)