Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Casandra

Zamieszcza historie od: 7 listopada 2010 - 19:55
Ostatnio: 11 lipca 2021 - 1:31
Gadu-gadu: 43829694
O sobie:

Zapraszam na mojego bloga
casandra-pisze-opowiadania.blogspot.com

  • Historii na głównej: 57 z 73
  • Punktów za historie: 38849
  • Komentarzy: 245
  • Punktów za komentarze: 2278
 

#14748

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasza ukochana klientka, zwana potocznie Piekielną Psorką zgubiła klucze. Oczywiście gdzie zgubiła te klucze? U nas. I pomysleć, że miała do wyboru milion innych miejsc. No ale co poradzimy na to, że ona nas tak kocha...
Któregoś pięknego dnia wpadła do nas jak do stodoły po łopatę. Ani dzień dobry, ani pocałujcie mnie w zadek. Nic. No w sumie, to nie tak całkiem nic, bo coś było - pretensje. O co? A o to: Oddajcie jej klucze od mieszkania, ona wie, że je tu zgubiła, my je na bank mamy, tylko nie chcemy jej oddać. Ona stąd nie wyjdzie bez kluczy, co prawda, ma trzy pary zapasowych, ale ona musi mieć TE KLUCZE i koniec i kropka i nie ma dyskusji. No więc dyskusji nie było. Kluczy też nie. Klucze po wielu perypetiach trafiły na POK dzięki firmie sprzątającej. Wiecie jak to jest, ktoś tam mył podłogi pod kasami i je znalazł, dał je komuś innemu jak schodził ze zmiany, tamta osoba o nich zapomniała na parę godzin i tym sposobem dostaliśmy je w swoje łapki po około dobie od zagubienia. No ale są. Psorka też jest. Zresztą ona jest zawsze. A odkąd zgubiła te przeklęte klucze, to się prawie do nas wprowadziła. Przychodzi do POK-u, już otwiera wąskie usteczka by zacząć swoją reprymendę, gdy ja triumfalnie wyciągam spod lady jej klucze i macham nimi przed oczami zaskoczonej Psorki. Kobieta marszczy czoło, cmoknęła ze dwa razy z dezaprobatą i mówi :
- Czyli jednak są. No tak...Tego to ja się nie spodziewałam. Powie mi pani kto je znalazł?
- Znalazł je pracownik firmy sprzątającej, leżały pod jedną z kas - poinformowałam zgodnie z prawdą. Doskonale wiedziałam, że chciała usłyszeć nazwisko tego pracownika. I jeśli myślicie, że chciała je poznać po to, by podziękować za uczciwość, to bardzo się mylicie.
- No cóż - mówi Psorka - widzę, że nie uzyskam od pani żadnych istotnych informacji. W takim razie, może chociaż przekaże pani tej osobie kilka słów ode mnie?
Wiecie, przez chwilę miałam nadzieję, że Psorka pozytywnie mnie zaskoczy i poprosi o przekazanie wyrazów wdzięczności itp. Tak robi większość ludzi, którzy odzyskują u nas zagubione klucze, portfele, nawet pieniądze, karty wszelkiego rodzaju i maści, części garderoby ( a bywa, że i dzieci). No ale nie zapominajmy, że Psorka nigdy nie była taka jak większość ludzi. Oto, co kazała mi powiedzieć osobie, która przyniosła do mnie jej klucze mimo tego, że mogła je spokojnie do śmietnika wyrzucić lub olać je na sto innych sposobów :
- Proszę mnie zacytować - poinstruowała - Informuję, że osoba, która przywłaszczyła sobie moje klucze na prawie dwa dni, może zapomnieć o wzbogaceniu się moim kosztem, bo godzinę po tym jak zgubiłam klucze to wymieniłam wszystkie zamki(!). (No tak, a ja pół sklepu na nogi przez te klucze postawiłam). Więc wyrobienie kluczy zapasowych to tylko strata pieniędzy (przecież my nic innego nie robimy, tylko wykonujemy kopie wszystkich znalezionych na sklepie kluczy). Aha i jeszcze jedno, nie życzę sobie dopominania się o jakieś znaleźne itp. Gdy ja coś gubię, to ma sie to znaleźć w ciagu chwili lub dwóch. Za waszą opieszałość to się wam figa z makiem należy! Kto to widział, żebym ja tyle czasu na klucze czekała?!
No i po jaką cholerę, ja się was pytam, jej teraz te klucze? Sami powiedzcie. Kolekcję założy? Na pamiątkę je sobie zostawi?
Zacytowałam jej słowa szczęśliwemu znalazcy kluczy. Znalazca się zapienił (bardzo słusznie)i zagroził, że jak następnym razem zobaczy tą żmiję jadowitą na sklepie, to ją zamknie w klientowskiej toalecie, zgasi jej światło i dotąd będzie ją tam trzymał, aż się baba opamięta...

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 695 (757)

#14779

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W naszym sklepie toalety dla klientów znajdują się zaraz przy wejściu głównym, obok POK-u. Toalety są dwie, damska i męska. Z racji dużej popularności jaką się cieszą nasze przybytki samotności, pracownicy firmy sprzątającej mają pełne ręce roboty. Papier toaletowy znika w ciągu chwili, momentalnie wyparowuje płyn do mycia rąk, wiecznie trzeba wyciągać z muszli tampony, podpaski, rajstopy lub pampersy. Podłoga często bywa zalewana przez ludzi, którzy zapominają zakręcać kran od umywalki. A co się będą szczypać? Sprzątaczka posprząta, prawda? No za to jej płacą, tak? A no niby tak. Dlatego pan Wiesio z panią Krysią zamiast poświęcać większość czasu na utrzymywanie porządku na sklepie, to latają co 5 minut do toalet. I muszę zaznaczyć, że panu Wiesiowi już dawno nerwy puszczały. Wczoraj rano nastąpiła prawdziwa kumulacja...
Do pracownika POK-u podchodzi klientka i informuje, że ktoś nam zrobił ładnego psikusa a mianowicie mamy wymazaną kałem całą damska ubikację. Liczy na to, że ktoś to szybko sprzątnie. Pracownik zadzwonił po firmę sprzątającą. Pan Wiesio przyjechał szybciutko na sygnale, turkocząc kółeczkami ogromnego mopo-cośtam i rusza do akcji. Bierze wdech, otwiera drzwi i ...wypuszcza powietrze z głośnym świstem, zakończonym dosadnym "o ja pier...". Aha, czyli mamy Meksyk. Pracownik POK-u z czystej ciekawości zagląda panu Wiesiowi przez ramię i blednie jak kreda. Potem robi się zielony a potem...haftuje piękny wzorek na kafelkach. Pan Wiesio widząc to załamuje ręce i rzuca kolejne "o ja pier...". Co zobaczył pracownik? G*wno. Dosłownie. Morze brązowej, tłustej, wilgotnej, śmierdzącej brei. Skapującej, spływającej, brudzącej każdy centymetr lśniącego sedesu. I parę metrów ścian. Sprawca nie zapomniał też o podłodze...No czysta makabra. Uprzątnięto zielonego pracownika POK-u, potem jego haft. Zamknięto toaletę damską i tymczasowo przekierowywano wszystkich do męskiej. Pan Wiesio stwierdził, że potrzebuje wsparcia w walce z tą brązową tragedią. Oparł się na kiju od mopa i czekał pod felernymi drzwiami na panią Krysię. Nagle do sklepu wparowuje starsza pani i za główny cel obiera sobie nasze toalety. Omija kolejkę ludzi do męskiego WC i łapie za klamkę damskiej ubikacji.
- Hola, hola - drogę zastępuje jej pan Wiesio - kibelek nieczynny.
- No jak to tak? - obrusza się kobieta - a co, muszę paragon pokazać, że tu kupuję?
Pan Wiesio kręci głową, że nie. No jak ma jej przy tych wszystkich ludziach powiedzieć, że zostaliśmy, za przeproszeniem, zmieszani z g*nem?
- Ja chcę tam wejść! Ja muszę tam wejść. - paniusia próbuje go wyminąć. Pan Wiesio jest nieugięty.
- Dzisiaj wszyscy siusiamy w męskim - poinformował ją.
- Jak to...w męskim?! - kobieta wyglądała na mocno zszokowaną - no jak to tak, kobieta do męskiego ma wejść?! Tak się nie da! Tak nie można!
- Można, można - mówi pan Wiesio
- Nie można! - upiera się kobieta i łapie za klamkę.
- Można! Nie wejdzie pani tam.
- Wejdę! - kłóci się paniusia.
- Nie! - pan Wiesio prawie się z nią szamocze.
- Tak! - Kobieta trzyma klamkę i nią szarpie.
- A róbcie se co chcecie! - wrzasnął pan Wiesio, wściekły do granic i zszedł babce z drogi. Babka ma uśmiech na twarzy, otwiera drzwi, dumnie wkracza do środka i...ŁUBUDUUU...leży. Poślizgnęła się. Zgadnijcie na czym? Zapadła cisza i nagle słychać:
- O Matko Przenajświętsza! Ratunkuuuu!
- No co się tak drze? - pyta pan Wiesio zaglądając do środka - Baba to wszędzie wlezie! Jak się dobrych rad nie słucha, to się potem w g*wnie ląduje...

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1372 (1426)

#14826

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Któregoś pięknego dnia do POK-u podchodzi kobieta, wiek (na oko) 60+ z mężczyzną lat trzydzieści cośtam. Oboje wyglądali całkiem normalnie. Skończyłam obsługiwać ostatniego klienta, obracam się w stronę owej parki, uśmiecham sie serdecznie, pytam w czym mogę pomóc i słyszę...
- KIEROWNIKA!!! - żąda kobieta patrząc na mnie takim wzrokiem, że gdybym miała loczki na głowie, to by mi się bankowo rozprostowały ze strachu.
Mój uśmiech blednie, bay bay piękny dzionku, lecz trzymam fason, no bo kto da radę, jeśli nie ja?
- Bardzo proszę o zachowanie spokoju. Proszę powiedzieć, co się stało?
- Jeszcze nic, dopiero się stanie! Jeśli nie zobaczę się z najwyższym kierownikiem w ciągu kilku sekund to dopiero zobaczycie co się stanie!
Kierownika wzywamy w ostateczności (do tego był sezon urlopowy i byliśmy zdani praktycznie sami na siebie tego dnia) więc staram się załagodzić sytuację.
- Proszę mi powiedzieć w czym mogę pani pomóc?
- Pani? A pani jest kierownikiem? Z nikim gorszym nie będę rozmawiać!
Ohoho, paniusia różki pokazuje. No cóż, ja tam się za GORSZĄ nie uważam. A na usta ciśnie mi się tekst, że kierownik nie rozmawia z nikim poniżej rangi prezydenta. I to najlepiej Stanów Zjednoczonych. No ale co ja będę dyskutować z takim pancernikiem?
- Rozumiem. W takim razie proszę podać konkretny powód wezwania kierownika, ponieważ nie wiem, którego mam przysłać.
- Aha, no to ja chcę rozmawiać z kimś, kto jest odpowiedzialny za zatrudnianie pracowników w tym sklepie. Bo mój Franio już tydzień temu składał tu swoje CV i nadal nie dostał od was żadnej odpowiedzi! To jest skandal! Już od kilku dni powinien tu pracować! U was to się pewnie pracownicy co 5 sekund zmieniają, więc etaty macie. Tylko pewnie pani i pani koleżaneczki wyrzucacie CV do kosza na śmieci i kierownik ich na oczy w ogóle nie ogląda!

I tu mi się ciśnienie podniosło, bo wszystkie CV, które do nas trafiają ZAWSZE wędrują do biura kierownictwa, a potem w specjalne segregatory. Osobiście tego pilnujemy. Tylko, że większość ludzi nie potrafi zrozumieć, że mimo iż nasz sklep zatrudnia grubo ponad stu pracowników, to wolne etaty mamy raz na kilka miesięcy. Postanowiłam osobiście wytłumaczyć to owej parce, bo wiedziałam jak bardzo zajęty był nasz kierownik personalny. Akurat tego dnia miał dwa audyty i telekonferencję z głównym dyrektorem. I nie wiem czy by mi darował zawracanie głowy z tak błahego powodu.
- Bardzo mi przykro, lecz brak odzewu z naszej strony nie jest spowodowany złośliwością pracowników POK-u, lecz brakiem wolnych etatów. Proszę uzbroić się w cierpliwość i czekać na telefon od nas. Wolne miejsca pracy mamy średnio co dwa - trzy miesiące. Jak tylko zwolni się etat na którymś dziale, to zaprosimy pana Franciszka na rozmowę kwalifikacyjną. Może podam numer telefonu do nas, będą mogli państwo dzwonić i się dowiadywać... - nie dała mi nawet dokończyć.
- No do jasnej cholery! - uderzyła pięścią w ladę - O czym ty dziecko do mnie mówisz?! Jaka rozmowa kwalifikacyjna?! Czy ty czytałaś jego CV? No czytałaś? Czy ty wiesz jakie on ma wykształcenie? Ty mu pewnie do pięt nie dorastasz, dziecino! On już by tu od kilku dni pracował, może nawet na twoim miejscu, gdybyście jego CV do kosza nie wyrzucili. Już ja wiem co to za ziółka z was są.

No więc ziółko nr jeden, czyli zdesperowana Casandra spojrzało na Franusia, potem na mamusię (chyba mamusię) i rzuciwszy "zaraz wracam" oddaliło się z pola bitwy po pracownika, który będzie gotowy przeprowadzić mój plan. Znalazłam go szybko, ściągnęłam z palety z napojami, otrzepałam mu ubranko z kurzu, doprowadziłam poczochraną czuprynę do ładu, schowałam do kieszeni plakietkę z napisem "pracownik do spraw rotacji towaru" i poinstruowałam go co i jak. Krzyś zachęcony wizją zimnego browarka po pracy podchodzi do POK-u stanowczym krokiem z mina mówiącą " co to nie ja". Słuchajcie, szef jak ta lala!

Dopada go pancernik, wciska w rękę CV i zaczyna swoją niekończącą się opowieść, co raz paluchem pokazując na mnie. Krzyś-kierownik czyta uważnie CV, mierzy Frania z góry na dół uważnym spojrzeniem, znowu zerka do CV, znowu patrzy na Frania, robi mądre miny, kręci głową, potem kiwa nią, potakuje i zaprzecza, udaje, że się zamyśla, a to wszystko z pełną powagą. W tym czasie kobieta cały czas nawija mu makaron na uszy. W końcu Krzyś-kierownik wydaje wyrok!
- Jest mi bardzo przykro, ale nie ma u nas pracy dla ludzi z pana wykształceniem. Jest pan dla nas za dobry, po prostu. A ja nie mogę pozwolić na to, by ktoś z takimi umiejętnościami jak pan marnował się u nas. Sumienie by mnie zagryzło.
Franio przyznaje mu rację, grzecznie dziękuje za poświęcony czas, bierze pod rękę zaszokowaną opiekunkę i rusza do wyjścia z tekstem:
- A mówiłem ci, że z magistrem na kasy nie sadzają...

Z czystej ciekawości znalazłam jego CV w biurze. Było w segregatorze z napisem "JESTEŚMY NA NIE" i miało doczepioną karteczkę o treści "mamusia dzwoniła już cztery razy, mówiła, że nas załatwi".

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1096 (1162)

#13928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ta przydarzyła się kilka lat temu na innym sklepie naszej marki:
Na sklep wchodzi dwóch chłopców w wieku ok 6-7 lat. Niscy, wesołe minki, ładne twarzyczki - uosobienie niewinności. Dłuższy czas po tym sklepie chodzili, około 2 godzin. Nikt ich nie zaczepiał, bo i z jakiej racji? Wychodzą. Jeden z nich tacha na plecach plecak. Kierują się do bramek wyjściowych, podchodzą i nagle "piiiiiiiiiiip"...Uaktywnia się alarm. Zatrzymuje ich ochrona, prosi o pokazanie zawartości plecaka. Chłopcy cali purpurowi, spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i bez zbędnych ceregieli oddali plecak ochronie. Zaprowadzono dzieciaki do "pokoju zwierzeń" i wezwano policję. To wszystko trwało dosłownie chwilkę. Postronni obserwatorzy nie mogli uwierzyć, że tak małe dzieci (i tak dobrze ubrane) mogły coś ukraść. Część klientów zasugerowała nawet, że pewnie bramki są zepsute i powinni jak najszybciej wypuścić te biedne dzieciaczki zanim się przestraszą. Szkoda, że nie można było zrobić zdjęcia ich min, gdy zobaczyli zawartość plecaka tych "istotek". Ochroniarz wysypał wszystkie łupy na ladę POK-u. Co kilka minut donosił jeszcze wiele artykułów, które chłopcy mieli poukrywane w odzieży. Gdy nabito to wszystko na kasę (taka procedura) wyszło na to, że aniołki buchnęły towar na kwotę prawie 500 zł. Łącznie z plecakiem. Obrońcy dzieciaków wyparowali jak kamfora w ciągu chwili.

Wieczorem tego samego dnia do sklepu wchodzi jeden z "aniołków" z ojcem za rękę. I od progu uderza w temat:
- Tato słuchaj, tu weszliśmy, wzięliśmy ten plecak (czadowy, nie?), potem ja zatargałem zabawki, a Maciek gry. Ale tato, te zabawki, to też trzeba umieć chować, wiesz? Bo pluszaki to badziewie i się nie zmieściło. Ale klocki, tato klocki były w sam raz. Te Lego brałem, wiesz? I o tam byliśmy! I o tam, też. Ale tam jakaś pani nam za tyłkiem chodziła, to my nie, tamtędy poszliśmy...

Tak mniej więcej brzmiała rozmowa, którą streścił mi kolega będący świadkiem zdarzenia. Jeśli myśleliście, że was już nic nie zdziwi, czytajcie dalej.

Po jakimś czasie okazało się, że ten "aniołek" to syn kolegi jednego ochroniarzy, którzy tam pracowali. Ten kolega chciał sprawdzić "dla żartu" czy bramki antykradzieżowe faktycznie są takie skuteczne, jak chwalił się ochroniarz. Więc założyli się o skrzynkę wódki (to już nie przelewki, prawda?). Tatuś wysłał synka. Synek wziął kolegę. Tatuś przegrał. Ochroniarz już tam nie pracuje. Tylko szkoda mi rodziców tego drugiego "aniołka", który poszedł z kolegą, bo chciał tylko popatrzeć...

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (722)

#13923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu do naszego sklepu przyszedł klient, który był bardzo zainteresowany kupnem jakże modnego teraz sprzętu rekreacyjnego, czyli grilla. Pan był zainteresowany każdym rodzajem tego ustrojstwa, a mieliśmy tego na sklepie od cholery i ciut ciut. No cóż - sezon. Już na wstępie wyszło na jaw, że pan jest bardzo marudny i bardzo niezdecydowany. Najchętniej kupiłby wszystko (czytaj : nic). Szuka, marudzi, wybrzydza. Ogląda, przegląda, każe rozpakować i zapakować po kilka razy. W końcu wybrał! Objawienie! Hura! (a u mnie w myślach dziękczynna modlitwa). No ale mamy problem - cena. Jest za wysoka, zdaniem klienta. To on jeszcze tu wróci, tylko sprawdzi jak się konkurencja miewa.

Widać nie miewała się zbyt dobrze, skoro klient wrócił do nas po kilku dniach i od progu pyta o grill, który ostatnio wpadł mu w oko. Udałam się z nim na sklep i szukamy. Nie ma. Klient zastanawiał się tak długo, aż ktoś go ubiegł. Jak dla mnie, to nic nowego, tak kończą gapy. No ale klient robi mi tu oczy jak ten kot ze Shreka i pyta:
- I nic się nie da zrobić? Niiic?
No da się, da. Dzwonię gdzie trzeba. Dostawa za 4 dni. Klient kręci głową, że za długo. Ale ale! Mamy jeszcze 1 egzemplarz na półce z przecenami (nie mylić z promocjami). Przynoszę, rozpakowuję, sprawdzam. Aha, brakuje nam 4 śrubek mocujących półeczkę pod grillem. Wydatek mały, a upust na cenie z tego powodu znaczący. Nawet ja bym się skusiła. No ale klient to nie ja. Klient nie chce. Nie, to nie. Pakuję do pudełka, owijam taśmą klejącą (bo znając życie, zaraz coś jeszcze "samo wyjdzie" ze środka).

Klient wraca na drugi dzień. Przynosi mi to samo pudło na POK i pyta:
- Sprawdzimy co się w środku dzieje?
No a jak. Jak mus, to mus. Dyskoteki sobie części pewnie w nocy nie urządziły no ale...Rozcinamy (pudełko już ledwo żyje) i sprawdzamy. Przez noc nic się nie zmieniło. Co dziwne, ten stan rzeczy strasznie martwi klienta. Może liczył na większy upust?

Dzień później klient znowu zawitał w nasze progi i sytuacja się powtarza. Pudełko ląduje u mnie, rozcinam taśmę, klient grzebie w środku, pudełko wyzionęło mi ducha i szukam zastępczego. W międzyczasie pytam klienta:
- A tak właściwie, czego my tu tak codziennie szukamy?
- Bo wie pani, ja myślałem, że z czasem wy może dorzucicie te brakujące śrubki do kompletu. Że je dokupicie, albo się znajdą gdzieś. Myślałem sobie - przyjdę, nie będzie, ale przyjdę znowu i może będą. Ale widzę, że nie ma. To chyba już nie będzie, nie?

Wyobraźcie sobie moją minę w tym momencie:-) Myślę sobie: Casandra, tylko się nie śmiej. Powaga, pełna powaga. Wdech i wydech. Mimo usilnych starań, na moja twarz wypłynął potężny banan, taki od ucha do ucha.
- Prędzej coś ubędzie przez następną noc, niż coś dorzucą - stwierdziłam.
Klient pokiwał głową ze zrozumieniem i udał się do kasy.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (778)

#13660

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o Piekielnej Psorce. Działo się to na samym początku jej działalności, mającej na celu sprawdzenie naszej odporności psychicznej. Psorka wybrała się do nas na zakupy o wyjątkowo atrakcyjnej porze dnia, mianowicie o 5 rano. Traf chciał (a raczej złośliwy los),że zainteresowały ją nasze przeceny z dnia poprzedniego. Przeceniamy towar z krótką datą ważności. W momencie, gdy termin się kończy, towar jedzie sobie na magazyn, gdzie zostaje usunięty na straty.

Tego dnia, o w/w porze straty jechały sobie grzecznie w wózeczku na magazyn. Wszystko było ładnie i pięknie do momentu, gdy Psorka postanowiła zapolować na te rarytaski. No bo a nóż widelec jest tam gdzieś pleśń i będzie z czym do sanepidu dzwonić? Albo może uda się wykłócić o jeszcze większą obniżkę? Psorka truchta za toczącym się wesoło wózeczkiem i zerka z chciwością na te wszystkie cudowności. Pracownik spojrzał na nią i dostrzegając jej dziwne zachowanie przyspieszył kroku. Ona też wrzuca trzeci bieg. Pracownik wrzuca "czwórkę", ona też. Pracownik miał już dosyć tej akcji, więc gwałtownie zahamował i pyta:
- Czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy?
Psorka też hamuje (z piskiem lakierków), łapie opakowanie sera żółtego i mówi:
- Potrzebuję właśnie tego!

Pracownik refleks ma niezgorszy, odbiera pakuneczek i wyjaśnia jej, że ten towar nie nadaje się do sprzedaży z różnych względów. Cierpliwie tłumaczy, następnie proponuje jej nasze aktualne promocje na ser i próbuje się oddalić. Ale ale, Psorki się nie spławia ot tak. Ten pracownik jeszcze o tym nie wie. Ale ona mu pokaże. Znowu uderza w pościg za chłopakiem. Nagle słychać głośne "łubuduuuu"... Pracownik odwraca się i widzi, jak psorka zbiera rzeczy, które wysypały się z jej pękatej torebki. Kobieta poślizgnęła się (ach, te lakierki) i upuściła torebkę w momencie łapania równowagi. Jej szpargały były dosłownie wszędzie. Pracownik zwiał (miał intuicję chłopak) a klientka ciskając gromy powoli zaczęła zbierać się do kupy. Wypadła ze sklepu jak burza. Po kilku dniach przychodzi do nas anonimowy mail, przesłany do nas z głównej centrali (czyli od pierwszego adresata), w którym pewna anonimowa kobieta "uprzejmie donosi" to, co następuje:
"Dnia..., o godz..., w sklepie tym a tym, zostałam STRATOWANA wózkiem, przez pracownika o imieniu Darek (ach, te nasze kochane identyfikatory), który towarował sklep o godzinie(....) Żądam wyciągnięcia surowych konsekwencji(...)czekam na odpowiedź, najlepiej z załączoną kopią wypowiedzenia w/w pracownika - i tak w ten deseń.

Sprawdzono nagrania z kamer. Wykryto, że był to zwyczajny akt zemsty z jej strony. Kierownik wysłał do niej oficjalne pismo, w którym w kulturalny sposób dał jej do zrozumienia, że jej wersja "delikatnie mija się z prawdą". Pomogło o tyle, że teraz Psorka wie, że mamy dobry monitoring. Po tym incydencie nie zawitała w nasze skromne progi przez ponad pół roku. Jaki to był piękny okres czasu...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (785)

#13556

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u (punktu obsługi klienta), a to będzie kolejna historia z Piekielną Psorką w roli głównej.
Piekielna Psorka robi u nas zakupy bardzo często, mimo, że ciągle powtarza jak bardzo nas nienawidzi. Oczywiście MY JĄ KOCHAMY. Wierzycie mi, prawda?:-)

Psorka płaciła za zakupy przy jednej z kas. Ja na bieżąco monitorowałam sytuację, by w razie kłopotów w porę interweniować. Tym razem poszło gładziutko - tylko dwie anulacje paragonu a kasjerka nie doznała uszczerbku na psychice. Ja już oddycham z ulga, rozluźniam się i ... nagle widzę jak Psorka dumnie kroczy w moją stronę. Zauważyła to też ochrona i pojawili się u mojego boku w liczbie dwóch egzemplarzy. Tu muszę wyjaśnić - nie przyszli dlatego, że ta kobieta jest tak niebezpieczna, tylko dlatego, że nie chcieli nic przegapić. Taką sławą u nas cieszy się ta klientka.

Psorka podchodzi do POK-u, prostuje te swoje metr sześćdziesiąt wzrostu w kapeluszu (i na stołku). Rzuca w moją stronę naszą firmową kartą na punkty. (Za każde wydane 2 zł klient otrzymuje 1 punkt. Punkty są potem zamieniane na bony i talony)
- Ja już tego nie chcę! Rezygnuję! Chcę napisać rezygnację!
- Oczywiście - zaczynam szukać formularzy rezygnacyjnych. Klientka czeka aż zapytam o powód jej rezygnacji. Nic takiego nie następuje (bo za dobrze ją znam), więc sama łaskawie postanawia mnie oświecić.
- Nie chcę być członkiem tego waszego klubu, bo w tym sklepie brzydko, ale to bardzo brzydko się wyrażają!
Takiej skargi nigdy nie ignoruję.
- Czy ktoś tu panią obraził? Proszę opowiedzieć co się stało - próbuję się czegoś dowiedzieć.
- Ja jestem kobietą! Przy mnie się takich słów nie używa! To skandal! - warczy Psorka.
Myślę sobie, no ładne jajcunki. Pewnie tak dała w kość jakiemuś pracownikowi, że brzydko jej odpyskował. Klient jaki jest, taki jest, ale przeklinania nie uznaję w żadnym wypadku.

Znalazłam już potrzebny druczek, podałam jej i dalej cierpliwie nakłaniam do podjęcia opowieści.
- Stałam przy kasie, płacę, rozumie pani, PŁACĘ - podkreśla to słowo - I słyszę jak jakiś parobek w niebieskiej koszuli mówi do krawata (ukryty mikrofon w krawacie ochroniarza) TO SŁOWO!
Panowie "parobkowie" stojący obok mnie zachowują kamienne twarze. Prawie mi ich żal.
- Jakie słowo? - dopytuję
- No TO SŁOWO! - niecierpliwi się klientka - wszyscy wiedzą jakie! Pani nie wie?!
Kręcę głową, że nie. Szukam pomocy u "parobków", oni tez nie wiedzą o co chodzi.
-No TO SŁOWO! Na K! - wyrzuca z siebie Psorka.
Na K? Kolano. Kot. Korbka. Kokarda...no dobra, żartuję. Od razu się domyśliłam o jakie straszne słowo chodzi.
- Czy pan ochroniarz powiedział to okropne słowo do pani? - pytam zachowując pełna powagę.
Ochrona spojrzała na mnie z naganą w oczach. Jak mogłam tak o nich pomyśleć? No jak mogłam?
- Nie! On gadał sam do siebie! Znaczy, do krawata. Już mówiłam. Ale ja jestem kobietą! - i tak w ten deseń.
Przeprosiłam panią w imieniu kolegi, ochrona też przeprosiła, winowajca przyszedł, wyjaśnił, że słowo usłyszane jako Kur*wa było słowem Kutraj (nazwisko kolegi). Wyjaśnienia nic nie dały. Ta pani zawsze wszystko wie lepiej.

Zabrała się za pisanie rezygnacji. Na formularzu raptem dwa pola do wypełnienia - imię i nazwisko klienta i numer karty o której mowa. Pod spodem rubryka "bardzo uprzejmie prosimy klienta o zaznaczenie z jakiego powodu rezygnuje z posiadania naszej karty na punkty". Psorka raz, dwa napisała imię, nazwisko też. Numer karty kazała wpisać mi z tekstem:
- Numer sobie wpiszesz, od tego jesteś.
Oj, będzie kara za "tykanie"
Wyciągnęłam notesik i mówię;
- Oczywiście, już to sobie dopisałam do moich obowiązków.
Kobieta kiwa głową zadowolona, nie zrozumiała aluzji. I tak bywa.
Rzuca mi formularzem zadowolona z siebie. Zadałam jej dwa podstawowe pytania: gdzie pozostałe karty? ( wydajemy 3 egzemplarze) i gdzie są wydruki i zniżki (wymagane do zdania karty).
Babka robi karpika, ale moment i łapie fason. Wyrywa mi formularz i coś tam kreśli, coś tam dopisuje. Rzuca go znowu i oddala się majestatycznym krokiem, nie zaszczycając mnie nawet słowem.
Zerkam na druczek, a tam wszystko tak zamazane, że dokument stał się prawie nieczytelny. Jednak jej dopisek łatwo dał się rozszyfrować:
"Wasze talony i karty zostały spuszczone w klozecie. Jeśli dalej Was interesują to zapraszam pod podany adres. A skoro piszecie , że PROSICIE o podanie powodu, to ja go NIE podam. Bo to znaczy, że NIE muszę."
Parsknęłam śmiechem. Pokazałam druk kierowniczce. Poradziła by go odłożyć i nakłonić Piekielną do wypełnienia go w sposób prawidłowy, przy następnej wizycie w naszym sklepie. Taki formularz nie zostałby przyjęty przez centralę w W-wie. Ja jednak po dłuższym przemyśleniu sprawy i po kilku konsultacjach postanowiłam druczek wysłać. Szczególnie, że klientka napisała maila do siedziby głównej z zapytaniem, dlaczego nie ma jeszcze odpowiedzi (napisała maila kilka godzin po incydencie).
Wysłałam.
My też niecierpliwie czekamy na odpowiedź.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 549 (639)

#13550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u ( punktu obsługi klienta ), czyli jednym z tak zwanych POK-emonów:-). POK-emon to "zwierzątko" sklepowe. Jest oswojone i bardzo łagodne. Ma ogromne pokłady cierpliwości i rzadko szczerzy kły:-)A jakie ma pomysły...
Pokemony to również swoisty oddział SWAT naszych polskich super-hiper-marketów. Czyli : Klient ma problem? Pracownik ma problem? - Pokemony wkraczają do akcji:-)

Wczorajszy dzień miał być dniem cichym i spokojnym. I był taki. Do czasu. Dzwoni telefon na POK-u. Kasjerka z kasy X prosi o anulowanie całej transakcji. Pędzę na miejsce. A tam? A tam kobitka, lat 50 z hakiem (ciężkim, metalowym hakiem) tamuję rzekę w postaci ludzkiej, zwaną Szanowną Kolejką. Zgodnie z obowiązującymi przepisami pytam kasjerkę o powód anulacji. Głos zabiera Pani Psorka (profesorka - stary belfer zatruwający życie naszym pracownikom i klientom).
- Ona nie wie! - informuje mnie, wskazując na kasjerkę - Wy to jesteście kłamcy i oszukańcy ( ciągle te same teksty, mogliby wymyślić coś nowego ). Ja mam tu zniżki na jogurt i lody. A zniżki nie wchodzą na kasę. Pytam się grzecznie DLACZEGO?!!!
Powiało grozą. Biorę te zniżki, a tam jest napisane czarno na różowym - "przy zakupie lodów na kwotę 10 zł otrzymujesz zniżkę w kwocie 3 zł". To samo z jogurtami. Spoglądam na zakupy kobitki a tam jogurty na max kwotę 5 zł. Z lodami podobnie. Zaczynam grzecznie tłumaczyć w czym problem. Kobiecina zatyka rękami uszy (!!!) i czeka aż skończę poruszać ustami. Potem mówi:

- Ja tego nie będę słuchać! Zamilczcie! Rezygnuję!
Moje oczka w pięknym wytrzeszczu, buzia na supełek, anulacja wykonana. Zabieram się za zgarnianie lodów do koszyczka w celu odniesienia ich na miejsce.
- Co pani robi?! - oburza się Psorka
- Odnoszę lody do zamrażarki - wyjaśniam grzecznie. Klientka nadal stoi przy kasie.
- Pani to zostawi! Ja się jeszcze namyślam - Pada rozkaz.
Ładne jajcunki, tu paragon anulowany, ta będzie myśleć, Szanowna Kolejka zamienia mi się w "stado wściekłych os". Co robić? Poprosiłam koleżankę o otwarcie kolejnej kasy, klientów "przetransportowałam" dalej i pytam Psorkę.
- Czy decyzja została już podjęta?
- Jeszcze nie! Ja mam czas! - Oj, Psorka zadziera nosa. Zły znak.
Muszę działać błyskawicznie.
- Przykro mi. Pani może ma czas, jednak lody go nie mają. Mogą przebywać poza chłodnią maksymalnie 15 minut, takie są przepisy. Ten czas się właśnie kończy - informuję ją cierpliwie. Próbuję oddalić się z kasy lecz klientka zastępuje mi drogę.
- A co robi się z lodami, które przekroczą swój czas? - pyta chytrze i mruży oczka, które wwiercają się we mnie bezlitośnie.
- Idą na straty - Odpowiadam zgodnie z prawdą.
Psorka zerka na zegarek i na jej twarz wypływa szeroki uśmiech. Oj, bardzo zły znak.
- Aha! 15 minut już minęło! Musicie wyrzucić te lody! - kobieta wyraźnie triumfuje. Po chwili dorzuca ściszonym głosem:
- Ale ja was uratuję. Kupię te lody, jeśli obniżycie cenę. Tak o połowę. Albo więcej. Kierownik was nie skrzyczy i nie wyrzuci z pracy - argumentuje kobieta.
Nie ma to jak w zawoalowany sposób powiedzieć, że jeśli się nie zgodzę, to ona pójdzie do kierownika. Wredny babsztyl. Ja udałam przerażenie i mówię:
- Ależ szanowna pani! Proszę zapomnieć o tym pomyślę! To nie jest bezpieczne. Nie mogę pozwolić, by nasza szanowna klientka zachorowała nam na lodosepsolarię z powodu rozmrożonych lodów! To byłby dla nas ogromny dramat! A jaka strata!
- Lodosepsolaria? - zbladła Psorka. Członek "SEPSO" coś jej mówił. Jak każdemu :-)
- Tak. To taka okropna choroba! Te wymioty, które trwają tydzień czasu. I ta biegunka! Straszne. Sama woda leci z człowieka.! - szepczę konspiracyjnie.
- Biegunka? Wymioty? - Kobieta blednie jeszcze bardziej. Spojrzała z odrazą na lody w koszyczku i czym prędzej opuściła sklep.

PS. Uprzedzając Wasze pytania :
1.Tak, zadzwoniła do sanepidu i zgłosiła Lodosepsolarię na naszym sklepie. Pani odbierająca tel. spadła prawie ze stołeczka.
2.Tak, ona ciągle dzwoni do sanepidu.
3.Tak, lody się rozmroziły. Kobieta przed udaniem się do kasy spacerowała z nimi z pół godziny. Nie mogłam ich uratować:-(

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 723 (785)

#13561

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u. A to bedzie kolejna historia o Piekielnej Psorce.
Piekielna Psorka wparowała do sklepu po raz kolejny w tym tygodniu. Ja akurat udałam sie z jakimś klientem między alejki z towarem w celu rozwiania wątpliwości dotyczących pewnej promocji. Tą część historii znam z opowieści kolegi ochroniarza:

Psorka przybywa do POK-u i ku swemu rozczarowaniu dostrzega, że na miejscu brakuje pracownika. Psorka czuje zawód. Silny zawód. Psorka nie lubi czekać. Kobiecina dostrzega krzesło znajdujące się na moim stanowisku pracy, za ladą. Ona wie, że jest to krzesło naszej kierowniczki (szary pracownik nie ma czasu siedzieć) i wie też, że nikomu postronnemu nie wolno wchodzić na POK. Psorka rozgląda się za ochroniarzem. Dostrzega jednego, ale jest daleko. On tez ją widzi. Klientka daje susa za ladę, porywa krzesło i stawia je pod ladą, od strony sklepu. Następnie sadza na ukradzionym krześle swoje 4 litery i uśmiecha się zadowolona z siebie. Podbiega ochroniarz i pyta:

- Co pani robi?
- No jak to co? Ślepy jesteś? Siedzę!
- Tu nie wolno siedzieć! - rzuca kolega
Piekielna się rozgląda na wszystkie strony i mówi:
- A gdzie jest napisane, że nie wolno? Ja jestem chora, nogi mnie bolą i nie będę czekać na tą paniusię na stojąco - oznajmia zdecydowanie
- Na POK też nie wolno wchodzić - upomina ją kolega
- Wiem. Ale krzesło samo by do mnie nie przyszło - ripostuje kobieta.
Ochroniarz machnął ręką, no bo co z taką zrobić? Policje wezwać? Żeby mu na sklepie zawał zasymulowała i bidy narobiła? A niech siedzi aż jej tyłek odpadnie.
Wracam na POK. Już z daleka zauważyłam swoja ulubioną klientkę. W duchu trzy zdrowaśki i jedziemy z tym koksem.

- Dzień dobry - szeroki uśmiech to podstawa - w czym mogę pani dzisiaj pomóc?
- Chcę opiekacz do kanapek - zarządza paniusia.
- Oczywiście, już pani pokazuję jakie mamy opiekacze w asortymencie na dzień dzisiejszy i zaraz coś wybierzemy - mówiąc to skierowałam się ku odpowiedniej alei, sugerując tym samym by udała się tam ze mną.
Nic z tego. Odwracam się, a ona nadal siedzi.
- Dzisiaj obsługujemy na siedząco - pada rozkaz. W sensie - ja obsługuję a ona siedzi. Ok. Jak mus to mus. Noszę jej na POK wszystkie opiekacze po kolei i każdy z osobna omawiam, podłączam, rozpakowuję z pudełka i zapakowuję z powrotem. I tak w kółko, wyciągam i wkładam. Kilka sztuk nawet po dwa, trzy razy, bo paniusia ma pamięć krótką.
Kręci nosem, wybrzydza. Ten za biały, ten za czarny. Ten za kwadratowy. Ten ma diodę za mało czerwona. O! Ten ma fajną obudowę, a ten ma fajną wtyczkę. I fajny kabelek. Więc ona chce, bym jej przełożyła ten kabelek do tamtego urządzenia. Mówię, że to nie jest możliwe. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych! Kłóci się, szantażuje, płacze (!!!) a na koniec wzywa kierownika. Kierownik przyszedł, wysłuchał, dostał wytrzeszczu i powiedział:

- Pracownik POK-u jest osoba na tyle kompetentną i obeznaną z procedurami, że wszelkie decyzje podjęte przez pracownika utrzymuję w mocy i nie mam zamiaru ich podważać. Jeśli mówi, że się nie da, to tak jest.
Piekielna o dziwo decyzję mojego przełożonego przyjęła bardzo spokojnie. Zdecydowała się na inny model. Zapłaciła. Już miała wychodzić, gdy przyszło jej do głowy jedno genialne pytanie:

- Jeśli ja będę miała taki kaprys i jutro obłamię tą część - (pokazuje na kawałek plastiku ściskający obie połowy opiekacza) - to jak przyjdę to mi zwrócicie pieniądze? Albo dacie nowy?
- Jak to "taki kaprys?" - pytam zdziwiona
- No normalnie. Kaprys. Często różne miewam.
Oj, wiem coś o tym...
- Gwarancja nie obejmuje kaprysów klienta - informuje ja.
- Nie? - wygląda na śmiertelnie zdziwioną - a wyrwanie kabla?
- Też nie.
- A porysowanie nożem? - dopytuje
- Nie - kręcę głową.
- To ja to oddaję - łupnęła o blat opiekaczem - bo wy jesteście bandyty i oszukańcy. Wszyscy przyjmują, tylko nie wy!

Musiałam robić zwrot gotówki tylko po to, by przyszła dwa dni później i jednak go kupiła. Masakra.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 902 (1010)

#13389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnych belfrach.
Kilka dni temu Karol, który jest moim kuzynem, wrócił z obozu szkolnego, który odbywał się na drugim końcu Polski. Karol jest uczniem pierwszej (prawie drugiej) klasy technikum o profilu wojskowym, tak zwana "mundurówka". To co opowiedział nam Karol po powrocie sprawiło, że włos się nam zjeżył na głowie.

Klasy mundurowe mają jeden podstawowy minus, a mianowicie raz lub dwa razy w roku odbywają się drogie wyjazdy na obozy, które noszą szumną nazwę wypoczynkowo-szkoleniowych. Wyjazd na taki obóz jest jednym z warunków ukończenia szkoły. Na obozie odbywają sie wszelkiej maści szkolenia, z których otrzymuje się oceny. Obóz był ogłaszany juz na początku roku szkolnego, planowana cena miała wynosić 500 zł, do końca roku wzrosła do 1000 zł. Ok, mus to mus. Człowiek zacisnął zęby i odkładał pieniądze. Nauczyciele i szkoleniowcy (w tym jeden major i jeden porucznik) obiecywali dzieciakom złote góry na obozie za te pieniądze. Uczniowie mieli spać w domkach drewnianych, super wyposażonych. Mieli mieć zapewnionych 5 ciepłych posiłków dziennie. I wiele rozrywek. Z tym ostatnim nie kłamali. Co do reszty...

Jechali całą noc w przepełnionym autokarze, stłoczeni po kilkoro na siedzeniach. W miejscu docelowym otrzymali namioty, w których mieli spać po kilka osób. Podróż odbyli w mundurach, których praktycznie nie mogli ściągać przez 10 dni. Pocili się w nich i strasznie męczyli. Zabrano im telefony, rozdano prowiant, na który składało się jedzenie z akcji dla powodzian (!) i pozostawiono ich pod opieką starszej klasy. Opiekunowie udali się do wynajętych pokoi w pobliskim pensjonacie. W tym momencie zaczęło się "kocenie" : zabrano im wszelkie słodycze i napoje. Przeszukano rzeczy osobiste. Chłopcom rozbijano jajka na głowach i prowokowano do bójek, dziewczynom sypano mąkę do majtek i pisano "suka" markerami na czole. Nie wspominając o innych wyczynach. Kto się buntował nocował sam w lesie bez namiotu i był wyśmiewany. Jednemu dzieciakowi udało się zadzwonić do rodziców z płaczem ze zbunkrowanej wcześniej komórki. Rodzice zadzwonili do wychowawców mocno zaniepokojeni. Wychowawca odwrócił kota ogonem i zgonił wszystko na wyobraźnię dzisiejszej młodzieży. Dodam, że opiekunowie pili co wieczór i mieli wszystko w nosie. Odbębniali tylko szkolenia. Osobom, które się skarżyły najbardziej, powystawiali najgorsze oceny. Karol wrócił zmęczony, głodny, załamany i żądny mordu. Na jednej nodze ma ranę, którą ma od pierwszego dnia wyjazdu. Na całym ciele ma wysypkę, której przysporzył mu mundur noszony dzień w dzień prawie bez przerwy - rozkaz majora. W ten sposób Karol dowiedział się, co kryje się za słowem "kocenie". I tak oto obóz z częściowo wypoczynkowego przeistoczył się w częściowo koncentracyjny... Tak właśnie hartuje się kwiat naszej młodzieży (słowa majora). Wyrosną silni, zdyscyplinowani, będą mieli szacunek do starszych (rangą) i wdzięczność do systemu szkolnictwa. Jutro mama Karola ma spotkanie z dyrektorem szkoły. Ciekawe, czy pan dyrektor popiera sposoby wychowawcze kolegów w barwach moro.

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (897)