Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 5 maja 2024 - 9:33
  • Historii na głównej: 109 z 141
  • Punktów za historie: 17487
  • Komentarzy: 1835
  • Punktów za komentarze: 12361
 

#85376

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka (mam nadzieję) historia z czasów, kiedy pracowałam w KFC.

W "restauracjach" tej sieci normą było "wypożyczanie" sobie nawzajem pracowników. W ramach takiej akcji kolega pracujący "na kuchni" został poproszony (tak, poproszony, to nie było obowiązkowe) by kilka zmian zamiast u nas przepracował w innej lokalizacji.

Jakoś tak niedługo po jego powrocie, wypadało comiesięczne zebranie pracownicze. Ku naszemu zdziwieniu na tym konkretnym był obecny kierownik regionalny. Na samym początku wyszedł na środek i mówi, że ma tylko jedną sprawę do przedstawienia, a potem znika by nas nie krępować. I do wyżej wymienionego kolegi: "W sumie, K. pochwal się sam, co zrobiłeś."

K., lekko zażenowany (nieśmiały trochę chłopak, poza tym nie uważał, żeby miał czym się chwalić) zaczyna:

- Jak byłem w tamtej knajpie, kazali mi kurę zamarynować*. Schodzę na dół, otwieram paczki, a kura śmierdzi. Idę do kierownika (akurat był obecny główny kierownik lokalu) i mówię mu, że na moje oko kura jest do wyrzucenia. A on mi na to "do..dol da razy więcej marynaty i nikt nie poczuje".

- I co zrobiłeś? - trzeba było chłopaka pociągnąć za język, bo on serio uważał, że nie ma o czym mówić.

- No odmówiłem, a jak się upierał, to się na niego wydarłem. A potem pie...ołem daszkiem o ziemię, wyszedłem i więcej tam nie wrócę, póki ten (...) tam jest. No i do T. zadzwoniłem - wskazał na regionalnego.

Regionalny zabrał głos.

- Tamten kierownik już w firmie nie pracuje, a ty K. dostaniesz premię, 200 zł, już centrala klepnęła, przyjdzie z przelewem.

A ja się zastanawiam - jak można postępować tak, jak ten kierownik? Mięso zepsute, to doprawię mocniej i będzie? Sam by to zjadł? Własnym dzieciom dał?

*Marynowanie kury (czyli kawałków kurczaka) polegało na wrzuceniu mięsa do maszyny z obrotowym bębnem, w towarzystwie marynaty w saszetkach. Każdy rodzaj marynowało się inaczej, dłużej lub krócej, tajników nie znam, bo nigdy na tym stanowisku nie pracowałam.

gastronomia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (146)

#85190

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa na pewnym czacie na tematy związane z figurą przypomniała mi pewne zdarzenie. O tym, jak rodzice mogą być piekielni dla własnego dziecka i pośrednio dla innych, sami o tym nie wiedząc.

W dawnym miejscu zamieszkania moja córka miała serdeczną przyjaciółkę, niejaką O. O. zaś wyglądała podobnie jak Dudley Dursley przed początkiem diety ("Ciotka Petunia często powtarzała, że Dudley wygląda jak amorek. Harry równie często powtarzał, że Dudley wygląda jak prosię w peruce"). Kilka razy byłam gościem u nich na obiedzie - rodzina gustowała w raczej ciężkawych, mało dietetycznych daniach, a porcje dla sześciolatki nakładano takie, że ja bym się najadła. Do tego dochodziło nieśmiertelne "zjedz wszystko z talerza".

Poza tym czasami pozwalałam, żeby moja córka zjadła z nimi obiad, a innym razem częstowałam O. naszym obiadem. Niestety zabroniono mi ją częstować, ponieważ "Jak zje u pani, to potem nie chce jeść w domu" (ja tam nie wpadłabym na to, żeby po obiedzie u koleżanki namawiać córkę na zjedzenie drugiego, chyba że zasygnalizowałaby, że jest głodna).

W międzyczasie z coraz większym niepokojem obserwowałam moją córkę. Przedszkolanki twierdziły, że jada normalnie, nie wybrzydza bardziej niż inne dzieci, na śniadanie zawsze zje kanapkę i trochę zupy mlecznej, obiad przeważnie w całości, podwieczorek przeważnie pochłania. A w domu był koszmar, żeby zjadła bodaj z pół miseczki zupy (ja zjadam pełną, więc pół wydawało mi się rozsądną porcją dla sześciolatki) musiałam jej bajki puszczać (co nie jest zalecane, ale naprawdę wystraszyłam się, że dziecko mi zniknie). Co bym nie zrobiła, choćby to było jej ulubione danie, to pogrzebała, skomplementowała i zostawiła połowę. Jak nie mam w zwyczaju nikomu wyliczać jedzenia, tak sześć kopytek to trochę kurka wodna mało! Ale dziecko twierdzi, że się najadło, nie jest głodne, wmuszać przecież nie będę.

Potem nastąpiła przeprowadzka i stopniowo, pomaleńku dziecko mi się ogarnęło z jedzeniem. Coraz częściej sygnalizuje że jest głodna, skończył się problem zostawiania na talerzu, zaczęła nawet jadać ziemniaki (moja wina, było nie dawać dziecku ziemniaków z marketu, teraz mamy własne i są o całe nieba smaczniejsze), bywa, że w sadzie sobie narwie śliwek, pochłonie je i za godzinę krzyczy, że jest głodna.

Przyczynę problemu odkryłam dopiero niedawno.

Trzymajcie się.

"Bo O. rodzice zmuszali, żeby zjadała wszystko i była gruba. A ja nie chciałam być taka gruba jak ona, to musiałam jeść mniej”.

Pomyślałam, pokojarzyłam fakty i rzeczywiście, problem zaczął się jakiś czas po poznaniu O. i ustąpił jakiś czas po zerwaniu z nią kontaktu. Pewien wpływ na to może mieć jej aktualna przyjaciółka, która jest karmiona rozsądnie, "ładnie je" i wygląda przyzwoicie, tak "w sam raz".

Niewiadomą do dziś pozostaje dla mnie, czemu córka nie podzieliła się ze mną swoimi wątpliwościami. Zachęciłam ją, żeby na przyszłość mówiła mi o wszystkim, zobaczymy, co będzie.

Zastanawiam się teraz, co by było, gdyby nie przeprowadzka. Bo byłam o krok od szukania dla niej specjalistycznej pomocy. Lekarz pediatra uparcie twierdził, że "widać taki jej urok" i "nie wszystkie dzieci muszą być pulchne". W siatce centylowej się trzymała, choć raczej w dolnej granicy. Czy psycholog dotarłby do źródła problemu? I kiedy? Dlaczego kilka miesięcy po przeprowadzce w ustach mojej córki próchnica nagle zahamowała?

Wiem, że sama ponoszę pewną odpowiedzialność, ale konsultowałam to z lekarzem i nie widział problemu...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (137)

#85025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dziś na pobraniu krwi i przypomniało mi się, dlaczego tego nie lubię. Nie przeszkadza mi kłucie, wiadomo że przyjemne nie jest, ale da się wytrzymać, nie przeraża też mnie widok mojej własnej krwi, pod warunkiem...

Ano pod warunkiem, że jest w probówce.

Cofnijmy się w czasie.

Byłam wtedy w 5 klasie podstawówki i poślizgnęłam się idąc do szkoły. Przy próbie podparcia złamałam rękę (było się, idiotko nie podpierać, a najlepiej podłożyć sobie poduszkę...).

Ponieważ był to rok 1996 (jeśli dobrze liczę), w lokalnej przychodni dowiedziałam się tylko, że ręka na pewno złamana, na pewno z przemieszczeniem (było to widać), ale oni nie mają w przychodni rentgena, wypiszą mi skierowanie do szpitala, polecają szpital przy Al. Jerozolimskich w Warszawie (było najbliżej), słynną Omegę.

Na miejsce dotarłam, zostałam wpisana na oddział (nie sama, zawiozła mnie ciotka, mama musiała zostać z moim rodzeństwem) i skierowano mnie do zabiegowego. Ważenie, mierzenie, wywiad i...

Pobranie krwi.

Nie pamiętam, czy pielęgniarki zakładały mi wtedy wenflon, czy pobierały za pomocą igły, ale nie w tym rzecz.

Opaska zaciskowa na ramię, zaciśnij pięść, nie patrz tutaj, dobrze, jeszcze jedną strzykawkę i już... O Jezu, a co to się dzieje?!?!?!

Pani pielęgniarka wyjęła strzykawkę z igły bez zdejmowania opaski, rozluźnienia pięści, bez niczego.

Siknęło zdrowo, tak na oko szklanka mojej krwi znalazła się nagle na podłodze.
Jeszcze zachowałam spokój, w końcu są ze mną trzy dorosłe baby, wykształcone pielęgniarki, wiedzą co robić w takich przypadkach?

I gdyby bodaj jedna z nich zachowała zimną krew i powiedziała mi na spokojnie "Tu masz wacik, uciśnij, wyjmę igłę, zdejmiemy opaskę..." pewnie bym to zapamiętała jako trochę zabawne wydarzenie. Ale usłyszałam mniej więcej coś takiego:

"Co to się dzieje, rany boskie, coś ty idiotko narobiła, puść, puść tę pięść, ale nie patrz, nie patrz dziecko!!! No zdejmij tę opaskę, co tak stoisz, rany boskie, olaboga!!!"

I to wspomnienie trzech rozpanikowanych bab, wlecze się za mną po wszystkich gabinetach zabiegowych... Trzy pielęgniarki, a nie umiały odpowiednio pobrać krwi ani zachować spokoju w sytuacji awaryjnej.

Może się to wydawać mało piekielne, ale jak się przekonałam sama będąc matką, dzieci chłoną wszystko, włącznie z reakcjami dorosłych. Więc skoro dorosły panikuje, to znaczy że ma powód, prawda?

szpital

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (138)

#85162

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Losując, natrafiłam na historię o bibliotekarce, która wmawiała autorce, że drugi tom "Fausta" nie istnieje. I przypomniały mi się dwie sytuacje właśnie z bibliotekarkami w roli głównej:

1) Przeczytałam w czasach podstawówki książkę Noel Streatfeild "Zaczarowane baletki". Główne bohaterki w jednym rozdziale grają w przedstawieniu charytatywnym "Błękitny Ptak" wg sztuki Maeterlincka. To, czego dowiedziałam się o tej książce z opisów prób zachęciło mnie do jej przeczytania. W bibliotece publicznej dowiedziałam się, że taka książka nie istnieje, a Maeterlinck jest osobistym wymysłem autorki książki. To nie były czasy internetu, a ja miałam może ze 12 lat, więc uwierzyłam dorosłym, wydawałoby się wykształconym kobietom. Na szczęście nie próbowałam tą "wiedzą" szpanować, a parę lat później wpadłam (wreszcie!) na to, żeby naprostować swoje zdanie przy pomocy encyklopedii. W sumie może wreszcie to przeczytam?

2) W liceum oszalałam na punkcie "Ani z Zielonego Wzgórza", a konkretniej dalszych tomów tejże serii. Ze szkolnej biblioteki wypożyczyłam "Anię na uniwersytecie" i "Wymarzony dom Ani", ale coś mi nie pasowało. Zajrzałam do księgarni, gdzie na półce znalazłam "Anię z Szumiących Topoli", po przekartkowaniu zauważyłam, że ta książka powinna znajdować się pomiędzy tamtymi dwiema (opisuje okres, gdy Ania między studiami, a ślubem, pracuje przez trzy lata jako nauczycielka). Następnego dnia w bibliotece pytam o te książkę i dowiaduję się, że takiej książki nie ma, nie istnieje, nigdy nie została napisana! Wyjmuję z plecaka mój własny egzemplarz pierwszego tomu serii (tylko ten miałam, w końcu lektura szkolna) i pokazuję rozpiskę kolejnych części na tylnej okładce. No jak byk: "Uniwersytet", "Szumiące Topole", "Wymarzony Dom". Nie, taka książka nie istnieje, być może L.M. Montgomery planowała ją napisać, ale nigdy nie napisała i mam przestać zawracać im głowę.
Książkę znalazłam w bibliotece publicznej, ale po namyśle stwierdziłam, że jak są niedoedukowane, to niech takie pozostaną i nie poszłam im udowodnić, że jednak miałam rację.

Tak teraz, z perspektywy...

Serio tak ciężko przyznać się, że czegoś się nie wie, o czymś się nie słyszało? Dlaczego dorośli mają (no, może mieli kiedyś) tendencję do udawania przed dziećmi, że są alfami i omegami, a jak o czymś nie wiedzą, to to nie istnieje i kropka? To były dwie różne biblioteki, w sumie sześć dorosłych kobiet, z których żadna, ŻADNA nawet nie sprawdziła, tylko szły w zaparte.

biblioteki_różne

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (149)

#84979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
https://piekielni.pl/84978 - i mi się przypomniało...

Wracam sobie kiedyś spacerkiem z miasta. Na smyczy pies. W ręku siatka, no bo być na mieście i zakupów nie zrobić? Drepczemy sobie pomalutku taką uliczką-aleją zarezerwowaną wyłącznie dla pieszych. Po lewej mamy nieogrodzone boisko szkolne, nieoficjalnie wybieg dla psów. Gro właścicieli spuszcza tam swoje czworonogi ze smyczy, coby się wybiegały i wybawiły.

W pewnym momencie do mnie, a właściwie do mojego psa, podbiega coś strasznie wielkiego, kremowego, z daleka widać, że jest to pies z gatunku "100 kilo żywej miłości, zero agresji". Podbiega i próbuje się zaprzyjaźnić. Mój pies się cofa, chowa się za mną, tamten za nim. Po chwili mam nogi spętane smyczą jak w kiepskiej komedii i rozglądam się za właścicielem psa. Siatki nie miałam jak odstawić (być może zdecydowałabym się na to później), boby się przewróciła, a jakby mój od strachu przeszedł do obrony, to mogłaby się przydać. Próbuję jakoś delikatnie odgonić zwierzę, póki co bardziej wkurzona niż przestraszona, bo wielkie bydlę ewidentnie nie zamierzało nikogo krzywdzić.

W końcu wydarłam się na pół okolicy: "Czyj to pies?! Zabierzcie go!". Zero reakcji. No to nabrałam więcej powietrza i gromko oświadczyłam, że jak bezpański, to go sobie biorę (nie sądzę, żeby ze mną poszedł bez smyczy, ale tu chodziło o efekt psychologiczny).

Dopiero wtedy znalazła się właścicielka. Podeszła, złapała zwierzę za obrożę i odciągnęła. Ani przepraszam, ani pocałuj mnie w nos...

A gdzie piekielność? Kilka miesięcy wcześniej miasto chwaliło się nowo otwartym wybiegiem dla psów, bywałam tam z moim - ogrodzone, zabawek nastawiane, był parking, miejsce na rowery - full wypas, jak to się mówi, do pełni szczęścia brakowało tylko kranu z wodą. Co bardziej świadomi psiarze właśnie tam się wybierali ze swoimi pupilami.

Przypomniałam sobie o tym i chciałam uświadomić panią, że takie miejsce istnieje i moim zdaniem jest bezpieczniejszą opcją.

"Ale po co mam tam jeździć, on nic nikomu nie zrobi przecież, tutaj jest fajnie...".

No może i nie zrobi. Ale wkurzyć potrafi. Z drugiej strony nie bardzo sobie wyobrażam, żeby mógł zrobić krzywdę sobie, do miejsca gdzie jeżdżą samochody miałby co najmniej 500 metrów, a i tak byłby to tylko parking.

park

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (95)

#84977

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja poprzednia historia dotycząca wychowywania (bądź nie) dzieci nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, ale mimo wszystko napiszę drugą, na podobny temat.

Siedzę sobie w pokoju i słyszę głosy z hallu. Moją córkę poznaję, siostrzenicę mojego partnera też, ale coś tych głosów za dużo. Wychodzę, a tam stoją wnuki sąsiadów, sztuk dwoje, i negocjują z moją córką, żeby poszła się z nimi bawić. Do tego chłopiec miał ze sobą strzelbę na kapiszony i strzelił ze dwa razy w progu pokoju mojej córki. Podejrzewam, że właśnie to ją wkurzyło. :D

Zanim się odezwałam, córka ich pogoniła ("To mój pokój, nie zapraszałam was!"), więc skierowali się w stronę schodów. Moje sarkastyczne pytanie: "A co się mówi, jak się do kogoś wchodzi?" spotkało się jedynie ze spojrzeniem mówiącym: "O co ci właściwie chodzi?".

Nie wiem, czy to taki trend w wychowaniu dzieci, że ładują się komuś do domu jak do obory? Bez zaproszenia? Ani "dzień dobry" ani "do widzenia"? Jeszcze jakby często u nas bywali, ale nie, to była ich pierwsza "wizyta", odkąd tu mieszkam.

Dla porównania - siostrzenica mojego partnera, bywająca u nas niemal codziennie, potrafi ze schodów zawołać: "Cześć, ciociu, N. u siebie?" i już wiem, kto przyszedł, kiedy i do kogo.

I że ten ktoś zauważa moje istnienie, a to też jest przecież ważne.

własny dom

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (143)

#84933

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Idę sobie chodnikiem, po lewej stronie mam dwupasmową jezdnię, dalej drugi chodnik. Nie wiem, jaka odległość dzieliła mnie od niego, ale chyba łatwo to sobie wyobrazić?

Była to niedziela, więc jezdnia puściutka po horyzont, chodniki też pustawe. Z przeciwnego kierunku, drugim chodnikiem, zmierzają trzy nastolatki, które niemal z miejsca wzbudziły moją antypatię.

Panny, zamiast iść, jak należy, blisko siebie, w jakimś porządku, zajmowały cały chodnik, do tego jeszcze "rozmawiały" tak strasznie cicho, że po przeciwnej stronie jezdni doskonale słyszałam, kto kogo i dlaczego p...oli. Słownictwo takie, że uszy mi więdły, a zdążyłam się już uodpornić.

Nie mogłam się powstrzymać i spojrzałam na nie, wydaje mi się, że moje spojrzenie łączyło w sobie potępienie i zaskoczenie. Jedna z dziewcząt poczuła się chyba zaatakowana, bo, jeszcze bardziej gromko niż przedtem, zapytała uprzejmie: "Co się k...a gapisz?!".

Kurczę, muszę strasznie młodo wyglądać, skoro dziewczyna mogąca być moją córką startuje do mnie na "ty"... Niewiele myśląc, odkrzyknęłam "A patrzę, kto się tak drze, myślałam, że małpy z ZOO wypuścili!".

Tutaj już kreatywność się skończyła, zostałam poproszona o jak najszybsze oddalenie się oraz zasugerowano mi chorobę umysłową.

Oddalić się i tak zamierzałam, w końcu szłyśmy w przeciwnych kierunkach, było mi wstyd za to, że w ogóle się odezwałam (zrobiłam dokładnie to co one - wydarłam się na całą okolicę), więc zignorowałam sytuację.

Ale przysięgam na wszystko, co mi drogie, że jeśli moja córka tak się zachowa kiedykolwiek, to, choć jestem przeciwna surowym karom, z pokoju nie wyjrzy do matury. Choć oczywiście zamierzam jej wcześniej przekazać, że to przejaw skrajnego buractwa...

Teraz się zastanawiam, kto jest tu piekielny - rodzice, którzy nie przekazali odpowiednich wartości dziecku, czy też dziecko, które w wieku kilkunastu lat dokonuje już przecież świadomych wyborów?

młodzież

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 83 (155)

#85075

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdy losowałam historie, przypomniała mi się jedna przygoda, jaka spotkała mnie na progu dorosłego życia.

Pierwsza "poważna" praca (czyli nie umowa-zlecenie na dwa tygodnie, a wtedy zlecenia naprawdę były śmieciówkami), samodzielność - wyprowadzka.

Wynajęłam pokój u pewnej dość sympatycznej staruszki. Układało się nawet nieźle, choć miała swoje przyzwyczajenia, np. jeśli wyszłam z domu bez kluczy, mogłam dzwonić dzwonkiem do upojenia, weszłam do środka dopiero wtedy, gdy wróciła sublokatorka z drugiego pokoju. Ale dało się przyzwyczaić.

Wyprowadziłam się jakoś tak w czerwcu. Ot, po prostu znalazłam coś, co wydawało mi się lepsze (ale nie był, to w sumie materiał na następną historię) i pożegnałyśmy się w zgodzie.

Mniej więcej w okolicach listopada, został mi przez znajomego tejże pani (znałam go) dostarczony do pracy, (pracowałam wciąż w tym samym miejscu, wiedziała gdzie, bo po co miałabym to ukrywać) list od niej, w którym oskarżała mnie o to, że przy wyprowadzce ukradłam jej złotą biżuterię (na oczy jej nie widziałam) oraz mikser. Padła zapowiedź doniesienia na policję, jeśli nie zwrócę rzeczy bądź odpowiednika w gotówce.

Przeprowadziłam rachunek sumienia - mikser widziałam, ale nie używałam, biżuterii nie widziałam. List podarłam, wzruszyłam ramionami i stwierdziłam że będzie co ma być. Niech idzie na policję, ciekawe jak mi udowodnią, że zrobiłam coś, czego nie zrobiłam.

Pracowałam tam jeszcze przez rok, kontaktu ze strony policji się nie doczekałam.

I do dziś nie wiem, czy pani liczyła na to, że mnie zastraszy i wyskoczę z paru stówek, czy też któraś z dziewcząt wynajmujących u niej pokoje naprawdę ją okradła, a ona jakimś niepojętym sposobem próbowała zwalić to na mnie?

Było, jest i pozostanie to dla mnie jedną z najdziwniejszych sytuacji, jaka mnie spotkała...

wynajęty_pokój

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (103)

#84825

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak rodzona matka psuje krew człowiekowi nawet na odległość i nieświadomie...

Na wstępie muszę uprzedzić, że moja matka miała kiedyś nade mną wadzę absolutną, od dzieciństwa uparcie tępiła we mnie dążenie do samodzielności (nie wolno było mi wychodzić wieczorami, nawet w wieku nastoletnim) oraz asertywność. Efekt tego był taki, że w wieku 20 lat pytałam jej czy wolno mi wyjść na dwie godzinki.

Oczywiście miała swój arsenał środków, sprzyjających osiągnięciu celu, na czele z płaczem. Dopiero niedawno się na niego uodporniłam, jeszcze parę lat temu pomagałam jej tylko po to, żeby przestała jęczeć.

Z czasem udało mi się wyrobić asertywność, ale tylko w stosunku do innych osób, do matki mam raczej takie "Jezus, ona znowu zaczyna..." i jeszcze do niedawna potrafiłam jej ustępować dla świętego spokoju.

Moja matka mieszka w domu razem z moją babcią i moją młodszą siostrą. I tu muszę zaznaczyć ważną rzecz - matka jest alkoholiczką. Nie wiem, na jakim jest teraz etapie, dochodzą do mnie sprzeczne wiadomości, a ja też nie po to się przeprowadziłam, żeby się teraz pijaństwem matki przejmować.

Oczywiście i babcia (na emeryturze) i siostra (pracująca, chyba nawet pracoholiczka) ciosają matce kołki na głowie, żeby poszła do pracy. Więc matka znalazła świetną metodę, o ile mogę wierzyć memu ojcu stosowała ją jeszcze przed moim urodzeniem. Znalazła sobie w okolicy zaprzyjaźniony dom i przesiadywała tam całymi dniami, udając że jest w pracy.

Dawno temu był to dom nieżyjącej już obecnie sąsiadki. Potem na jakiś czas matka się ustabilizowała, urodziła mnie, moje rodzeństwo, pracowała, posiedziała trochę na wychowawczych (było nas czworo jednak...), potem znów pracowała.

Dygresji wstecz koniec, jesteśmy w czasach mniej więcej obecnych. Powiedzmy niedaleka przeszłość, tak ze trzy lata temu.

Ponieważ miałam własne mieszkanie, moja matka potrafiła po stracie pracy przesiadywać u mnie, póki się sprawa nie wydała. Skąd brała pieniądze - nie wiem, ja ją wtedy już przestałam wspomagać, mam dziecko i o nie muszę zadbać. Matka dorosła jest, ręce, nogi ma, niech zarobi.

I znowu relacje są sprzeczne. Zdaniem mojej siostry matka codziennie wracała pijana (ode mnie wychodziła trzeźwa!). Od jakiegoś sąsiada, który z matką kilka miesięcy na magazynach pracował, dowiedziałam się że matka pracuje tylko co drugi dzień, bo moja babcia od dwóch tygodni leży w szpitalu. No patrzcie, a wczoraj ją na targu widziałam...

Znajdowała pracę i ją traciła, siedziała u mnie po 7 godzin, gadając coś do mnie, a na mnie jej obecność działała okropnie - ręce mi opadały i odechciewało mi się wszystkiego, w efekcie ona grała na tablecie, ja na telefonie, a córka oglądała bajki. Ach te rodzinne popołudnia... Ale jak zaznaczyłam na początku - moja asertywność w przypadku matki leży i kwiczy, zresztą - co mi szkodzi, że sobie posiedzi?

W końcu nadszedł upragniony czerwiec (zeszłego roku), dziecię skończyło zerówkę, zapakowaliśmy toboły i się przeprowadziłam, oficjalnie kończąc z byciem samotną matką. Mamie zostawiłam jeszcze klucze, bo chciała dla siebie moje meble, których nie zabierałam.

Niestety, zostawiłam też sąsiadom mój numer telefonu.

Okazało się, że moja matka zrobiła sobie z mojego mieszkania melinę. Gdy któregoś dnia przyczołgała się pijana w sztok i zaczęła rozpalać w piecach tak, że dym poszedł na całe podwórko, najbliższa sąsiadka się zeźliła, wyrzuciła ją z mojego mieszkania i zabrała klucze.

Oczywiście gruba awantura obiła się i o mnie, dzwonili do mnie po kolei sąsiadka, matka i ojciec. Co się nerwów najadłam, to moje. Po tym incydencie przestałam do matki dzwonić, o co miała pretensje, co jakiś czas albo dzwoni albo wysyła sms-y, jaka jestem niedobra, że się od rodziny odwracam.

Dlaczego piszę o tym akurat teraz?

Ano dlatego, że dostałam wiadomość na messengerze. Od młodej kobiety, której nie znam, ale znam jej mamę, pracowałam z nią kiedyś.

Jest to samotna matka (ta młoda), ma małe dziecko (dzieci?), na pewno ma córeczkę ciut młodszą od mojej, bo odkładałam dla niej ubrania. W wiadomości było napisane "Powiedz matce, żeby oddała mi moje pieniądze, siedziała u mnie całe dnie, jadła za moje, pożyczyła kasę i zniknęła, tak się nie robi."

Ano nie robi się. Szkoda mi tej dziewczyny, ale co jej poradzę? Sama z siebie do matki nie zadzwonię, jak zadzwoni to jej powiem, ale co to da?

I tylko nerwy znów od rana, bo przeczytałam tę wiadomość o piątej...

Czy ja się kiedykolwiek uwolnię od tej kobiety i jej wpływu? Czy nawet 200 km od niej nadal będę z nią kojarzona?

I te ciągłe wyrzuty, że na święta nie przyjeżdżam, że nie dzwonię, że jej nie zapraszam, że wnuczki jej nie przywożę... Serio mam taki obowiązek? Bo jakoś się nie poczuwam.

rodzina...

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (176)

#84830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W temacie https://piekielni.pl/84788.

Muszę przyznać, że jestem mocno zaskoczona niektórymi komentarzami. Chodzi mi konkretnie o te utrzymane w tonie "A co ci szkodzi po nich posprzątać" albo "Sama taką pracę wybrałaś, to jest wpisane w zawód kelnera".

Wychowano mnie byle jak, ale swoje w życiu przeczytałam i wiem, że uprzejmość się opłaca.

W poprzednim mieście miałyśmy z córką swoją ulubioną kawiarnię. Zawsze po wypiciu i zjedzeniu kontrolowałam stolik, wycierałam, co trzeba serwetką, córcię posyłałam do kosza ze śmieciami, a sama odnosiłam naczynia na kontuar. Nie, nie miałam takiego obowiązku, były kelnerki, ale co mi szkodzi? Pomieszczenie malutkie, blisko było.

Efekt? Zawsze witano nas uśmiechem, czasem kelnerka mrugnęła, żeby tego ciastka nie brać, a skakała wkoło nas, jakby sama Elżbieta II przy tym stoliku siedziała.

Tak samo zachowuję się wszędzie, nawet w kebabie. I jeszcze nigdy tego nie żałowałam.

Nie rozumiem, skąd na piekielnych takie przyzwolenie na chamskie traktowanie pracowników usług. Że co, wchodząc do restauracji i zamawiając nawet superobiad z szykanami za nie wiadomo ile (nawet nie wiem, jakie ceny bywają w takich miejscach) mam prawo traktować obsługę jak niewolników? To chyba jakiś żart.

Nie, chamstwo klienta nie jest wpisane w zawód kelnera. Posprzątanie naczyń, śmieci, okruchów, starcie stołu po posiłku - tak.

Ale na logikę - jeśli z tego stolika nie było zamówienia albo było tylko na jakiś soczek, to czemu jest tam syf jakby tornado przeszło? Tak samo dzieci - moim zdaniem z dzieckiem na etapie "już chodzi, ale jeszcze nie bardzo łapie, co i jak" raczej nie należy chodzić w takie miejsca, a jeśli już, to tylko z dzieckiem, a nie na ploty. Na ploty można iść z dzieckiem na tyle starszym, żeby wiedziało już, jak się ma zachować (no ale wcześniej rodzice muszą je nauczyć, stąd pomysł, żeby chodzić tylko z dzieckiem).

A przede wszystkim warto stosować się do bardzo prostej zasady - traktujmy obsługę tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani na ich miejscu.

Zdaję sobie sprawę, że ta historia nie będzie cieszyć się powodzeniem, liczę jednak na ciekawą dyskusję w komentarzach.

uslugi

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 405 (457)