Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 5 maja 2024 - 9:33
  • Historii na głównej: 109 z 141
  • Punktów za historie: 17487
  • Komentarzy: 1835
  • Punktów za komentarze: 12361
 

#86002

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Natchnęła mnie historia: https://piekielni.pl/85998#comments .

Postanowiłam przybliżyć Wam najbardziej piekielną osobę, jaką kiedykolwiek znałam.

Moją babcię, która miała ogromny wpływ na moje wychowanie.

Babcia dała mi się we znaki przede wszystkim swoim podejściem, które najkrócej można scharakteryzować słowami "jesteś młoda".

1) Młode osoby nie chorują. Nigdy. Chorują wyłącznie dzieci (tak do 10 lat) i osoby starsze. Jeśli 17-letnia wnuczka leży w łóżku z 40 stopniami, osłabiona tak, że ledwo ma siłę dotelepać się do łazienki, a jej matka oblatuje wszystkie okoliczne sklepy i stacje benzynowe w poszukiwaniu czegoś przeciwgorączkowego to należy... kręcić się po pokoju, w którym leży (nie miałam własnego), hallu i pobliskiej kuchni, trzaskając i stukając czym się da i dogadując "A z czego to ta klasówka, co?"

Oczywiście o tym, że babcia, spędzająca cały dzień w domu, zrobi przy okazji i mi herbatę, nie było co marzyć. Mama pracowała, leżałam cały dzień na wodzie z kranu.

2) Młode osoby nigdy nie czują się źle. Nie boli ich głowa. Nie cierpią z powodu np. bólu zębów.
Bolał mnie raz ząb, chyba ósemka. Ból taki, że aż było mi niedobrze. Matka ostro zabroniła mi iść do dentysty, zapowiedziała że mi tego dnia w szkole nie usprawiedliwi, a jeśli na zebraniu dowie się, że mam nieobecność, to mi wleje (tak, była do tego zdolna). Bo ja udaję, żeby się od szkoły wymigać. Tabletek przeciwbólowych mi nie dawały, "bo w lekomanię wpadłaś, a na pewno cię AŻ TAK nie boli". Chodziłam tak ponad tydzień.

Do dentysty pojechałam zaraz pierwszego dnia ferii zimowych i na dzień dobry dostałam opeer pt. "dlaczego tak późno?". Lekarz nie chciał uwierzyć, jak można zabronić dziecku iść do dentysty.

Ale gdy trzy dni później ksiądz "kolędował" i poskarżył się na ból głowy, został należycie ojojany, nakarmiony ibupromem i napojony herbatką. No ale, jak się dowiedziałam, ksiądz to ksiądz, a ja jestem gówniara i to zupełnie co innego.

2a) Młode osoby nie miewają, absolutnie, bolesnych i obfitych menstruacji, które sprawiają że się źle czują. To jest wymysł leniwych gówniar, które wymyślą wszystko, żeby tylko wymigać się od pomocy w domu. Co ciekawe, przeważającą większość osób, które skarżą się na dolegliwości menstruacyjne, stanowią wedle mojej wiedzy młode dziewczęta i kobiety, które nie urodziły jeszcze pierwszego dziecka (znam wiele, którym po pierwszym dziecku przeszły te dolegliwości). No ale babcia wie lepiej.

3) Młode osoby nie bywają zmęczone. Nigdy. Trzy kilometry do stacji, godzina w pociągu, osiem godzin w szkole, godzina w pociągu, trzy kilometry od stacji... Ale nie, ja nie mam prawa być zmęczona. Co najwyżej umysłowo, ale to przecież nie jest prawdziwe zmęczenie. A w ogóle to co ja mogę wiedzieć o zmęczeniu, gówniara przecież jestem.

4) Młode osoby nie miewają potrzeb. Dzieci jedzą, to jasne. Starsze osoby jedzą. Młodym, zwłaszcza dziewczynom, należy wypominać każdy posiłek i śledzić oczami każdy kęs. Inaczej się roztyją.
Młodzi są też kłamliwi. Z tym najlepiej walczyć nie wierząc żadnemu ich słowu i oskarżając na każdym kroku o kłamstwo.

5) Młode osoby nie mają praw. Żadnych. Znajomych najlepiej żeby dobierała mi babcia, ona wie, która z okolicznych dziewczyn "jest grzeczna". A w ogóle to po co mi znajomi? Jak się nudzę, to już mi babcia znajdzie zajęcie. No i muszę pamiętać, że nikt nie chce się ze mną przyjaźnić. Zapraszają mnie, bo liczą na prezent, bo tak wypada. Ale nikt mnie nie lubi, bo mnie nie ma za co lubić.

Gdy poznałam chłopaka z równoległej klasy, awantura trwała kilka dni. Za każdym razem na mój widok babcia sarkała "O, zakochana idzie?" albo "I ty sobie wyobrażasz, że masz prawo do miłości? Ty?!". Faktu, że M. był wspaniałym przyjacielem i TYLKO przyjacielem (wybierał się do seminarium, to raz, dwa - nie wytrzymałabym z nim, jakby miał być moim chłopakiem) babcia nie przyjmowała do wiadomości.

Oczywiście nie miałam też prawa głosu. Choćby najmniej słusznych oskarżeń powinnam wysłuchiwać spokojnie, pokornie, przepraszając i obiecując poprawę.

Jeśli ktokolwiek sądzi, że tak robiłam, niech się stuknie w głowę... Ale wywoływało to tylko kolejne awantury. Nawet matka w końcu uwierzyła, że to ja je wywołuję, bo nie potrafię spokojnie wysłuchać tego, co babcia ma mi do powiedzenia.

W takiej atmosferze upłynęły mi lata dojrzewania i wczesnej młodości. W rodzinnym domu mojej matki na każdym kroku czułam się jak intruz. I nigdy nie zdołałam zapomnieć słów, jakie do mnie skierowała przy jakiejś okazji:

- Jakbym za ten paskudny pysk złapała... Jak ja cię nienawidzę!
- Za co?
- ZA TO, ŻE ISTNIEJESZ!

Dom.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (183)

#85951

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiem, że nie lubicie apeli, ale chciałam jednak zwrócić Waszą uwagę na pewien problem.

Jak już pisałam, moja córka (2 klasa SP) miewa problemy w szkole. Być może jest to dysleksja, choć pewności jeszcze nie ma. Natomiast już w zeszłym roku szkolnym skarżyła się, gdy musiała czytać drobniejszy druk (taka powiedzmy czcionka 10-12). Na początku zwalałam to na brak wprawy, potem uważałam, że po prostu trzeba ją zmotywować, że jak odnajdzie w tym sens, to jej "się zachce". Że to tylko problemy z koncentracją.

Ale nie dawało mi to spokoju, a jeszcze mój partner (znany Wam jako szczerbus) dolewał oliwy do ognia, twierdząc że takie problemy z czytaniem nie są normalne, że tu musi być jakaś głębsza przyczyna, a nie tylko, że "jej się nie chce" i "trzeba ją dopilnować i nakłaniać do czytania".

No to poszłam z nią do okulisty.

Nadwzroczność i zaburzenia widzenia obuocznego, powodujące problemy właśnie z pracą z bliska. Czytanie, ładne pisanie, rysowanie. Pośrednio może to powodować problemy z koncentracją i niechęć do czytania - dziecko odczuwa dyskomfort, ból, męczy się, więc nie będzie chciało czytać. Konieczne okulary i terapia wzroku. Na razie ma nosić okulary, za miesiąc sprawdzimy, co się poprawiło i wdrożymy terapię. Najprawdopodobniej da się to "wyleczyć" i nie będzie musiała nosić okularów do końca życia.

Oczywiście wiem, że jest to tylko jedna z wielu możliwości. Ale jeśli potraktowałabym córkę jak dyslektyka (ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć!), to prawdopodobnie zaorałabym kompletnie jej chęć do nauki, bo każda napisana/przeczytana strona to dla niej ogromny wysiłek. A dysleksję swoją drogą rozważę.

Przypomniało mi się, jak jej ojciec skarżył się, że jeśli musi coś przeczytać (a jak nie musiał, to nie czytał) zaraz wywołuje to u niego ból i zawroty głowy. Okulista potwierdziła, że gdyby w dzieciństwie otrzymał właściwą pomoc, problem by zanikł zupełnie.

Potem zapytałam, czy jeszcze jest nadzieja, że oczy mojej córki będą w pełni sprawne. Okulista spojrzała na mnie ironicznie i powiedziała, że jestem rekordzistką, bo rodzice przychodzą do niej zazwyczaj z dziećmi w 4-5 klasie. Czasami, jeśli dziecko ma jakieś zaburzenia typu zespół Aspergera, to psycholog kieruje w 3 klasie.

Tylko jeśli czekamy tak długo, to po pierwsze nie wszystkie zaburzenia da się już w tym wieku wyleczyć, a po drugie - dziecko, które przez cztery klasy odczuwało wyraźny dyskomfort przy czytaniu, najczęściej jest już totalnie zniechęcone do nauki.

Mamy względem swoich pociech pewne obowiązki. Skoro wymagamy od nich, żeby się uczyły, dajmy im do tego odpowiednie narzędzia.

I tak, bagatelizowanie problemów zgłaszanych przez dziecko przez KILKA LAT uważam za piekielne.

Wspomnijcie proszę moje słowa, gdy Wasze pociechy będą migać się od czytania i pisania, skarżyć na bóle głowy i wykazywać objawy zbliżone do dysleksji.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (245)

#85908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ są ferie, siostra mojego partnera podrzuciła swą starszą córkę (2 klasa SP) na tydzień rodzicom.

M. sypia na dole, w salonie "teściów", my na górze.
Dziś wstałam jak na mnie bardzo wcześnie, więc słyszałam lekkie zamieszanie na dole oraz odjeżdżający około siódmej samochód.

Jakiś czas później usłyszałam płacz M. W pierwszej chwili pomyślałam, że pokłóciła się o coś z babcią. No bo skoro M. jest na dole, a nikt nie krzyczał do mnie (wiedzieli, że nie śpię), że ją zostawiają, to babcia musi tam być, prawda? Może poszła do piwnicy...

No ale płacz nie cichnie, nawet przybiera na sile, M. zaczyna wzywać matkę... Schodzę.

M. siedzi na łóżku, spłakana, czerwona. Dziadkowie pojechali na zakupy. Zabrali jej młodszą siostrę, podrzuconą dziś rano przez matkę. M. nie zabrali. Gdy obudziła się sama na dole, chciała zadzwonić do matki, ta jednak nie mogła akurat odebrać, więc dziecko wpadło w panikę tak dużą, że usłyszałam je na górze.

Wysłuchałam, przytuliłam, pocieszyłam, zaproponowałam telefon do mamy ode mnie (nie, nie trzeba) oraz śniadanie (chętnie). Już się pocieszyła, teraz siedzi z moją córą i plotą bzdury, jak to tylko dzieci potrafią :D

Ale czy tak naprawdę trudno obudzić dziecko i powiedzieć "Jedziemy tu a tu, możesz z nami jechać albo iść do ciotki na górę"? Albo dać mi znać, że ją zostawiają, wtedy byłabym uważniejsza, zareagowałabym od razu? Albo napisać kartkę, którą dziecko znalazłoby po obudzeniu: "Pojechaliśmy na targ, idź do Singri".

Otóż nie, nie należy mówić dziecku, że się wychodzi. "Bo będzie płakać".

dom

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (175)

#85817

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odniosę się do niedawnej historii Xynthii, a konkretniej do jej ironicznego stwierdzenia, że jak najbardziej da się żyć rozrzutnie z alimentów wynoszących 300 zł.

Otóż tak, da się. Poznajcie E., moim zdaniem najpiekielniejszą matkę świata:

Jak już wspominałam, w DSM miałyśmy zapewnione trzy posiłki dziennie. Jednak dziecko w wieku żłobkowo-przedszkolnym potrzebuje pięciu posiłków, więc każda matka zaopatrywała się w jakieś jogurty, parówki, wędlinę na własną rękę. Trzeba było kupić też pieluchy, jakieś inne kosmetyki dla dziecka czy dla siebie. Kawę też musiałyśmy mieć własną, jeśli ktoś chciał pić.

I wtedy poznałam E. Otrzymywała co miesiąc 300 zł alimentów i 77 zł zasiłku rodzinnego. Na własne oczy widziałam, jak można za takie pieniądze żyć rozrzutnie.

Otóż pierwszą i podstawową potrzebą w życiu człowieka są papierosy. Miesięczny zapas dla siebie i ojca dziecka*. Kolejną równie ważną rzeczą jest doładowanie telefonu sobie i jemu, bo gdy nie spędza się z nim czasu, trzeba godzinami wisieć na telefonie i z nim rozmawiać. Za to co zostanie, można np...

Kupić coś do jedzenia? Kawę? Pieluchy?

Nie.

Za to,co zostanie dobrze jest zamówić do DSM pizzę z dowozem, wybierając moment kiedy siostry są w kościele. I zjeść ją razem z ojcem dziecka.

Przecież wszyscy wiedzą, że pieluchy dostaje się z Caritasu i innych instytucji, jeść dają w ośrodkach, jeśli dziecko chce drugie śniadanie albo podwieczorek można mu podgrzać resztki z obiadu. Albo poczęstować się masłem i wędliną innej lokatorki (Dziecku żałujesz? Zbiedniejesz od jednego plasterka?). Kawę też można podebrać, nikt nie zauważy że w tydzień zeszła paczka. Aha, pieluchy można też ukraść z magazynu.

Zapomniałabym o kwestii ubrań. Najlepszym źródłem ubrań są worki z rzeczami innych lokatorek leżące tymczasowo na strychu. Na własne oczy widziałam synka E. w bluzie, którą dobrze pamiętałam gdy nosiła ją córeczka K. Nie było mowy o pomyłce, bluza była bardzo charakterystyczna.

I tylko dziecka szkoda, bo przy takiej matce czarno widzę jego podejście do życia i cudzej własności.

*Ojciec dziecka był nam wszystkim dobrze znany. W sądzie odmówił płacenia alimentów, wykazywał zerowe dochody WŁAŚNIE PO TO, żeby E. dostała alimenty z funduszu. Które traktowali jak wspólne pieniądze.

Dom samotnej matki

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (185)

#85808

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O dziwnym podejściu mojej rodziny...

Dwa miesiące po urodzeniu córki kupiłam sobie nową bluzkę. Muszę przyznać, że dekolt miała konkretny, ale był to letni, wakacyjny ciuch, a poza tym świetnie się sprawdzał przy karmieniu. Nosiłam ją do długich spodni, żeby nie było, że jestem zbyt wyzywająca.

Od własnej matki usłyszałam, że to nie wypada, że teraz jestem MATKĄ i powinnam się skromniej ubierać, że w ogóle nie wypada teraz, żebym starała się ładnie wyglądać, bo jestem matką i już. Że moje życie jako kobiety się skończyło, bo teraz jestem MATKĄ. Miałam dwadzieścia siedem lat.

Gdy ktokolwiek z mojej rodziny się zapowiada, przyjeżdżają do mojej córki. Prezenty na gwiazdkę dostaje od nich moja córka. Od prababci, babci, cioci, wujków. Prezenty na urodziny dostaje moja córka. Ja na swoje urodziny nie dostaję od nich nic. Po co? Przecież teraz jestem matką... I nie chodzi tu tylko o moją matkę, moje rodzeństwo zachowuje się tak samo.

Za każdym razem, gdy się kontaktuję z moją rodziną, czuję się jak nic nie znaczący dodatek do dziecka. To trochę frustrujące, a już raz zerwałam z nimi kontakt na parę lat i nie czułam się z tym komfortowo...

rodzina...

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (173)

#85767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno moja córka przyniosła uwagę w dzienniczku. Brzmiała ona mniej więcej tak:

"N. na lekcji nie uważa, nie wykonuje poleceń, próbuje nawiązać rozmowę z innymi uczniami, co im przeszkadza. Po zwróceniu uwagi obraża się i pyskuje zarówno nauczycielowi jak i innym uczniom."

Podpis pana od angielskiego.

Opieprzyłam, zapowiedziałam że jeśli coś takiego się powtórzy będzie kara. Przez ostatnie dwa tygodnie był spokój, ale nie łudzę się, do kompleksowej zmiany zachowania potrzeba czegoś więcej niż jednorazowej pogadanki i jestem gotowa na zastosowanie cięższych rozwiązań.

Na zebraniu spytałam nauczycielkę, co się stało ze starym dobrym stawianiem do kąta? Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie za podobne przewinienia stałam parę razy w kącie i nie mam w związku z tym żadnej traumy, a i naprostowało mnie to szybko.

Otóż nie. Nie wolno stawiać do kąta. Nie wolno podnieść głosu. Nie wolno przytulić ucznia. Nic nie wolno, tylko stać i nauczać.

To jest moim zdaniem chore. Nauczyciel ma stawiane wymagania - ma uczyć. Ale w przypadkach takich, jak np moja córka* nie każdy sobie poradzi bez stosowania "metod zakazanych". Więc nie przekaże jej wiedzy, jaką przekazać powinien. Oczywiście może napisać do mnie, a ja dam karę jaką uznam za słuszną. Ale to odbiera nauczycielowi cały autorytet.

Dziecko musi czuć lekki respekt i nie da się tego osiągnąć inaczej niż konsekwencją. A konsekwencja złego zachowania powinna (m. in.) być z tymże zachowaniem powiązana. Źle się zachowuje na lekcji, a karę dostaje w domu? Nie składa mi się to po prostu. Może się mylę, ale wydaje mi się że skuteczniejsza byłaby bodaj symboliczna kara, ale wymierzona natychmiast, niż cięższa, ale odwleczona.

*Moja córka cierpi na coś, co nazywam "ADHD rzekomym", czyli ma problem z usiedzeniem w miejscu, łatwo się rozkojarza i gada jak nakręcona, do tego jest leniwa. Nauczycielka podejrzewa dysleksję i dysgrafię, ale moim zdaniem problem leży raczej w tym, że trudno jest napisać/przeczytać prawidłowo jakieś słowo, gdy myśli się o niebieskich migdałach. Trzeba jej dyscypliny i wcale bym się nie pogniewała, gdyby raz i drugi postała sobie w kącie za gadanie na lekcji. Ale nie, nie wolno...

Szkoła

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (278)

#85730

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widok śmiesznie poprzycinanych drzew przy liniach wysokiego napięcia przypomniał mi zdarzenie sprzed wielu lat, kiedy to byłam jeszcze młoda i... No, w liceum byłam.

Zdarzyło się, że po silnych wiatrach, topola rosnąca niedaleko domu mojej babci straciła gałąź. Gałąź spadła na linię elektryczną. Wiatr wieje, gałęzią buja, iskry lecą - mało bezpieczna sytuacja.

Babcia pobiegła natychmiast do sąsiadów z naprzeciwka, ponieważ był to jedyny w promieniu chyba 2 km dom z internetem (takie czasy...), by ogarnęli numer na pogotowie energetyczne, to babcia zadzwoni, żeby coś z tym zrobili.

Za chwilę wróciła i jak nie zacznie sobaczyć...

Sąsiad niczego nie będzie szukał, babcia przesadza, nic się nie stanie, generalnie ma on wywalone na całą sytuację.

Babcia po upuszczeniu pary z zaworów, przypięła się do telefonu stacjonarnego i po kilku połączeniach uzyskała numer na pogotowie energetyczne. Panowie obiecali przyjechać jak tylko będą mogli, dużo wezwań mają - normalne przy wietrznej pogodzie. Adres zapisali, mamy czekać i dzwonić, jakby się sytuacja pogorszyła, np zerwałoby linię.

No to czekamy, świeczki przygotowane na wszelki wypadek, ale tak w sumie to już prawie zapomnieliśmy o całej sytuacji (obowiązek spełniony, to po co drążyć temat?) gdy rozległo się pukanie, a właściwie walenie do drzwi. Ale walenie takie, jakby co najmniej pożar wybuchł.

Otwieram, w drzwiach stoi spanikowany, blady jak śmierć sąsiad z karteczką i praktycznie krzyczy, żeby natychmiast dzwonić, że on już ma numer, natychmiast niech przyjadą i coś zrobią, bo ta gałąź nie może tak na drutach leżeć! BO MU ŚWIATŁO W DOMU ZACZĘŁO MIGAĆ!!!

Aha. Wtedy na nic więcej się nie zdobyłam. Babcia natomiast, w mało cenzuralnych słowach wyjaśniła sąsiadowi gdzie i jak głęboko może sobie teraz ten numer wsadzić i że skoro on nie był łaskaw poszukać, gdy prosiła, to teraz na pewno nie będziemy dzwonić na jego rozkaz. Dodała jeszcze, że u nas nie miga i w związku z tym ma wywalone na całą sytuację. I zamknęła mu drzwi przed nosem.

- Singri, ale ty mu nie mówiłaś, że już wezwałam pogotowie? - spytała mnie jeszcze.
- Nie...
- I dobrze, jak się posra ze strachu to może się czegoś nauczy.

Wieś rodzinna

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (177)

#85544

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym tygodniu spędziłam parę dni w szpitalu. Uzbierało mi się trochę...

1) Personel - zaangażowany na 200%, tylko co z tego, skoro go tak mało?! O odpięcie od KTG nie można się doprosić, bo pielęgniarki fruwają po oddziale z lekami, ciśnieniomierzami i najnormalniej w świecie nie mają czasu.

2) Jedzenie - Ja wiem, że nie przyjechałam tam dla przyjemności. Wiem, (z doświadczenia) że NIE DA SIĘ ugotować kartofli na kilkaset osób tak, żeby były zjadliwe (nie da się dobrze odparować i są wodniste). Wiem, że szpinak to kopalnia zdrowia niezależnie od tego, jak wygląda. Wiem, że produkty takie jak majonez czy śmietana są zakazane jako ciężkostrawne. Dlatego na posiłki raczej nie narzekałam (może poza przesłodzoną pomidorówką). Ale moje koleżanki z sali, dotknięte słynną cukrzycą ciężarnych, zostały przez panie z kuchni poproszone o kombinowanie własnego jedzenia, bo TO, CO KUCHNIA PODAJE JAKO DIETĘ CUKRZYCOWĄ DLA CUKRZYKÓW SIĘ NIE NADAJE.

3) Lekarstwa - Stwierdzono u mnie zbyt niski poziom potasu, magnezu i żelaza. O żelazie wiedziałam, łykam od kilku tygodni tabletki przepisane przez ginekologa. Miałam je ze sobą, więc zgłaszam pielęgniarkom, że żelaza mi dawać nie muszą, mam własne. "A jakie?" "Tardyferon". "O, to dobrze, jest znacznie lepszy od naszego Hematofenu". Aha.

4) Badania - mimo serii badań (amniopunkcja, morfologia płodu, przeciwciała, rozmaite wirusowe) wciąż nie wiadomo, czemu mojemu dziecku zrobiło się to, co się zrobiło. Przed wypisem dowiedziałam się jeszcze, że zabezpieczyli materiał do jeszcze jednego badania. Na chwilę obecną nie mają na nie pieniędzy (kilkanaście tysięcy), ale gdy tylko jakaś kasa pojawi się na horyzoncie, to zrobią. Ale to nie może iść z tych "zwykłych" pieniędzy, które szpital dostaje, lekarze muszą się wystarać o specjalny grant i wtedy może się uda. Tak z pół roku może to potrwać, albo i lepiej.

Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Dlaczego szpitale dostają ich tak mało, że muszą oszczędzać na wszystkim?

NFZ

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (153)

#85265

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sprzed chwili.

Byłam dziś na zebraniu klasowym. I o ile pierwsza kwestia mnie zdziwiła, o tyle druga wręcz oburzyła...

1) Drugie śniadanie do szkoły NIE POWINNO składać się z wafelków, batoników, cukierków czekoladowych i tym podobnych łakoci. Łakocie są dobre na deser. Wydawałoby się, że wszyscy dorośli o tym wiedzą. Okazuje się, że nie - niektóre dzieci w klasie dostają takie drugie śniadanie.

2) W statucie szkoły jest m. in. opisane, jak uczeń powinien wyglądać. Skupię się na dwóch punktach: strój galowy i włosy.
Strój galowy dla dziewczynki ma się składać z białej bluzki koszulowej oraz czarnej bądź granatowej spódnicy i stosownego obuwia bez obcasów. Na cztery dziewczynki w klasie jedna miała na rozpoczęciu roku bluzkę koszulową. Moja córka, tak się śmiesznie składa. W starszych klasach ten procent jest jeszcze niższy. Mniejszy problem ze strojem galowym mają natomiast panowie…

Włosy natomiast mają być czyste, schludnie uczesane (u dziewczynek preferowane końskie ogony i warkocze), W KOLORZE NATURALNYM. Koleżanka z klasy mojej córki ma grzywkę ufarbowaną na platynowy blond. Reszta włosów ciemnobrązowa. Jej brat, uczeń klasy starszej w tej samej szkole (więc obowiązuje go ten sam statut) ma włosy całkiem na platynowo zrobione. Z czarnego. Ja się grzecznie pytam, KTO POZWALA FARBOWAĆ WLOSY DZIECKU W DRUGIEJ (CZY KTÓREJKOLWIEK) KLASIE PODSTAWÓWKI?! Co ciekawe, tatuś po usłyszeniu tej uwagi powiedział wprost "Ale chcieli, to co mieliśmy zrobić?".

Mnie całe życie uczono, że są miejsca, gdzie obowiązują pewne zasady. W szkole wyglądamy i zachowujemy się inaczej niż na podwórku, ale nie obowiązuje nas taka elegancja jak np. w teatrze. I czy to było takie złe?

Szkoła

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (206)

#85352

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może nie piekielne, ale jednak wkurzające.

Wracam sobie skądś tam. Droga w większości prosta, po jednym pasie w każdą stronę. Przede mną ciężarówka, ja utrzymuję bezpieczny odstęp + jeszcze troszkę. Wyprzedzać jej nie mogę, sytuacja zbytnio nie pozwala, ale też i nie muszę, bo ciągnie zdrowo 80, a tam jest do 90.

Za mną ustawił się jakiś srebrny samochód. Podjechał moim zdaniem ciut za blisko, ale co tam, jak uważa że wyhamuje to niech sobie jedzie. Ale on to podjeżdża, to zwalnia, wychyla się na drugi pas i wraca...

No będzie wyprzedzał jak nic...

A nie, jednak nie będzie.

O, wyprzedza!

Nie, jednak nie...

Teraz!

Nie.

To może teraz?

Nie...

I tak ponad dziesięć minut siedzenia mi prawie na zderzaku.

A ja częściej już patrzę w lusterko niż na drogę, bo jeśli mnie wyprzedzi i zjedzie przede mnie, to wolę być przygotowana. To raz, a dwa - nie chcę przypadkiem wyciąć kolesiowi buraczanego numeru "ja ją wyprzedzam, a ona przyspiesza", częściej nawet zwalniam gdy jestem wyprzedzana.

Wreszcie jest, wyprzedził! Piękna prosta, puściutka po horyzont, żadnych wzniesień, pewnie wyprzedzi mnie, potem ciężarówkę i pomknie w siną dal?

Guzik.

Następne 10 km jechał między mną, a ciężarówką. Z prędkością dokładnie taką samą, jak przed wyprzedzeniem mnie. Po czym skręcił sobie w prawo.

Ja rozumiem, że często kierowca myśli, że zdąży, ale z naprzeciwka pojawia się auto i jednak rezygnuje. Wiadomo, wyprzedza się wtedy, gdy warunki pozwalają.

Ale nie rozumiem wyprzedzania dla samego wyprzedzania, żeby nie jechać jako ostatni wóz w "sznurku" (też mi sznurek, trzy pojazdy a między nimi by się po trzy jeszcze zmieściły).

Nie wiem, ujmą dla niego było jechać za prawie pełnoletnim wozem? Bo raczej nie widział, że jedzie za kobietą :D

Droga

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 123 (139)