Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 5 maja 2024 - 9:33
  • Historii na głównej: 109 z 141
  • Punktów za historie: 17487
  • Komentarzy: 1835
  • Punktów za komentarze: 12361
 

#85370

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o trendzie, jaki zaobserwowałam ostatnio.

Moja córka potrzebuje kurtki, a właściwie dwóch. Jednej na jesień/wiosnę, drugiej zimowej.

Pytam "Jaka ta kurtka ma być?" "Najlepiej niebieska."

Córka do szkoły, ja na rajd po sieciówkach. Jedna - kurtki są, owszem. Fason "zszyjemy kilka prostokątów i będzie OK". W dotyku przypominają ceratę. Ocieplenie symboliczne, kaptura brak. Gama kolorystyczna - jaskrawy róż i brudny róż. Cena - 39,99.
Druga sieciówka - podobnie. Niewielkie różnice w fasonie, ale wciąż pozostaje kiepska jakość i wykonanie.

Dobra, to były te tańsze sieciówki, może w droższej?

W droższej nie ma jeszcze kurtek, w poniedziałek dostawa, ale nie wiadomo czy będą.

Po czwartej zabrakło mi cierpliwości, tym bardziej, że wszędzie był niemal ten sam fason, który dobrze wiem jak leży na moim dziecku - kurtka sięga do talii, a najwyżej do bioder, za to na szerokość weszłaby jeszcze jedna dziewczynka, rękawy odsłaniają co najmniej nadgarstki, szyja nieosłonięta.

Następnego dnia po odstawieniu dziecka pogoniłam jakieś 25 km (po nowej, ładnej drodze) na targ, który jest znany z tego, że zazwyczaj jest tam spory wybór ubrań.

Idę, rozglądam się - są kurtki. Znalazłam fason, który mi się podoba. "A niebieskie pani ma z tego?" "Mam, jaki rozmiar?"

Podaję rozmiar, dostaję ciuch do ręki. Grube ocieplenie, sztuczne futerko w środku, fason jakby lekko płaszczykowy, rękawy długie, ze ściągaczem, kaptur porządny. Taka powiedziałabym raczej zimówka. Cena?

50 zł... Nawet doliczając spaloną benzynę się opłaca...

Oczywiście, że złapałam jak Reksio szynkę i dopiero w drodze do domu naszła mnie refleksja - dlaczego rzeczy łatwo dostępne, nawet niekoniecznie tanie, są aż tak potwornej jakości? Dlaczego kozaczki ze sklepu rozklejają się po dwóch miesiącach? A sportowe buty po sezonie wręcz się rozpadają? Swetry i bluzki po kilku praniach zmieniają fason i zaczynają przypominać ścierki? Widząc taką jakość w sklepach czuję się jak ubogi krewny, który ma się zadowolić byle czym.

Aż mi się przypomniało, jak w zeszłym roku szukaliśmy plecaka dla córki do szkoły. Jeden sklep, drugi, trzeci - plecaki po 60-70 zł, wygląd... No, ujdzie... Ale jakość okropna. Słaby materiał, cienkie nici, zero usztywnienia na plecach, mało kieszonek...
Gdzie dostaliśmy dobry plecak? Na targu oczywiście. Wprawdzie ciut droższy, 90 zł, ale jakościowo nie ma porównania. Powiem tylko, że po rocznym użytkowaniu (a wiadomo co dzieci wyprawiają z plecakami) wymagał tylko gruntownego czyszczenia i wyglądał jak nowy. Była masa wzorów do wyboru i tu już daliśmy jej wolną rękę. Jak się jej nie znudzi to do końca podstawówki ponosi.

Dlaczego chcąc kupić coś dobrej jakości, coś co ponoszę z kilka sezonów, muszę jechać X km albo szperać po secondhandach? Od co najmniej dwóch lat w sklepie nie udało mi się kupić nic powyżej piórnika w dobrej jakości. Buty, kurtki, wszelka garderoba... Tutaj nawet nie chodzi o ceny. Owszem, w sieciówkach jest taniej, ale nie na tyle, żeby usprawiedliwiało to aż taką różnicę w jakości.

W sumie to najbardziej dziwi mnie,że ten trend się utrzymuje. Serio ludzie kupią jakiś byle badziew tylko dlatego, że jest niezbyt drogi?

sklepy

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (198)

#85316

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo się zastanawiałam, czy dodać tę historię...

O tym, jak niektórzy potrafią wykorzystywać czyjąś trudną sytuację.

Po odejściu od ojca mojej córki, najpierw zamieszkałyśmy w Ośrodku Interwencji Kryzysowej, skąd po trzech miesiącach przeniesiono nas do Domu Samotnej Matki. Tamże spędziłyśmy pół roku, właściwie tylko dlatego, że nie miałyśmy się gdzie wyprowadzić.

Dom prowadzony był (zapewne nadal jest) przez zakonnice ze zgromadzenia Orionistów. Zakonnice mieszkały tam trzy, na piętrze, gdzie nie wchodziłyśmy ze względu na klauzurę, matki z dziećmi miały dla siebie parter.

Warunki mieszkaniowe były nawet przyzwoite, choć w pokojach było jednak ciasno (po trzy matki+plus dzieci), ale mieliśmy do dyspozycji dużą bawialnię, jadalnię i naprawdę spore podwórze z przyzwoitym placem zabaw. Była nawet zmywarka i naprawdę wypasiony telewizor! W pokojach się właściwie tylko spało.

Problemem, z jakim trzeba było się zmierzyć, był totalny brak szacunku okazywany nam przez siostrę przełożoną, która zarządzała całym domem i kontaktowała się z pracownikami socjalnymi. Zresztą, pracownice socjalne też swoje za uszami miały, ale to się jakoś dało przeżyć.

Kilka przykładów:

1) Wizyta darczyńcy, który co roku przekazywał na rzecz Domu spore zapasy chemii rozmaitego gatunku. Zostałyśmy uprzedzone, że pani będzie o 12, bawialnia i jadalnia mają lśnić, a dzieci wyglądać jak na świątecznych pocztówkach. A proszę bardzo...

W praktyce wyglądało to tak, że pani rzeczywiście przybyła o 12 i została przez siostrę przełożoną natychmiast zaproszona na górę na kawkę. Czekaliśmy w pełnej gotowości około dwóch godzin, ale przyszła 14, godzina o której zawsze podawany był obiad. My wytrzymamy, ale najstarsze z dzieci miało wtedy cztery lata i gromadka zaczęła się dość stanowczo domagać nakarmienia (jakby nie patrzeć miały rację...). Akurat tego dnia w menu było bolognese. Gdy około 14:30 siostra sprowadziła gościa, ani dzieci, ani jadalnia nie wyglądały reprezentacyjnie. I właśnie wtedy siostra rzuciła "A to są panie, które u nas aktualnie mieszkają i ich pociechy". Gość przywitał się z każdą z nas z osobna, zagadał do dzieci, wysłuchał naszych wyrazów (szczerej!) wdzięczności za pomoc i pojechał.

Oczywiście po wyjściu gościa ostro nam się oberwało, "bo przecież siostra mówiła, że wszystko ma lśnić, w jakim świetle my ją stawiamy?". Ktoś tam zdobył się na cichą ripostę, że wszystko było gotowe o umówionej godzinie, przecież wiadomo że o 14 jest obiad, siostra sama ustaliła pory posiłków i się ich trzymamy. Odważna mamusia została przez siostrę zakrzyczany, głównie na temat "nikt was nie zmusza, żebyście tu mieszkały!".

2) Siostra przełożona bardzo często podkreślała, jaką wielką łaskę robi nam, że pozwala nam tam mieszkać. Że to nie jest nasz dom, i że to tylko jej dobra wola, że tam znalazłyśmy schronienie. I ok, to bez wątpienia była prawda, ale powtarzana codziennie zdążyła nam obrzydnąć. Tym bardziej, że przykładałyśmy się bardzo do utrzymania domu i posesji w porządku, włączając w to odśnieżanie podwórza i pielęgnację ogródka. Siostry musiały tylko zadbać o swoje piętro (klauzura) i swoje potrzeby. Nie wiem, może jestem naiwna, ale gdyby nie to ciągle podkreślanie tej nieprawdopodobnej łaski, na pewno wykrzesałabym z siebie trochę więcej wdzięczności, a tak za każdym razem myślałam "Tja, ciekawe kto by dbał o ten dom, gdyby nie było kobiet w takiej sytuacji jak nasza..."

3) Całkowita nieznajomość realiów macierzyństwa, połączona z przekonaniem o własnej wszechwiedzy.

Dziecko w wieku dwóch lat nie powinno samo się ubierać, bo to długo trwa. Nie powinno samo jeść, bo się brudzi. Nie powinno przebywać z matką w kuchni, bo nie zrozumie że nie wolno dotykać kuchenki czy zmywarki. A odpieluchowywanie dziecka w tym wieku (moja akurat wtedy zaczęła się interesować kontrolowaniem potrzeb fizjologicznych) to jest jakaś dzika fanaberia. Aha, kolejną fanaberią jest zmienianie dziecku codziennie ubrań, przecież wystarczy pilnować, żeby się nie brudziło! (Widział kto kiedy zdrowe dziecko, które się nie brudzi?!)

Oczywiście utrzymanie porządku w pokoju gdzie mieszka 3-4 dzieci w wieku do 4 lat to jest pikuś. Siostry w swoich pokojach mają porządek i przełożona nie rozumie, czemu u nas są często porozsypywane zabawki.

Z drugiej strony - usypianie/karmienie dziecka w czasie gdy zdaniem siostry należało robić co innego jest (jej zdaniem) niedopuszczalne. Każda z nas miała swoje dyżury, jedna sprząta w danym tygodniu łazienki, inną werandę, wiadomo o co chodzi. Czas na wykonanie dyżuru był jasno określony - do południa. Moja córka akurat, wstając o 6-6:30, około 10 zaczynała ziewać. Czyli akurat - ululać i zdążę zrobić swoje, bo nie zawsze się zdarzało wcześniej, a jeszcze często trzeba było popilnować dziecka w czasie gdy jego mama wykonywała swój dyżur (to wszystko naprawdę dawało się dogadać). Jednak jeśli siostra zeszła, w czasie gdy siedziałam z małą, a moja praca była jeszcze niewykonana, musiałam wysłuchać wykładu na temat mojego lenistwa, niewdzięczności i tego jak przedkładam własne sprawy nad dobro domu.

Podobna sytuacja zdarzyła się, gdy siostra zeszła na dół pewnego dnia i zarządziła zebranie. Ot tak, spontanicznie, chce z nami porozmawiać. To znaczy chce nam uświadomić, jakie jesteśmy podłe kłamczuchy i wmówić, że parę sytuacji, które doskonale pamiętałyśmy wcale nie miało miejsca, albo wyglądało inaczej. I siostra wcale nie powiedziała mi, że jak mam pieniądze na papierosy to powinnam mieć na pieluchy (nigdy nie paliłam!) i nie odmówiła mi wydania paczki pieluch z magazynu. Uroiłam to sobie pewnie. Przecież nam niczego nie brakuje, w magazynie jest tyle szamponów, balsamów i żeli pod prysznic, że na dziesięć lat by nam starczyło. Starczyłoby, gdyby cokolwiek z tego świętego magazynu zostało kiedykolwiek wydane... Ale nie było wydawane nawet na nasze usilne prośby. Jednocześnie siostra krzywym okiem patrzyła nawet na to, że rodzina przywozi nam prezenty, "bo w magazynie wszystko jest!".

Hm. W sumie to nie o tym miałam, a o tym jak potraktowano przy tej okazji moją koleżankę. Otóż była to już godzina, kiedy dzieci spały i R akurat usnęła razem ze swoimi synkami. Obudziłyśmy ją, ale wiadomo - wstawać trzeba ostrożnie, włosy przygładzić, sweter jakiś założyć... Chwilę to potrwało, po czym R dopuściła się bezczelności ostatecznej. Ośmieliła się jeszcze pójść do toalety! Jak to było? "Wiem, że zebranie jest niezapowiedziane, ale czy naprawdę oczekujesz, że my wszystkie będziemy czekać aż ty jakieś tam swoje sprawy pozałatwiasz?" I nie, żadna z nas nie miała do R najmniejszych pretensji, przecież to wszystko to są ludzkie rzeczy...

3) Wychodzenie "na miasto".
Będąc dorosłymi kobietami, mając dzieci, same czułyśmy się jak dzieci. Otóż żeby móc wyjść należało wykonać swój dyżur (no to raczej oczywiste), ok czym iść do siostry przełożonej i zapytać ją o pozwolenie. Oczywiście musiałyśmy się dokładnie opowiedzieć - dokąd, czy z dzieckiem, kiedy będziemy... Po czym dowiadywałyśmy się, że nie wolno, bo pogoda brzydka, potem dziecko będzie chore! Albo, że przed chwilą na miasto wyszły R i G, więc ja mogę wyjść po ich powrocie, albo zgoła jutro, bo jak to tak, że wszystkie gdzieś idziemy, a dom pusty. Albo, że K nie zajmie się moją córką, bo siostra dla niej zaplanowała inne zajęcie (o czym K nie wiedziała i ochoczo zgodziła się podjąć opieki, jako że wystarczyło wsadzić nasze córki do piaskownicy i się świetnie dogadywały). Albo coś tam innego. Generalnie - to, czy będę mogła wyjść, często zależało od fanaberii siostry przełożonej. Jedynie do pediatry zawsze byłyśmy puszczane, internista jednak już był zdaniem siostry luksusem.

Ja naprawdę wiele rozumiem. Mieszkanie pod jednym dachem z tabunem obcych bab i dzieci może być frustrujące. I zdaję sobie sprawę z tego, że trzeba było ustalić jasne zasady i przestrzegać ich z żelazną konsekwencją, bo niektóre z pensjonariuszek tylko patrzyły, jak nagiąć regulamin (jeśli chcecie, pojawi się część druga, właśnie o tym). Ale uważam, że siostrze przełożonej naprawdę nie ubyłoby powagi i godności gdyby okazała nam odrobinę szacunku. I to nie była kwestia tego, że wg standardów religii katolickiej byłyśmy grzeszne - każda z nas miała dzieci ze stałego, często legalnego związku, a w czasie pobytu w Domu nie utrzymywałyśmy kontaktów z mężczyznami... To było po prostu podejście "Mogę, to wam dowalę. Bo dokąd pójdziecie?" A my musiałyśmy jeszcze starać się nie zasłużyć na wyrzucenie z ośrodka, bo faktycznie nie było dokąd pójść.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (195)

#85461

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakby ktoś się zastanawiał, dlaczego utrzymywanie kontaktów z moją matką ogranicza się do odbierania telefonów od niej:

Mam nieciekawą chwilowo sytuację, kto nie wie: Ciąża, która na 90% albo i więcej rokuje na urodzenie martwego dziecka.

Matce, jako że jest skora do płaczu, dawania "dobrych" rad i pocieszania na zasadzie "ale nie ma co się martwić, jedno już masz" nie chciałam w ogóle mówić o ciąży, najlepiej póki nie urodzę.
Niestety, nie da się mieszkać z kimś pod jednym dachem i ukrywać swego stanu, więc musiałam powiedzieć Córce. I tak, ona wie, że mam w brzuchu jej siostrzyczkę i że tę siostrzyczkę zapewne straci. Popłakała, ale w sumie znosi to lepiej niż ja.
Nie potrafię też wytłumaczyć Córce, dlaczego całkiem chcę się odciąć od rodziny i pozwalam jej czasem z babcią porozmawiać przez telefon.

No i się smarkula wygadała.

Tyle wstępu, historia właściwa:

Rozmowa telefoniczna z mamą:
M: Co to ja od C. słyszę, w ciąży jesteś? I podobno masz poronić, dlaczego nic nie mówiłaś?
J: Nie chciałam, żebyś się denerwowała...
M: Ale jestem Twoją matką! Mam chyba prawo wiedzieć, może bym cię jakoś wsparła? Do kościoła to ty chodzisz? Spowiadasz się? Może byś z księdzem jakimś pogadała? Może by ci jakoś pomógł? (tak, ksiądz magicznie uzdrowi mi dziecko...) I co, chodzisz do jakiegoś lekarza?! Co mówił?!
J: (streszczam sytuację)
M: No to niefajnie, dbaj o siebie! Oszczędzać się musisz! A wiesz, A. (pięć minut nawijania o mojej siostrze)... A B. (kolejne pięć minut nawijania o babci)... A M. i G. (dziesięć minut nawijania o psie i kocie)...
J: Mamo, nie mam teraz siły o tym wszystkim słuchać, daj spokój...
M: Jak nie masz siły z matką porozmawiać?
J: To słuchanie tych wszystkich litanii mnie po prostu męczy.
M: Sręczy nie męczy! Całkiem już się od rodziny odbijasz! Z matką porozmawiać nie może! Już całkiem tamtą rodzinę wolisz! Ani nie przyjedziesz, ani nie pogadasz! Cześć!!!

Rozłączenie się i zostawienie mnie ze skołataną gadaniem głową i wyrzutami sumienia. Często gęsto potrafi się wcześniej rozpłakać. Co ciekawe - mama uważa, że rozmowy w ten sposób powinny być korzystne dla mojej psychiki, a jeśli nie są, to jest moja wina, bo nie doceniam jej dobrych intencji...

Dla porównania przytoczę moją dzisiejszą rozmowę z ojcem. Starym alkoholikiem, który przez 15 lat nie pamiętał, że ma dzieci, nie łożył na ich utrzymanie ani nie odwiedzał.

T: A tak dzwonię, co tam słychać?
J: A źle słychać... (streszczam sytuację)
T: Olaboga! Straszne rzeczy! Trzymasz się?
J: No jakoś się trzymam.
T: I jakie szanse lekarze dają?
J: Bardzo marne.
T: Straszne rzeczy... Może będzie dobrze. Do psychologa może jakiegoś idź, co?
J: Chodzę, raz w tygodniu.
T: No szkoda, szkoda, fajnie byłoby jakby się rodzina powiększyła. Ja też byłem ostatnio w szpitalu, leki mi dali, ale to ci nie będę teraz głowy truć. Dużo zdrowia. To nie zawracam ci głowy. Cześć.

Przed bipbipbip usłyszałam jeszcze "Straszne rzeczy, straszne rzeczy"...

Można porozmawiać na spokojnie, bez płaczu, krzyków? Można wesprzeć córkę dobrym słowem (byle nie w nadmiarze)? Trzeba koniecznie przy każdej rozmowie referować, ile srok za ogon łapie moja siostra i czemu się kuzynce małżeństwo nie układa?

Dlaczego po pięciominutowej rozmowie z ojcem czuję się lekko pokrzepiona, a po rozmowie z matką mam ochotę zaszyć się w mysiej dziurze i żeby się nikt do mnie nie odzywał przez parę minut?

rodzina

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (195)

#85507

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Grrr...

Krótki zarys:
Wyprowadzając się z domu tfu(!) rodzinnego zabrałam ze sobą dwie torby. W jednej miałam ubrania, w drugiej starą kołdrę i poduszkę "bo nam się już w sumie nie przyda". Mimo, że wcześniej pracowałam, nie miałam nawet własnego kubka czy talerza. Kupowanie sobie CZEGOKOLWIEK zamiast oddawania pieniędzy matce, było bardzo źle widziane i szeroko komentowane przez wiele dni. Sterroryzowana do potęgi granic, godziłam się na to.

Ale wyprowadziłam się, kupiłam sobie komórkę, kupiłam komputer (rzęcha jakiegoś, ale działał). Pracowałam. Przez kilka lat wysłuchiwałam telefonicznych płaczów mojej matki, jak to nie ma na jedzenie, bo coś tam (potem dowiedziałam się, że był to stek kłamstw, a matka pieniądze przepijała), więc podrzucałam jej to 50, to 100 zł. Tak mnie wychowano, że mam obowiązek pomagać teraz rodzinie, a ja jeszcze nie miałam siły się zbuntować. Ale jednocześnie stopniowo "dorabiałam się" - a to talerze, a to garnek...

Poznałam ojca mojej córki, zamieszkałam z nim i w tym okresie przestałam wspomagać matkę. Kontakt się urwał, by odnowić się po narodzinach wnuczki.

Po odejściu od tegoż (#$!^&%) krótki epizod w rozmaitych instytucjach pomocowych i w końcu jest! Mieszkanie komunalne, pokój z kuchnią, pana Boga za nogi złapałam!

W okresie "urządzania się" mama nawet była do pewnego stopnia pomocna. Załatwiła mi meble do pokoju, które moja ciotka chciała wyrzucić, a także szafki kuchenne, które sama używała kilka lat po tym jak jakaś sąsiadka wyrzuciła je na opał.

Zapytacie, co w tym piekielnego?

Ano nic. Absolutnie nic. Tylko gdy mama poinformowała mnie, że rodzice faceta mojej siostry kupili młodym mieszkanie, więc ona MUSI im kupić meble... No jakoś tak przykro mi się zrobiło. Nie wiem nawet czy słusznie.

Rodzina.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (146)

#85440

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Żeby się władować pod pociąg towarowy na teoretycznie zamkniętej trasie...

Linia kolejowa w okolicy jest remontowana, zbliżają się podobno do końca, ale ruch wciąż wstrzymany. Jedna jedyna nitka jest otwarta, ponieważ wożone nią jest zaopatrzenie, przeważnie węgiel, do miejscowych zakładów chemicznych (producent głównie nawozów sztucznych). Bez tego zaopatrzenia fabryka mogłaby się na dwa lata zamknąć, więc nie ma się czemu dziwić.

Na tejże trasie jest przejazd kolejowy. Przejeżdża tamtędy dosłownie kilka pociągów dziennie.

Nie jestem pewna, czy jest tam sygnalizacja (może być zdjęta z powodu remontu), ale jest stosowne oznaczenie - znak (nie pamiętam numerka) ostrzegający o przejeździe niestrzeżonym, do tego zakaz wyprzedzania i informacja o robotach drogowych. Widoczność jest wspaniała, a pociągi powolne. Widać je na długo zanim osiągną ten punkt, za którym już niebezpiecznie jest wchodzić na tory.

Do przejazdu podjeżdża samochód. Kierowca widzi nadjeżdżający pociąg, więc zatrzymuje pojazd. Pan jadący za nim oplem jednak ignoruje i zakaz wyprzedzania i znaki ostrzegawcze, omija stojące auto i ładuje się po pociąg.

Nikomu nic się nie stało tylko dlatego, że pociąg jechał powoli (był pełny, a miał już niedaleko do stacji końcowej). Obaj panowie - i kierowca i maszynista - byli trzeźwi.

Dlaczego wsiadając do samochodu powinniśmy się upewnić, że mamy ze sobą mózg...

polskie_drogi

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (136)

#85321

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę za szybko po poprzedniej historii, ale co tam :D

Dla odmiany o piekielnych mieszkankach Domu Samotnej Matki:

Było kilka jasnych zasad, których należało przestrzegać. Podstawową był zakaz palenia papierosów wewnątrz budynku.

OK, palące ogarnęły sobie palarnię pod altanką. Postawiły starą kanapę, potem doszły dwa fotele, które siostry zamierzały wyrzucić, bo już swoje lata miały. I niby wszystko dobrze, co?

Ano nie, bo mamusie miały w zwyczaju przesiadywać tam całymi godzinami, plotkując, kawkując i paląc faję za fają, a jedna wytypowana spędzała ten czas z siódemką dzieci. Pół biedy, jeśli padło na plac zabaw, ale zimą trzeba było siedzieć w bawialni i naprawdę było to uciążliwe.

Aha, byłam w ekipie jedyną niepalącą osobą... I miałam opinię tej, co się najlepiej dziećmi zajmie...

Gorzej, że absolutnie nie szło to w parze z wzajemnością. Gdy ja potrzebowałam, żeby mi się któraś zajęła córką, bo np mam dyżur do zrobienia, okazywało się że nikt nagle nie może. Najczęściej więc sprzątałam swoje z plączącym się pod nogami dzieckiem.

Oczywiście jak najbardziej miałam prawo odmówić. Mogłam np powiedzieć, i powiedziałam, "Nie, nie zostaję z całą czeredą, idźcie pojedynczo, albo w parach." (oczywiście już po tym, jak się przekonałam, że z moim dzieckiem prawie nigdy nie ma komu zostać) Ale i na to znalazł się sposób.

"Singri, to ja i K skoczymy na fajka, zerknij na nasze dzieciaki, OK?" "OK"

Za dziesięć minut.

"Co one tam tyle czasu robią, mi też chce się palić! Sin, popilnuj mojej, pójdę i zaraz je tu przyślę." "To ja pójdę z tobą." "I ja"

I właśnie się znowu dałam wmanewrować na co najmniej pół godziny. Jeśli akurat było zimno, bo latem to dłużej trwało... Nie zostawię dzieci bez opieki, bo jestem sama przeciwko piątce, a regulamin zabrania zostawiania dzieci samych.

Bywały gorsze sytuacje, np. osoba mająca danego dnia dyżur kuchenny między innymi sprzątała ze stołu po posiłkach. Zaraz po posiłkach, a nie dwie godziny po ich zjedzeniu.
Jemy kolację. E. podrywa się od stołu. "Sin, póki wszyscy jedzą, skoczę na szybką fajkę, popilnuj mi N." "Nie, pójdziesz jak sprzątnę po kolacji. Poproś kogo innego, albo mi pomóż, jak chcesz szybciej." "Oj tam, wszyscy jeszcze jedzą, trzymaj go!"

I sadza mi niemowlaka na kolana. Co, mam go zrzucić? Dobra, przeżyję...

A potem pół godziny nerwowego zerkania na drzwi wejściowe (wraca wreszcie?), drzwi na piętro (jak siostra zejdzie znowu mi się oberwie, nie uwierzy w tak bezczelną akcję) i na stopniowo pustoszejący stół. A jeszcze do tego zbliżała się godzina, kiedy powinnam kłaść dziecko spać.

Drugi aspekt to szacunek do rzeczy, które dostawałyśmy od sióstr. I o ile w poprzedniej historii psioczyłam na siostrę, że nie wydaje, o tyle po zastanowieniu przestałam jej się dziwić.
Taki np papier toaletowy. Każda kupuje sobie, trzyma w pokoju, nosi za każdym razem ze sobą rolkę. Nie ma papieru w magazynie? Ależ jest! Raz, jak mieli być jacyś goście, siostry wyłożyły po pół zgrzewki do każdej łazienki, i to takiego z wysokiej półki, kolorowy i zapachowy w dodatku (takim to byłoby mi szkoda d... wycierać, trzymałabym do smarkania :D). Nie minął dzień, a jedna rolka została przez jakieś dziecko rozwleczona po korytarzu, trzy wyłowiono z sedesu (wrzucone w całości), a reszta zniknęła nie wiadomo gdzie. I jeszcze na bezczela idą prosić o następny "bo się skończył". Dziesięć rolek! W jeden dzień! Nawet na taką czeredę to trochę dużo... Nigdy więcej nie doczekałam się "ośrodkowego" papieru. I wcale mnie to nie dziwi.

Kiedy indziej siostra przyniosła szampon "Bambino", po butelce na dziecko i jakieś żele pod prysznic, po butelce na mamę. Zaznaczyła, żebyśmy trzymały te kosmetyki w łazience "bo w normalnym domu trzyma się takie rzeczy w łazience i nikt nikomu nie podbiera". Jakby nie patrzeć racja. Na następny dzień w łazience stały dwie butelki, resztę dziewczyny zabrały do swoich pokoi. I w porządku, tylko że w mojej butelce po jednym dniu brakowało połowy zawartości. Tak jakby mamusie swoje zabrały, a mojego użyły "bo stoi". O nie, nie ma tak dobrze, też zabrałam.

Podejrzewam, że to właśnie takie akcje były przyczyną opisywanego w poprzedniej historii marynowania rzeczy w magazynie. Niestety, cierpiały na tym osoby naprawdę potrzebujące, bo jak już wcześniej wspominałam, jeśli nie miałam akurat pieniędzy a skończyły mi się pieluchy, to prędzej doczekałam się na kolejne alimenty niż na wydanie czegokolwiek z magazynu.

Kolejna kwestia, to przestrzeganie regulaminu.
Niby teoretycznie nie było zakazu spotykania się z facetami. Ba, miałam wrażenie, że siostry traktują to jak szansę na to, że kiedyś będziemy miały jednak pełną rodzinę i się nam ułoży. Ale niektóre z nas jednak ten zakaz miały. Na przykład K, której facet tak ją cudownie traktował, że miała palce krzywe od źle zrośniętych złamań, a i tak odwiedzała go w więzieniu. Za co siedział? Tak, za znęcanie się nad rodziną :D Miała zalecenie, by się z nim nie spotykała, by się od niego odcięła i albo spróbowała stanąć na własnych nogach (zalecane bardziej) albo rozejrzała się za kimś porządnym. K jednak wiedziała lepiej, twierdziła że gdy tylko dostanie mieszkanie komunalne z facetowi się skończy wyrok, to zamieszkają razem i stworzą szczęśliwą rodzinkę :D
Albo inna panna i jej kawaler. Pracował gdzieś tam, mniejsza gdzie. Przychodził do nas prosto z pracy. Panna podgrzewała mu co zostało z obiadu - generalnie nie wolno było nam karmić gości "domowym" jedzeniem, ale miski zupy nie będziemy przecież chłopakowi żałować... Przegięciem było dopiero robienie mu kanapek na następny dzień do pracy ze wspólnego chleba i konserw czy wędliny. Oraz to, jak spędzał u nas całe soboty i niedziele. Wprawdzie nie siadał z nami do stołu, ale panna wynosiła mu jedzenie do pokoju. Śniadanko, obiad i kolację. Co było sprzeczne z regulaminem. Pomimo wielokrotnych uwag zwracanych jej zarówno przez nas, jak i przez siostry, nie przestała do końca swego pobytu.

(Żeby nie było - dla mnie jest jasne, że facet który uderzył raz, uderzy ponownie, więc jeśli mężczyzna podnosi rękę oznacza to dla mnie koniec związku)

No i na koniec - kradzieże i generalnie luźny stosunek do czyjejś własności.
Np. akcja z moimi butami. Miałam następnego dnia ważną rozmowę, więc między innymi starannie wyczyściłam buty (późna jesień, spacery z dzieckiem...). Wieczorem przypomniałam sobie, że zostawiłam coś na werandzie, więc po to pobiegłam. Moje kozaczki były upaprane błotem po kostki. Pytam pań przy stole, komu to tak pilnie były potrzebne moje buty. Odzywa się R "A bo wiesz, jak się idzie do palarni to jest straszne błoto, a ja nie mam kozaków." "To w takim razie teraz mi je wyczyść." "Oj tam, umyłaś sobie raz, umyjesz drugi, masz też o co się rzucać."

I wtedy, jak w marnej komedii, za rogiem korytarza rozległ się głos siostry przełożonej "Nie, ty je umyjesz. Teraz, na moich oczach."

Haha. (siostra potrafiła być w porządku, jeśli coś naruszało jej zdaniem poczucie sprawiedliwości. Niestety, nie miała w zwyczaju dowiadywać się dokładnie wszystkiego, tylko było parę osób którym ufała i parę takich, którym nie ufała. Akurat miałam fuksa, że słyszała całą rozmowę.)

Kiedy indziej zostałam (tradycyjnie) poproszona o popilnowanie dzieci R i G (wliczając moją miałam pod opieką czworo dzieci) gdy one wyjdą na fajka. Dzieci mnie uwielbiały (z wzajemnością), więc ledwo weszłam do pokoju, zaczęły mnie szarpać w trzy różne strony. Zdążyłam tylko zdjąć okulary i poprosić R, żeby schowała je gdzieś wysoko, bo się o nie bałam, a sama naprawdę nie miałam jak się już ruszyć.
Pokotłowałam się chwilę z dzieciarnią po dywanie, zaśpiewaliśmy jakąś tam piosenkę i G wróciła, żeby mnie "zluzować". Sięgam po okulary (było miejsce, gdzie zawsze je kładłam gdy byłam w ich pokoju) - nie ma. Pytam G "Widziałaś moje bryle?" "Widziałam. R przyszła w nich do palarni" "ŻE CO?!"
Za chwilę R wróciła i oddała mi okulary z komentarzem "Olaboga, na chwilę wzięłam, masz się o co kłócić..."
Tak, zemściłam się :D idąc się kąpać, wiedząc że nie ma jej w pokoju, zajrzałam i skubnęłam jej szczoteczkę do zębów. Tak, G i K to widziały i tylko się śmiały. Oczywiście nie użyłam jej szczoteczki w żaden sposób, zmoczyłam tylko pod kranem i odniosłam. Z komentarzem "Oj, tylko na chwilę wzięłam". Podziałało :D

No i na koniec (ale teraz to już naprawdę koniec) najgorsze. Siostra nie wydaje rzeczy z magazynu? Ano nie wydaje. Co zrobić, żeby dziecko miało pieluchy, matka na papierosy i zamawianie pizzy (tak, niektóre na to wydawały alimenty!!!) i żeby jeszcze coś facetowi podrzucić (to jest już moim zdaniem szczyt - alimenty z funduszu, bo ojciec niewypłacalny, szły na papieroski i piwko dla tatusia! żebym nie widziała, to bym nie uwierzyła.)?

Ano w takiej sytuacji należy podpierniczyć kilka paczek pieluch z magazynu. Łatwo nie było to zorganizować, ale jakoś się udało. A żeby kradzież się nie wykryła, należy jak najszybciej sprzedać pieluchy współlokatorce z pokoju (nie, nie byłam aż taka głupia). Albo po prostu nagadać siostrze, że widziało się, jak wynosiłam te pieluchy (zaczęłam przyklejać do paczki z pieluchami paragon). W sumie można było oskarżyć mnie o kradzież, bo moje dziecko zawsze miało pieluchy, a ja nigdy prawie nie miałam pieniędzy (300 zł alimenty, 77 rodzinne... Paczka Dady ponad 30 zł, szły trzy paczki miesięcznie - spory wydatek. I faktycznie, na rzeczy tak niepotrzebne jak telefon czy słodycze nigdy nie miałam pieniędzy. 90% szło na potrzeby dziecka, 10% czy nawet mniej na papier toaletowy i mydło dla mnie).
Tak, niektóre osoby kradły na potęgę. Zaczęły się rewizje w pokojach i wzmożone patrzenie nam na ręce. Nie wiem, co było dalej, bo niedługo potem dostałam mieszkanie w rodzinnym mieście i mogłam opuścić ten "przybytek".

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (178)

#85259

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałam dziś poruszyć temat pewnej mentalności, w mojej rodzinie obecnej głównie w starszym pokoleniu.

Chodzi o narzekanie na "niedomyślność" pokolenia młodszego i to utrzymane w takim tonie, że można by uznać osoby "niedomyślne" za upośledzone umysłowo.

Niezależnie od tego co robiła moja babcia i co w tym czasie robiłam ja po ZAKOŃCZENIU pracy babcia zaczynała wygłaszać litanię: "Olaboga, tak się zmęczyłam, tak mnie plecy bolą, ale nikt, NIKT (znaczące spojrzenie na mnie) się nie domyśli, nie zastanowi, że tej babki coś długo nie ma, może by jej pomóc, ale nie, po co, dupę rozpłaszczyć i siedzieć... Nikt nie widzi, ile ja robię..."

I w ten deseń dopóki jej się nie znudziło. Prośby, żeby mówiła gdy idzie coś robić, gdy potrzebuje pomocy - nie, bo ja się powinnam DOMYŚLIĆ. No już lecę.

Kilka lat temu do kółka litaniowego dołączyła moja mama. Gdy dzwoni, co jakiś czas muszę wysłuchać, że moja siostra "To taka nieużyta jest, jeździ do miasta kilka razy w tygodniu, nigdy matki nie zapyta czy by się nie wybrała. Ja się prosić nie będę, łaski nie potrzebuję, ale jednak wypadałoby zaproponować, że mnie zabierze, bo to aż nieładnie wygląda..."

Raz podjęłam próbę interwencji. Zasugerowałam siostrze, żeby czasem mamę jednak na miasto zabrała. Najpierw siostra zrobiła mi awanturę, potem mama, a na końcu babcia. Od tamtej pory albo urywam rozmowy z mamą, albo (jeśli mam siłę) jednym uchem wpuszczam, a drugim wypuszczam.

I tak się zastanawiam - ja też mam teraz rodzinę. Nie oczekuję ani od Szczerbusia, ani od córki, że będą mi w czymkolwiek pomagać. Zaproponują - super. Ale to, że mi nie wyrywają ścierki z rąk nie oznacza, że mojej pracy nie widzą. Widzą że robię i widzą, że sobie radzę. To po co mają się napraszać, narzucać? A jeśli z jakiegoś powodu potrzebuję pomocy to istnieje taki magiczny środek, który nazywa się MOWA. Mówię "Skarbie, zbierz butelki do worka i posortuj te swoje ciuchy co je rzucałeś na podłogę." Czary-mary, zrobione! Poproszę, żeby skoczył do warzywnika po marchew/cebulę/pietruszkę/ziemniaki? Skoczy bez protestu. Czego więcej chcieć?

Oczywiście każdy ma swoje obowiązki. Szczerbus zaopatruje dom w opał, wykonuje cięższe pracę w polu, coś przestawi, pomaluje, przytarga cięższe zakupy (których mi nawet przed ciążą nie pozwalał dźwigać, a teraz to już w ogóle), dba o stan auta którym jeżdżę no i oczywiście pracuje zarobkowo - mało? Córka chodzi do szkoły, odrabia lekcje, dba (dobra, ma dbać) o porządek w pokoju - mało? Mają jeszcze patrzeć mi na ręce i DOMYŚLAĆ się, że w tym czy tamtym trzeba mi pomóc? Tym bardziej, że najczęściej wcale nie trzeba, nawet teraz, gdy mam prikaz się oszczędzać, daję ze wszystkim radę.

Takie oczekiwanie, że ktoś SIĘ DOMYŚLI jest moim zdaniem piekielne dla obydwu stron. Strona "poszkodowana" najczęściej się ciężko urobi i ma poczucie, że nikt jej pracy nie docenia, nie widzi jak jej ciężko. Strona "winna" dostaje w prezencie zupełnie niepotrzebne i nieuzasadnione poczucie winy, a także niższe poczucie własnej wartości...

Ja też miałam w domu rodzinnym obowiązki. Pierwszy i podstawowy to nauka i z tego się na ogół wywiązywałam. Pomoc rodzeństwu w lekcjach uważałam za coś absolutnie naturalnego. Zmywanie naczyń, sobotnie porządki, opieką nad rodzeństwem gdy mamy i babci nie było - może nie była to katorżnicza praca, ale moim zdaniem dla nastolatki wystarczająca. Ale nie, poza wykonywaniem "podstawowych obowiązków" trzeba jeszcze SIĘ DOMYŚLIĆ że skoro babcia trzy dni temu wspominała, że trzeba podlać maliny (wspominała że trzeba, nie kazała mi podlać, w dodatku jak się okazało w momencie tego wspominania byłam w szkole) to mam to wreszcie zrobić... Albo wysłuchać litanii, jaka to ja zła i niedobra i do tego jeszcze głupia...

Przeraża mnie perspektywa, że moja siostra, wciąż z nimi mieszkająca, może tym przesiąknąć i przelać to na własne dzieci.

Rodzina

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (153)

#85410

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod wpływem historii o Kindze. Miał być komentarz, ale wyszła powieść.

Kończyłam właśnie ósmą klasę SP, nadszedł czas wyboru szkoły średniej.

Już w siódmej klasie wspominałam coś o zawodówce ogrodniczej (była w naszym mieście, a zawód nie taki zły) ale uświadomiono mi, że po zawodówce nie będę miała matury, a mama chce żebym poszła na studia! Ja mam się kształcić!
Dobra, brak matury i mnie odstraszył. No to może technikum krawieckie? Jest niedaleko, cztery stacje pociągiem... A to też mnie interesuje...
Jakie technikum, gdzie technikum! Ja na studia mam iść! Ja mam się kształcić!

Wykształcenie kierunkowe kazano mi wybić sobie z głowy, ogólniak i tylko ogólniak!

Człowiek młody był, głupi, uważał że rodzice wiedzą lepiej. Uległam.

No to jak ogólniak, to ja składam papiery do tego w naszym mieście (chodziłam do zespołu szkół, SP+LO). Nie będzie dojazdów, znam połowę kadry, pół mojej klasy tam idzie...

Nie, to musi być szkoła w Warszawie! Koniecznie! Ale mam wybrać taką, żeby mieć blisko do dworca.

Wywiad wśród kolegów, wertowanie pożyczonego informatora... Wytypowałam dwie szkoły, obie ogólnokształcące. Obie oferowały klasę matematyczno-informatyczną, którą wolałam od ogólnokształcącej. Z czego wolałam tę pierwszą, bo jak się okazało, szli tam wszyscy klasowi prymusi. (Tak, należałam do tego grona, stopnie nie stanowiły problemu)

Idę do mamy i mówię:

- Mamo, ja to się chyba zdecyduję na Hoffmanową.
- A to tam masz najbliżej? Pokaż plan!

Plan stolicy na stół, pokazuję:

- No zobacz, wysiądę na Śródmieściu, przejdę tędy, tu jest przejście podziemne i już jestem na właściwej ulicy. A szkoła jest tu.

Serio, droga była tak strasznie skomplikowana, że dziesięciolatek by ogarnął.

Mama się zastanawia, zastanawia i w te słowa rzecze:

- A koło mojej pracy też jest liceum. Żeromskiego. Gdzie to będzie?

Sprawdzam adres, pokazuję na planie.

- No! Do Żeromskiego bliżej będziesz miała! Tylko wyjdziesz z dworca i już będziesz! A tam to na pewno zabłądzisz!
- Ale do Hoffmanowej idą ludzie z mojej klasy, a do Żeromskiego nikt znajomy się nie wybiera...
- I dobrze! Mają na ciebie zły wpływ! Nauczyli cię matce się sprzeciwiać!

Wysunęłam ostatni argument:

- Chłopaki mówią, że w Żeromskim jest strasznie ciężko, klasa mat-inf ma ułożony autorski program i podobno połowa osób nie zdaje do drugiej klasy...

Mamie załączył się już tryb "ustawić gówniarę do pionu".

- ALE MNIE NIE INTERESUJE, CO MÓWIĄ TWOI KOLEDZY! ZŁOŻYSZ PAPIERY DO ŻEROMSKIEGO I TYLKO DO ŻEROMSKIEGO! BO JA TAK MÓWIĘ! NIE ZASZKODZI CI, JAK CIĘ TROCHĘ UTEMPERUJĄ! MATKI SIĘ TRZEBA SŁUCHAĆ!

Dobra, niech już będzie ten Żeromski...

W ten sposób, przez osobę, która nie zrobiła wcześniej ŻADNEGO wywiadu na temat szkoły do której posyła dziecko, dostałam się do liceum ogólnokształcącego, klasy matematyczno-informatycznej... Z rozszerzonym angielskim. W SP miałam niemiecki.
Program pod wszystkimi względami był wyśrubowany pod największe nastoletnie mózgi, przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Mojemu mózgowi może niewiele brakowało, ale nigdy nie musiałam się uczyć. Wszystko łapałam w lot.

Teraz już nie było tak łatwo. Ciągłe problemy w szkole przełożyły się oczywiście na atmosferę w domu. Nagle stałam się czarną owcą, zakałą rodziny i powodem do wstydu.
Poprawka z angielskiego na koniec roku była tylko gwoździem do trumny.

Po zaliczonej poprawce przeniosłam się do innego liceum, już nie z pierwszej setki. Znów byłam wśród najlepszych, znów dawałam korepetycje słabszym uczniom. Mamie wciąż nie pasowało, ciągle mi wypominała, że w tamtej szkole nie dałam rady. Maturę zdałam z dobrym wynikiem, droga na studia otwarta...

Postudiowałam jeden semestr. Potem zmieniono zasady przyznawania świadczeń alimentacyjnych i okazało się, że alimenty na dorosłe dziecko uczące się (poniżej 26 roku życia) przysługują tylko wtedy, jeśli to dziecko jest niepełnosprawne. Tak, był taki okres, kiedy tak było.

I właśnie wtedy mama mi powiedziała, że jak mi się studiować zachciało, to mam się sama utrzymać i że są tacy, co łączą studia z pracą zawodową...

A mnie zabrakło już sił na pytanie: "Komu tu się studiów zachciało?"

Mogłam mieć zawód. Ogrodnik albo krawcowa, raczej krawcowa. Zły zawód? Mało przyszłościowy? A drogi na studia by mi to nie zamknęło...

Jak dla mnie zabrakło tutaj konfrontacji życzeń mojej mamy z rzeczywistością. Takiego "ale czy to się uda?". Coś sobie wymyśliła, a moim obowiązkiem było to spełnić. A jak nie dałam rady, to była oczywiście moja wina, no bo przecież nie jej!

Rodzina

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (284)

#85389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się luksusu w postaci wizyty u fryzjera. Zazwyczaj tego typu przybytków urody nie odwiedzam, uważam to za zbędny wysiłek, ale uznałam że odrobina koloru i blasku dobrze zrobi moim włosom i samopoczuciu.

Wczoraj odwiedziłam zakład, cieszący się w okolicy dobra opinią i umówiłam się na dzisiaj, na godzinę 11. W planach było cięcie i farba, z czego na farbie bardzo mi zależało, ponieważ niedawno moje włosy jakby straciły naturalny, brązowy pigment i stały się ciemnoszare, co mi się średnio podoba (moja mama też tak miała, mniej więcej w tym samym wieku). Wiem, że mogę ufarbować się sama w domu, ale u fryzjera byłoby mi po prostu wygodniej. Okazało się, że ostrzyc się mogę tak z marszu, ale farbę kłaść musi Szefowa, trzeba się umówić. To się umówiłam, jak już pisałam, na 11.

Stawiłam się na umówioną godzinę, żeby dowiedzieć się, że Szefowej nie ma... Kiedy będzie? No dokładnie nie wiadomo, nie odbiera telefonu. Po chwili udaje się dodzwonić, Szefowa jest u księgowej, czy mogę przyjechać na 13?

No nie, nie mogę. Zresztą, nawet nie chcę, umawiałyśmy się na 11, podałam numer telefonu, mogła zadzwonić i przełożyć.

Stanęło na tym, że obecna w salonie praktykantka (!) z przyjemnością zetnie mi włosy, jeśli zgodzę się zaczekać, aż skończy tego pana i tego chłopca co był przede mną i czeka. Druga praktykantka nożyczek do ręki nie weźmie, bo jest pierwszy dzień w pracy i ta z dłuższym stażem nie będzie brać za nią odpowiedzialności.

Dobra, zaczekam, co mi tam.

W międzyczasie do zakładu przybył pewien starszy pan, z którym pracownica przywitała się prawie jak z wujkiem. Niechcący byłam świadkiem takiego dialogu:

- E. nie ma?
- Nie ma, niestety, nawet pani tu czeka, bo była umówiona.
- A ty sama dzisiaj?
- No prawie, jest druga dziewczyna, ale całkiem nowa, nic jeszcze nie robi, tylko sprząta.
- Co ta E. wyprawia... A wczoraj jak u mnie była, to się chwaliła, że nie musi w zakładzie siedzieć, bo ma pięć dziewczyn co wszystko za nią robią. M. będzie dzisiaj?
- Nie, M. pracuje jutro, bo ja mam wolne.
- A E. się dziś pojawi?
Pracownica zyg do zeszytu
- Ma panią umówioną na 14, zobaczymy czy przyjedzie...
- To ja wpadnę później i zapytam, gdzie ma te pięć dziewczyn. Cześć, do widzenia.

Fajne podejście do własnego biznesu. Tylko szkoda, że nastawiłam się na radykalną zmianę (skrócenie włosów, jakiś fajny brąz albo rudy) a skończyło się na podcięciu końcówek (dałam się przekonać do zapuszczania, podobno za ładne mam włosy żeby je ciąć, poza tym akurat na cięciu mi mniej zależało).

Jedyną satysfakcję mam ze słów fryzjerki:
Ja: To ile ta przyjemność?
F: Szefowa za końcówki bierze 35 (wskazała mi cennik, którego oczywiście nie zauważyłam), ale od pani będzie 25, może tak się nauczy jak należy klientów traktować.

No żeby pracownik, w dodatku jak podejrzewam dużo młodszy, musiał uczyć szefa jak biznes prowadzić :D

usługi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (190)

#85117

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o złym NFZ było już od groma. Więc ja go dla odmiany pochwalę.

Otóż, podjęliśmy z Partnerem starania o dziecko. Udane, 18. tydzień. ;)

Oczywiście jestem pod opieką lekarską (przychodnia prywatna współpracująca z NFZ), wczoraj miałam robione USG. Nie do końca wszystko OK - serce i płuca za małe, płyn w klatce piersiowej, zalecono dalszą diagnostykę w ciągu dwóch tygodni. Lekarz zapisał mi nazwisko pewnego doktora, który przyjmuje prywatnie, najlepiej do niego.

Dzwonię.

Prywatnie to prywatnie, życie mojego dziecka jest warte wielokrotnie więcej niż tych 130 zł za wizytę. Trzeba jechać 50 km? I to przeboleję, Partner mnie zawiezie i będzie wspierał (pojechałabym sama, ale mnie przecież nie puści, nie teraz, gdy go potrzebuję). Wizyta o 17:30? Trudno, choć generalnie wolę rano. USG nie zrobią w ramach wizyty, trzeba się zapisywać (i jechać) osobno? Życie dziecka ważniejsze.

Ale najbliższy wolny termin jest 3 września (mamy 14 sierpnia). PRYWATNIE!!!

Miały być dwa tygodnie, to szukam dalej. Znalazłam nr telefonu do małej, miejscowej przychodni, polecanej przez "tubylców". W sumie to już się tam zapisałam, byłam raz u internisty, u pediatry i mam wizytę u endokrynologa zapisaną (w ciąży zaczęła mi świrować tarczyca), zamierzałam przejść całkiem na ich opiekę, bo podobno mają krótsze terminy, a i specjaliści są przyzwoici, pracują również w miejscowym szpitalu (byłam tam w zeszłym roku po poronieniu, złego słowa nie mogę powiedzieć).

Dzwonię, w końcu nie mam nic do stracenia.

Najbliższy wolny termin do ginekologa, mającego doświadczenie z patologią płodów, jest dostępny aż...

No niestety, dopiero 21 SIERPNIA (czyli za tydzień!), bo dziś niestety doktora nie ma (!!!).

Na NFZ.

USG mają. Zrobią od ręki.

No czy nie cyrk?

PS: A na tę prywatną możliwe, że i tak pojadę. Zobaczę, co się okaże 21.

prywatna służba zdrowia...

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (119)