Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 7 marca 2024 - 14:39
  • Historii na głównej: 109 z 140
  • Punktów za historie: 17418
  • Komentarzy: 1833
  • Punktów za komentarze: 12355
 

#87072

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niektórym nie dogodzisz...

Nauka zdalna - źle.
Propozycje nauki hybrydowej - źle.
Powrót dzieci do szkół?

Ale jak to mierzenie temperatury?! Żadnego mierzenia temperatury! Nawet jeśli występują objawy chorobowe! Ja wiem najlepiej, czy mogę puścić dziecko do szkoły i skoro puściłem, nawet z glutem po pas, to moja sprawa!

Ale jak to dostępność telefoniczna? Jakim prawem mam być pod telefonem?

Jak to mam nie wchodzić do szatni?! Mam prawo wejść do szatni! Mój bąbelek (3 klasa SP) dozna trwałego uszczerbku psychicznego, jeśli ucałuję go na pożegnanie na podwórzu, a nie w szatni!
Jak to mam czekać na bąbelka przed szkołą?! Jakim prawem?

Wolność, równość, konstytucja!!!

Tymczasem ja widzę, że przy okazji koronapsychozy szkoły sprytnie usystematyzowały i dały na piśmie zasady, które powinny obowiązywać od dawna i niby obowiązywały, ale nikt ich nie przestrzegał.

Oczywiście zdarzają się przegięcia. Takim przegięciem jest, moim zdaniem, nakaz zasłaniania ust i nosa przez osoby zdrowe, albo wpuszczanie do przedszkola dzieci pojedynczo, przez co niektóre stały na deszczu po pół godziny (widziałam takie zdjęcia). To rzeczywiście trzeba zmienić.

Ale czy naprawdę musimy tłoczyć się w szatni? Odstawiać do szkoły chore dziecko? Czy niektórzy buntują się dla samego buntowania?

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (174)
zarchiwizowany

#87073

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Druga historia dzisiaj, również dotyczy powrotu do szkoły, ale od zupełnie innej strony. Tym razem będę psioczyć na samorząd. Niby lokalny, ale nie mam większych podstaw, by uważać, ze gdzie indziej jest inaczej.

Szkołą jest mała, budowana w ramach akcji "Tysiąc szkół na tysiąclecie". Fajnie że jest, jest blisko i jest dobra. ALE:

Szkołą podstawowa liczy sobie osiem klas (nie włączam w żadnym momencie oddziału przedszkolnego). W szkole jest sal siedem. I to tylko jeśli wykorzysta się stołówkę i salę komputerową. Nie ma osobnego pomieszczenia na bibliotekę. Szatnia jest dość mała, choć jakoś sobie radzimy. Nauczyciele korzystają z pokoju nauczycielskiego chyba na zmianę, bo jest tam mniej krzeseł niż zatrudnionych nauczycieli. Kanciapka woźnej jest tak wielka, że gdy wstawi tam sobie krzesło, by jak człowiek wypić herbatę, nie ma miejsca na nic innego.

Ale nie, nie trzeba rozbudowywać szkoły. Co ta dyrektorka by chciała, w de się jej chyba przewraca. Warunki są dobre.

Korzystając z zamknięcia pani dyrektor wydębiła trochę grosza na remont ogrzewania. Przysłano formę, która miała wymienić kaloryfery i zrobić coś tam jeszcze. Remont miał się skończyć do końca czerwca. Wciąż trwa. Pół podwórza zawalone jest styropianem. Rusztowania stoją od marca. Ale tak to jest, jak zleca się remont szkoły najtańszej firmie. Z domu już dawno by się ich pogoniło i wzięło kogoś solidniejszego, ale p. dyrektor nie jest u siebie. Musi brać, co potrzebuje, i jeszcze w rękę poboćkać, że dali.


EDIT, bo zapomniałam o najważniejszym - szkołą nie dostała jeszcze książek. Są podręczniki, bo leżą w szkolnej bibliotece i co roku są przekazywane uczniom. Ale nie ma jeszcze ćwiczeniówek. I nie wiem, jak można to wytłumaczyć i czy w ogóle jakkolwiek... Przecież to jest kpina.

Przeraża mnie to i zaczynam się zastanawiać - a może jednak coś mogę?

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (27)

#87027

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed kilkunastu lat. Jedno z moich pierwszych miejsc pracy, infolinia Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych (tak, jedna z poprzednich historii rozgrywała się w magazynie tej samej firmy, to był ten sam budynek, tylko inne wejście).

Pracownicy, tak samo jak na magazynie, dzielili się na etatowych i zatrudnianych przez agencję pracy. Do WSiPu rekrutowały dwie agencje, nazwijmy je A i B.

Agencja A. dawała minimalnie niższą stawkę (kilkadziesiąt groszy na godzinie), ale wypłacała zarobki terminowo, a nawet przedwcześnie. Co więcej, mieli biuro w moim miasteczku, a ja nie byłam wtedy zbyt mobilna, więc trzymałam się ich, podczas gdy pozostali pracownicy woleli agencję B.

Agencja B natomiast, choć lepiej płaciła, zawsze spóźniała się z wypłatą. W umowie był wpisany 15 dzień każdego miesiąca, pieniądze na koncie moich współpracowników pojawiały się najwcześniej 17.

Nietrudno zrozumieć, że moi współpracownicy byli poirytowani. Z tego co mówili, wynika że jeździli do agencji, rozmawiali w tej sprawie, interweniowali u kierowniczki zatrudnionej bezpośrednio przez wydawnictwo. Okazało się, że listy z naszymi godzinami pracy trafiają do obu agencji jednocześnie, więc wina leżała wyłącznie po stronie agencji B.

Samo to jest, moim zdaniem, piekielne. Ale przy okazji ciężko oberwało się jedynemu rodzynkowi w naszym gronie i właściwie to o tym miała być ta historia:

15 danego miesiąca. Godziny popołudniowe, właśnie wyszliśmy z pracy. Stoimy pod firmą, rozmawiamy. Moi współpracownicy naradzają się, co robić, skoro jeszcze nie mają pieniędzy, jak wpłynąć na agencję, by zaczęła przelewać terminowo. Powstał pomył, by następnego dnia, jeśli do wieczora pieniądze się nie pojawią, po prostu nie przyjść do pracy. Wszyscy pracownicy z agencji B tenże plan przyklepali, ja zostałam poproszona o wyjaśnienie wszystkiego kierowniczce, na co się zgodziłam.

Następnego dnia przybyłam do pracy, jak zwykle, około 7:50, by przed zalogowaniem się do systemu zrobić sobie herbatę i wszystko przygotować. Z osób zatrudnionych przez agencję B przyszli niemal wszyscy, poza właśnie jedynym w tym gronie chłopakiem (C). Nie będę ukrywać, że zrobiłam oczy jak talerze obiadowe i pytam siedzącej naprzeciwko koleżanki (K):

J: O, kasa wam przyszła jednak?
K: Niestety nie, ale jak potrzebujesz to wezmę od matki i ci jutro przyniosę (ponieważ miałam wypłatę wcześniej, zawsze pożyczałam im na fajki, zawsze oddawali)
J: Nie, spoko, póki ty trzymasz pieniądze, ja ich nie wydam. Ale mówiliście wczoraj...
K: Ćśśśś...

Rozejrzałam się - wszystkie panny kręciły głowami.

OK, nie mój cyrk, nie moje małpy.

Ok. 9:00 przybyła Kierowniczka.

Ki: Dzień dobry wszystkim! Co to, C nie ma? Nie wiecie, może chory?
K: Nie, nic nie wiemy. Coś tam wczoraj mówił, że póki nie dostanie przelewu, to do pracy nie przyjdzie.

No zatkało mnie, ale zdołałam popatrzeć na nią z wyrzutem.

K: Tak, ja wiem, że ty go lubisz i pewnie będziesz go bronić, ale jest jak jest, nie przyszedł i już.
J: Nie to, że go lubię, ale...
Ki: Jak się pojawi, niech przyjdzie do mnie.

C. pojawił się następnego dnia. Dostał taki opeer, że wyszedł od Kierowniczki z latającymi wargami i zaraz uciekł na papierosa. Popracował do końca miesiąca i odszedł.

A ja już nigdy nie zaufałam moim koleżankom z pracy w sprawach innych niż finansowe.

Teraz żałuję, że milczałam, wtedy za bardzo bałam się "coludziepowiedzo" i "olabogastraceprace"

Praca

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (173)

#86834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trafiło nam się ostatnio szczepienie, obowiązkowe, z kalendarza. Odra+świnka+różyczka. W wyznaczonej porze stawiłyśmy się z Córką w przychodni, maseczki, ankieta względem COVID-19 - wszyscy wiemy jak to teraz wygląda, więc nie będę się rozpisywać.

Dziecko przebadane, zakwalifikowane, do ukłucia. Była trochę przerażona, nie lubi takich klimatów, ale jak trzeba, to trzeba.

C: Ała, boli!
Pielęgniarka: E tam, wcale nie boli.
C: Boli! Bardzo boli!
P: Nie boli, co ty opowiadasz!
C: A właśnie że boli!!!
P: Nie boli...

Tu uznałam za stosowne się wtrącić.

Ja: Jak mówi, że boli, znaczy że boli. To wszystko? To się żegnamy, do widzenia.

Złapałam zaryczaną Córę za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Gonił nas jeszcze krzyk pielęgniarki:
P: Ale co ona opowiada, przecież to nie boli!


Wyszłyśmy z przychodni, przytuliłam to moje płakadełko.

C: Mamo, ale ty wierzysz, że mnie boli?
J: Oczywiście! To zawsze boli, ale czasem trzeba.
C: Masz chusteczkę?

Wytarła oczy, nos i było po sprawie.

A ja się zastanawiam - po co się z dzieckiem kłócić? Dziecko chyba wie lepiej, czy wbicie igły w ramię bolało. Ja rozumiem w innych kwestiach, ale w tej?

PS: Historia przypomniała mi się po tym, jak wylosowałam opowieść Ejci o dziecku, któremu rodzice wmówili, że idzie tylko na zdjęcie plasterka, a nie na pobranie krwi.

przychodnia

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (172)

#86700

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jadę sobie spokojnie na zakupy. Krótki opis:

Jedna z głównych ulic w naszym mieście w pewnym miejscu rozdziela się na dwie odnogi, obie jednokierunkowe i cudownie szerokie. Wygląda to tak: trzy pasy ruchu w jedną stronę, budynki, trzy pasy ruchu w stronę przeciwną. Od momentu rozdzielenia funkcjonuje to jako dwie osobne ulice. Ulicę przecinają oczywiście przejścia dla pieszych, bez sygnalizacji świetlnej.

Więc jadę od Wisły w stronę centrum handlowego, skrajnym prawym pasem, bo nie mam interesu po lewej stronie, tylko na wprost, a potem w prawo. Jadę i widzę kobitkę na chodniku. Ja mam dość daleko, ale auta na środkowym pasie się zatrzymały. Zwalniam, żeby piesza zdążyła przejść zanim dojadę (za mną nic nie jechało). Wtedy jakiś czerwony półdostawczak, zamiast zatrzymać się za autami na swoim pasie, zjeżdża na mój i zatrzymuje się, no bo kobieta idzie. I cały misterny plan w krzaki, sprzęgło, hamulec, jedynka, puścić sprzęgło...

Tak, musiałam się zatrzymać dosłownie na sekundę (jak ja tego rrrwa nie lubię). Trudno. Przeżyję.

Ruszyliśmy. Jedziemy, ja za nim, w rozsądnej odległości. Czerwony zwalnia. Niech mu będzie, pewnie będzie parkował.
Czerwony się zatrzymuje. Mija nas samochód jadący środkowym pasem.
Czerwony wrzuca kierunek. Lewy. I parkuje.

Po lewej stronie, przejeżdżając na durch przez trzy pasy!!!

Ktoś wie, gdzie kupił prawo jazdy?

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (96)
zarchiwizowany

#86740

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Krótko, w miarę najzwięźlej:

Dziś rano pokazałam mojej córce, jak się wykonuje działanie matematyczne zwane dzieleniem.

Okazuje się, że "pani nauczycielka" tego nie zrobiła. Gdy córka prosiła o wytłumaczenie albo podpowiadała, albo krzyczała.

Dowiedziałabym się wcześniej, gdybym wcześniej zaczęła podsłuchiwać lekcje wideo.

Jeśli we wrześniu dzieci nie wrócą do szkół, składam wniosek o przejście na edukację domową.

szkoła

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (23)

#86637

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Siostra i niedoszły szwagier (od niedawna na swoim) wspomnieli mojej mamie i jego mamie, że sprzedadzą jego stary samochód, odłożą cokolwiek i kupią nowy. Ot taka normalna rodzinna pogawędka, młodzi zwierzają się starszym ze swoich planów.

Co w tym piekielnego?

Ano reakcja starszej części rodziny, która jak jedne mąż zakrzyknęła:

Samochód? Samochód?!?!?! A ślub kiedy?!?!?! ŚLUB MACIE BRAĆ, A NIE SAMOCHÓD KUPOWAĆ!!!

I najgorsze jest to, że niewykluczone że młodzież się posłucha...

rodzina

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (155)

#86542

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się historia z zamierzchłych czasów, kiedy to pracowałam w magazynie. Konkretnie był to magazyn należący do Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych (zwany w okolicy po prostu "wsipem"). Zajmowaliśmy się przygotowywaniem tzw. "boxów" dla dzieci z klas 0-3, przeważnie przy taśmie. ale trafiały się i inne zadania.

Praca była sezonowa, z reguły po kilka miesięcy w czasie roku. Były dwie kategorie pracowników - "stali", czyli ci, którzy pracowali już któryś sezon z rzędu, zazwyczaj w wieku przedemerytalnym (choć do tego grona zaliczałam się i ja) i "nowi" - z reguły młodzież po maturze, a przed studiami, pragnąca sobie dorobić.

Pewnego dnia padło hasło: "Jak skończą się te boxy, będą jeszcze drugie, mniejsze. Podzielcie się w miarę na pół, część zostaje na taśmie, reszta idzie robić co innego. A potem to już będzie redukcja, bo nie ma aż tyle pracy."

Podział nastąpił szybko, ponieważ parę osób spośród "młodzieży" głośno i zawzięcie uświadomiła "starym", że miejsce stałych pracowników jest przy taśmie, nowego zadania na pewno nie ogarną.

OK, co tam nam za różnica, może być i taśma.

Następnego dnia stoimy sobie, układamy książeczki na teczkach (pakiety dla 3, 4, 5 - latków) i mamy widok na to, jak w drugiej części magazynu ustawiono palety i "młodzi" zaczynają pakować "zestawy dla W-Fistów". Były to worki, w których należało umieścić rozmaite W-Fowe przydasie, jak woreczki, piłki czy szarfy, oczywiście w określonych ilościach.

Praca "młodych, zdolnych" wyglądała tak, że każdy brał po worku i krążył od palety do palety, wkładając po kolei rozmaitości. Oczywiście mijali się co chwilę, ktoś musiał kogoś przepuszczać w ciasnych przejściach między paletami, często stawali na pogawędki... Ogólnie my, "starzy wyjadacze", uważaliśmy że można to robić wydajniej. Ale co my się będziemy im wtrącać...

No nie, nie zdzierżyłam, i na przerwie zapytałam jednej członkini zespołu (takiej samozwańczej "brygadzistki"), czy nie byłoby szybciej, gdyby stanęło po jednej osobie przy każdej palecie i tylko sobie worki podawać. Otóż dowiedziałam się, że nie, że mam się nie wtrącać i że ja tu nie jestem od organizowania innym pracy.

Nie to nie, chciałam dobrze...

Trwało to jakieś dwa-trzy dni. W końcu skończyły się nam i teczki, wiedzieliśmy że po pracy ogłoszą listę tych, którzy zostają.

"Młodzi i zdolni" byli ciężko zbulwersowani faktem, że specjalne zadanie jakoś nie ocaliło ich zarobków. Wylecieli wszyscy, co do jednego, a zostali "starzy". Pierwsze co kazano nam zrobić, to dokończyć worki, których nie zdążyli zrobić.

Każdy ogarnął sobie jakąś skrzynkę (walały się w kilku miejscach, doskonale widoczne), siadł przy palecie i ładował do woreczka co tam miał ładować. Woreczki wrzucaliśmy do dużych kartonów (również ogólnie dostępnych) i kartony przesuwaliśmy od palety do palety.

Jednego dnia przygotowaliśmy dwanaście palet tychże worków (8 warstw po 13 sztuk, jeśli dobrze pamiętam). "Młodzież" przez trzy dni przygotowała osiem palet. Prawdopodobnie to stało się przyczyną ich zwolnienia.

Czasami warto posłuchać kogoś... Po prostu kogoś innego. Niekoniecznie zaraz robić dokładnie tak, jak powie, ale wysłuchać jego słów i rozważyć na spokojnie. Bo może on mieć pomysł, który pomoże nam wykonać naszą pracę lepiej.

praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (189)

#86422

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odnośnie nakazu noszenia maseczek.
Pomijam tu już eksperymenty dowodzące, że jeśli ktoś jest zarażony, a o tym nie wie i bierze kaszel za zwykłe przeziębienie, to maseczka nie powstrzyma wirusa przed rozprzestrzenieniem się. Pomijam to, że niedawno twierdzono, że noszenie maseczek przez osoby zdrowe przynosi więcej szkody niż pożytku, a teraz nagle staje się to obowiązkowe.

Dziś sołtys rozwoził po okolicy darmowe maseczki. Wiskoza bambusowa + jakieś syntetyki, splecione dość luźnym ściegiem dżersejowym, złożone podwójnie i zaopatrzone w gumeczki. Wygląda to tak, jakby ktoś obciął kawałek rajstop dziecięcych i zrobił z nich maseczkę. W dodatku są to rajstopy najgorszego gatunku (zdjęcie w komentarzu, ale potem bo potrzebuję do tego tableta), prześwitujące nie z powodu cienkości materiału, tylko z powodu rzadkości splotu.

Może niewiele wiem o wirusach, ale pochlebiam sobie, że cokolwiek jednak wiem o tkaninach i robótkach. Po pierwsze - ta maseczka zatrzymuje wirusa ze skutecznością podobną do powstrzymywania komarów siatką ogrodzeniową. Po drugie - nie da się jej wyprać w wysokiej temperaturze, prawdopodobnie ciężko zniesie dezynfekcję.

Moim zdaniem pozorna ochrona jest gorsza od braku ochrony, ponieważ człowiek nie chroniony zachowuje ostrożność. Człowiek, który czuje się bezpiecznie, bo "ma maseczkę", ostrożności nie zachowa.

Te maseczki służą tak naprawdę tylko jednemu: Nosząc je, nie dostanę mandatu. Ale nie wiem, czy nie uszyję własnych, bo to jest dosłownie śmiech na sali.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (161)
zarchiwizowany

#86443

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
https://piekielni.pl/86110

To jedna z moich poprzednich historii, w której napisałam, między innymi, że uważam za piekielne, że dziecko w trzeciej klasie nie zna tabliczki mnożenia.

Wydarzenia z dnia dzisiejszego zmusiły mnie jednak do ponownego przyjrzenia się tamtej sytuacji i wiem już, że tabliczka mnożenia nie ma tu nic do rzeczy.

Otóż W. napisała w swoim zeszycie ćwiczeń: 5x6=11 czyli zamiast mnożyć, dodawała. I to mnie zbulwersowało - nikt nie wyjaśnił temu dziecku, na czym polega mnożenie (albo nie słuchała...). Gdyby policzyła to systemem 6+6+6+6+6=30, nic bym nie mówiła.

Ale dziś chciałabym opisać równie piekielną sytuację, która przywołała wspomnienie tamtej:

Zadanie z matematyki: Do przygotowania ćwierć litra soku potrzeba czterech marchewek. Oblicz, ile marchewek potrzeba do przygotowania: (po myślnikach obliczenia N.)

pół litra soku - 4+4=8
litra soku - 8+8=16
dwóch litrów soku - 16+16=32
trzech litrów soku - 32+16=48

I, jak się okazuje, jest źle, zadanie do poprawy. Bo to było zadanie na mnożenie. Co nie zostało ujęte w poleceniu, przepisywałam wiernie. Teoretycznie rozdział dotyczy mnożenia.

I dla mnie nie jest problemem to, że N. musi zrobić to zadanie drugi raz, tym razem "dobrze". Musi, to zrobi. Ale takie tłamszenie samodzielnego myślenia (bo tak to interpretuję) jest sprzeczne z moją naturą, z moich charakterem. Jedyne co mogę powiedzieć N., to "było zrobione dobrze, ale w programie nauczania jest napisane że masz tu mnożyć i ja nic na to nie poradzę, i p. E. też nie".

Nie wiem, dla mnie takie tłumaczenie wypada cholernie blado. Mnie to nie przekonuje, więc jak mam tym argumentem przekonać dziecko? Mam jej już teraz powiedzieć, że celem systemu edukacji jest zniszczenie samodzielności i indywidualności uczniów? Nie chcę, żeby to spotkało moje dziecko, chcę żeby pozostała bystra, myśląca i otwarta. Mam jeszcze przykładać do tego rękę?

nauka zdalna

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (29)