Profil użytkownika
singri ♀
Zamieszcza historie od: | 13 września 2011 - 4:02 |
Ostatnio: | 10 listopada 2024 - 8:35 |
- Historii na głównej: 113 z 145
- Punktów za historie: 17891
- Komentarzy: 1856
- Punktów za komentarze: 12507
Skutki psychozy maseczkowej:
Zapisałam się na jutro do fryzjera. Niestety, dziś zauważyłam u siebie objawy typowo grypowe - temperatura, dreszcze, łamanie w kościach. Nie na tyle intensywne, żeby panikować, no ale jednak.
Wypsło mi się w rozmowie z teściową:
Ja: Nie jadę jutro do tego fryzjera. Nie będę ludzi zarażać.
Teściowa: Maseczkę załóż! Maseczkę załóż i nie zdejmuj jak będzie cię obcinać! To nie zarazisz nikogo!
Nowy rodzaj talizmanu?
PS: I tak nie pojadę.
Zapisałam się na jutro do fryzjera. Niestety, dziś zauważyłam u siebie objawy typowo grypowe - temperatura, dreszcze, łamanie w kościach. Nie na tyle intensywne, żeby panikować, no ale jednak.
Wypsło mi się w rozmowie z teściową:
Ja: Nie jadę jutro do tego fryzjera. Nie będę ludzi zarażać.
Teściowa: Maseczkę załóż! Maseczkę załóż i nie zdejmuj jak będzie cię obcinać! To nie zarazisz nikogo!
Nowy rodzaj talizmanu?
PS: I tak nie pojadę.
Ocena:
143
(165)
Historia o marnowaniu jedzenia zainspirowała mnie do opisania pewnych, moim zdaniem piekielnych, cech szefowej kuchni w domu weselnym. Miałam przyjemność pracować pod jej komendą przez jeden sezon i napatrzyłam się na pewne praktyki. Może nie było to do końca marnotrawstwo, ale mimo wszystko zalatywało mi brakiem szacunku do czyichś pieniędzy. Bo przecież ktoś za to jedzenie płacił.
1) Ziemniaki - w piątek wieczorem obierałam ziemniaki na sobotnie pierwsze danie. Zasada była prosta - w tym wiaderku mieści się porcja dla 20 osób. Zawsze obierałam jedno wiaderko na zapas, żeby aby na pewno nie zabrakło. Jednak Szefowa wymagała, bym obrała dwa wiadra na zapas. Co oznaczało, że jeśli na weselu było 160 osób, ziemniaków gotowałyśmy na 200. Obsługa oczywiście jadła, ale nie było nas więcej niż 20 osób (wliczając już zespół, kamery i kota właścicieli).
Raz się zbuntowałam i spodziewając się 120 gości obrałam ziemniaków na 140 osób. Po wydaniu pierwszego dania szefowa przyszła do mnie na zmywak wymachując miską i krzycząc żebym popatrzyła, jak mało ziemniaków zostało. Zjedli wszyscy - i sala, i kuchnia. W misce było jeszcze tyle puree, że starczyłoby na obiad dla kilkuosobowej rodziny i to poszło już do wyrzucenia. Czyli dostałam opeer za to, że przeze mnie wyrzucono za mało ziemniaków.
Podobnie było z kluskami śląskimi - porcję stanowiło 5 sztuk. Kulałyśmy je i układałyśmy na tacy. Taca mieściła 100 sztuk, plus dodatkowe 10 w razie gdyby się niektóre rozleciały w gotowaniu. I znowu - jeśli było przewidzianych 120 gości, padał prikaz ukulania nie 6, a ponad 7 tac klusek. Ilość, którą najadłoby się kilkanaście osób wędrowała do śmietnika, bo nie dawaliśmy rady przejeść tego, co zostało. I tak, dawało się to wyliczyć. Już nie pamiętam, jakie liczby padały, ale było podobnie jak z ziemniakami - z tego wiaderka ziemniaków wychodzi mniej więcej tyle a tyle klusek.
2) Ciasta itp. - wszystkie ciasta i pozostałe przekąski, które zostały na stołach, zabierali młodzi, to uświęcony tradycją zwyczaj i nikt nie próbował z nim walczyć. Wyglądało to tak, że kelnerzy zabierali ze stołów półmiski i układali wszystko w przygotowanych zawczasu pojemnikach. I wszystko pięknie, ale potem z chłodni wyjeżdżała blacha sernika, blacha szarlotki, blacha pasztetu i nie pamiętam co jeszcze. Szefowa jawnie przyznawała, że celowo piecze tego wszystkiego za dużo, "żeby było dla nas". Jeśli dziękowałam, nie chciałam np. słoika strogonova (szkodził mi na żołądek) spotykałam się z drwinami i zdziwieniem, więc wolałam brać i np. rozdać sąsiadom. Ale czułam się z tym niezręcznie - otrzymywaliśmy wynagrodzenie za pracę, jedliśmy wszystko równo z gośćmi i jeszcze deputaty były...
3) Śmieci - to aż bolało. Po paru weselach uzyskałam zgodę na zabieranie z talerzy niedojedzonych resztek mięsa, którym karmiłam bezdomne koty (nie miałam wtedy takiej świadomości jak teraz i nie wiedziałam, że prawdopodobnie tym kotom szkodzę). Jednak nie trwało to długo. Szefowa kuchni zabroniła mi tych praktyk, bo wolała, żeby to mięso poszło do śmietnika. Tak, powiedziała to jawnie.
Dekorację stołów stanowiły świeczniki z płonącymi świecami. Ledwie nadpalone świece trafiały potem do kosza. Raz zabrałam je do domu, żeby pomóc sobie nimi przy rozpalaniu w piecu. Raz. Następnym razem mi tego zabroniono. Dwadzieścia ledwie nadpalonych świeczek. Można je było spalić w domu dla nastroju, albo przetopić na ozdobną świeczkę... Ale nie, lepiej wyrzucić.
4) Miałam zwyczaj, może niezbyt kulturalny, dojadać z garnczka niewykorzystaną polewę czekoladową, a z miski krem pozostały z przełożenia tortu. Nie podobała mi się myśl, że mam to tak po prostu wlać do zlewu, więc brałam łyżkę i łasowałam, tym bardziej że w tamtym czasie miałam straszną chęć na słodycze (potem mi przeszło). Gdy odcedzałam ananasa, zbierałam syrop do garnka i wypijałam z dodatkiem wody (nie znam osoby, która wylewa syrop z ananasa do zlewu!). To też się Szefowej nie podobało, choć nie zabroniła mi tych praktyk jawnie.
Ilość śmieci w tym miejscu przekraczała moje najśmielsze wyobrażenia. Rozumiem obierki, czy kości, ale wyrzucaliśmy również całkiem zdatne do jedzenia rzeczy, tylko dlatego że "lepiej zrobić za dużo, bo jak nie zostanie, to prawie jakby zabrakło".
Łatwo się marnuje jedzenie, za które płaci ktoś inny.
1) Ziemniaki - w piątek wieczorem obierałam ziemniaki na sobotnie pierwsze danie. Zasada była prosta - w tym wiaderku mieści się porcja dla 20 osób. Zawsze obierałam jedno wiaderko na zapas, żeby aby na pewno nie zabrakło. Jednak Szefowa wymagała, bym obrała dwa wiadra na zapas. Co oznaczało, że jeśli na weselu było 160 osób, ziemniaków gotowałyśmy na 200. Obsługa oczywiście jadła, ale nie było nas więcej niż 20 osób (wliczając już zespół, kamery i kota właścicieli).
Raz się zbuntowałam i spodziewając się 120 gości obrałam ziemniaków na 140 osób. Po wydaniu pierwszego dania szefowa przyszła do mnie na zmywak wymachując miską i krzycząc żebym popatrzyła, jak mało ziemniaków zostało. Zjedli wszyscy - i sala, i kuchnia. W misce było jeszcze tyle puree, że starczyłoby na obiad dla kilkuosobowej rodziny i to poszło już do wyrzucenia. Czyli dostałam opeer za to, że przeze mnie wyrzucono za mało ziemniaków.
Podobnie było z kluskami śląskimi - porcję stanowiło 5 sztuk. Kulałyśmy je i układałyśmy na tacy. Taca mieściła 100 sztuk, plus dodatkowe 10 w razie gdyby się niektóre rozleciały w gotowaniu. I znowu - jeśli było przewidzianych 120 gości, padał prikaz ukulania nie 6, a ponad 7 tac klusek. Ilość, którą najadłoby się kilkanaście osób wędrowała do śmietnika, bo nie dawaliśmy rady przejeść tego, co zostało. I tak, dawało się to wyliczyć. Już nie pamiętam, jakie liczby padały, ale było podobnie jak z ziemniakami - z tego wiaderka ziemniaków wychodzi mniej więcej tyle a tyle klusek.
2) Ciasta itp. - wszystkie ciasta i pozostałe przekąski, które zostały na stołach, zabierali młodzi, to uświęcony tradycją zwyczaj i nikt nie próbował z nim walczyć. Wyglądało to tak, że kelnerzy zabierali ze stołów półmiski i układali wszystko w przygotowanych zawczasu pojemnikach. I wszystko pięknie, ale potem z chłodni wyjeżdżała blacha sernika, blacha szarlotki, blacha pasztetu i nie pamiętam co jeszcze. Szefowa jawnie przyznawała, że celowo piecze tego wszystkiego za dużo, "żeby było dla nas". Jeśli dziękowałam, nie chciałam np. słoika strogonova (szkodził mi na żołądek) spotykałam się z drwinami i zdziwieniem, więc wolałam brać i np. rozdać sąsiadom. Ale czułam się z tym niezręcznie - otrzymywaliśmy wynagrodzenie za pracę, jedliśmy wszystko równo z gośćmi i jeszcze deputaty były...
3) Śmieci - to aż bolało. Po paru weselach uzyskałam zgodę na zabieranie z talerzy niedojedzonych resztek mięsa, którym karmiłam bezdomne koty (nie miałam wtedy takiej świadomości jak teraz i nie wiedziałam, że prawdopodobnie tym kotom szkodzę). Jednak nie trwało to długo. Szefowa kuchni zabroniła mi tych praktyk, bo wolała, żeby to mięso poszło do śmietnika. Tak, powiedziała to jawnie.
Dekorację stołów stanowiły świeczniki z płonącymi świecami. Ledwie nadpalone świece trafiały potem do kosza. Raz zabrałam je do domu, żeby pomóc sobie nimi przy rozpalaniu w piecu. Raz. Następnym razem mi tego zabroniono. Dwadzieścia ledwie nadpalonych świeczek. Można je było spalić w domu dla nastroju, albo przetopić na ozdobną świeczkę... Ale nie, lepiej wyrzucić.
4) Miałam zwyczaj, może niezbyt kulturalny, dojadać z garnczka niewykorzystaną polewę czekoladową, a z miski krem pozostały z przełożenia tortu. Nie podobała mi się myśl, że mam to tak po prostu wlać do zlewu, więc brałam łyżkę i łasowałam, tym bardziej że w tamtym czasie miałam straszną chęć na słodycze (potem mi przeszło). Gdy odcedzałam ananasa, zbierałam syrop do garnka i wypijałam z dodatkiem wody (nie znam osoby, która wylewa syrop z ananasa do zlewu!). To też się Szefowej nie podobało, choć nie zabroniła mi tych praktyk jawnie.
Ilość śmieci w tym miejscu przekraczała moje najśmielsze wyobrażenia. Rozumiem obierki, czy kości, ale wyrzucaliśmy również całkiem zdatne do jedzenia rzeczy, tylko dlatego że "lepiej zrobić za dużo, bo jak nie zostanie, to prawie jakby zabrakło".
Łatwo się marnuje jedzenie, za które płaci ktoś inny.
Dom weselny
Ocena:
129
(145)
Po przeczytaniu historii autorstwa pewnego weterynarza kliknęłam na "losuj" i wyświetliła mi się reklama, z tych co trzeba kliknąć żeby się zamknęły i żeby strona poszła dalej...
Reklama krematorium dla zwierząt :D
Rozbrajający zbieg okoliczności :D
Reklama krematorium dla zwierząt :D
Rozbrajający zbieg okoliczności :D
piekielni.pl
Ocena:
113
(141)
Losowałam historie i drogą luźnych skojarzeń...
Idę sobie spokojnie ulicą w moim rodzinnym miasteczku. Patrzę, na tablicy karteczka "Poszukiwana pomoc kuchenna". Akurat szukałam pracy, więc zadzwoniłam, umówiłam się, zaczęłam pracę od następnego tygodnia. Miałam popracować do końca sezonu (dom weselny) "a potem się zobaczy".
Kilka MIESIĘCY później dzwoni telefon szefowej kuchni, z którą rozmawiałam w sprawie pracy. Ze swojego stanowiska zmywakowego słyszałam tylko połowę rozmowy:
- Ale ogłoszenie nieaktualne, już kogoś znalazłam.
- ...
- Ale proszę pani, to jest ogłoszenie sprzed czterech miesięcy, do mnie już dawno dziewczyna zadzwoniła i pracuje.
- ...
- No ale o co pani na mnie krzyczy? Nieaktualne i już.
- ...
- Ale to nie moja wina, ze pani dopiero teraz zobaczyła ogłoszenie.
- !!!! - tutaj już wyraźnie usłyszałam, że tamta mocno się wydziera, ale szefowa zakończyła połączenie.
- Nienormalna jakaś? - szefowa spojrzała na mnie - czego ona się spodziewała, że ciebie zwolnię, żeby ją zatrudnić?
Najwyraźniej.
A właśnie tego dnia dowiedziałam się, że właściciel przybytku rano pojechał rozwieszać ogłoszenia, a ja zadzwoniłam zanim zdążył wrócić...
Idę sobie spokojnie ulicą w moim rodzinnym miasteczku. Patrzę, na tablicy karteczka "Poszukiwana pomoc kuchenna". Akurat szukałam pracy, więc zadzwoniłam, umówiłam się, zaczęłam pracę od następnego tygodnia. Miałam popracować do końca sezonu (dom weselny) "a potem się zobaczy".
Kilka MIESIĘCY później dzwoni telefon szefowej kuchni, z którą rozmawiałam w sprawie pracy. Ze swojego stanowiska zmywakowego słyszałam tylko połowę rozmowy:
- Ale ogłoszenie nieaktualne, już kogoś znalazłam.
- ...
- Ale proszę pani, to jest ogłoszenie sprzed czterech miesięcy, do mnie już dawno dziewczyna zadzwoniła i pracuje.
- ...
- No ale o co pani na mnie krzyczy? Nieaktualne i już.
- ...
- Ale to nie moja wina, ze pani dopiero teraz zobaczyła ogłoszenie.
- !!!! - tutaj już wyraźnie usłyszałam, że tamta mocno się wydziera, ale szefowa zakończyła połączenie.
- Nienormalna jakaś? - szefowa spojrzała na mnie - czego ona się spodziewała, że ciebie zwolnię, żeby ją zatrudnić?
Najwyraźniej.
A właśnie tego dnia dowiedziałam się, że właściciel przybytku rano pojechał rozwieszać ogłoszenia, a ja zadzwoniłam zanim zdążył wrócić...
Ocena:
133
(153)
Moja córa powinna mieć dziś pięć godzin lekcyjnych. Odbierając ją wg planu, o 12:25, dowiedziałam się, że nie odbyła się ostatnia lekcja, lekcja angielskiego.
Dlaczego?
Bo nie było wolnej sali.
W związku z tym wtorkowa lekcja angielskiego została wykreślona z planu, mamy jednak odbierać dzieci po czterech lekcjach (mi akurat wszystko jedno).
Ale rozbudowa szkoły nie jest potrzebna, a pani dyrektor się w czterech literach poprzewracało, że chce pracować i uczyć dzieci w godnych warunkach! (sarkazm ofc)
Dlaczego?
Bo nie było wolnej sali.
W związku z tym wtorkowa lekcja angielskiego została wykreślona z planu, mamy jednak odbierać dzieci po czterech lekcjach (mi akurat wszystko jedno).
Ale rozbudowa szkoły nie jest potrzebna, a pani dyrektor się w czterech literach poprzewracało, że chce pracować i uczyć dzieci w godnych warunkach! (sarkazm ofc)
samorząd
Ocena:
128
(146)
Niektórym nie dogodzisz...
Nauka zdalna - źle.
Propozycje nauki hybrydowej - źle.
Powrót dzieci do szkół?
Ale jak to mierzenie temperatury?! Żadnego mierzenia temperatury! Nawet jeśli występują objawy chorobowe! Ja wiem najlepiej, czy mogę puścić dziecko do szkoły i skoro puściłem, nawet z glutem po pas, to moja sprawa!
Ale jak to dostępność telefoniczna? Jakim prawem mam być pod telefonem?
Jak to mam nie wchodzić do szatni?! Mam prawo wejść do szatni! Mój bąbelek (3 klasa SP) dozna trwałego uszczerbku psychicznego, jeśli ucałuję go na pożegnanie na podwórzu, a nie w szatni!
Jak to mam czekać na bąbelka przed szkołą?! Jakim prawem?
Wolność, równość, konstytucja!!!
Tymczasem ja widzę, że przy okazji koronapsychozy szkoły sprytnie usystematyzowały i dały na piśmie zasady, które powinny obowiązywać od dawna i niby obowiązywały, ale nikt ich nie przestrzegał.
Oczywiście zdarzają się przegięcia. Takim przegięciem jest, moim zdaniem, nakaz zasłaniania ust i nosa przez osoby zdrowe, albo wpuszczanie do przedszkola dzieci pojedynczo, przez co niektóre stały na deszczu po pół godziny (widziałam takie zdjęcia). To rzeczywiście trzeba zmienić.
Ale czy naprawdę musimy tłoczyć się w szatni? Odstawiać do szkoły chore dziecko? Czy niektórzy buntują się dla samego buntowania?
Nauka zdalna - źle.
Propozycje nauki hybrydowej - źle.
Powrót dzieci do szkół?
Ale jak to mierzenie temperatury?! Żadnego mierzenia temperatury! Nawet jeśli występują objawy chorobowe! Ja wiem najlepiej, czy mogę puścić dziecko do szkoły i skoro puściłem, nawet z glutem po pas, to moja sprawa!
Ale jak to dostępność telefoniczna? Jakim prawem mam być pod telefonem?
Jak to mam nie wchodzić do szatni?! Mam prawo wejść do szatni! Mój bąbelek (3 klasa SP) dozna trwałego uszczerbku psychicznego, jeśli ucałuję go na pożegnanie na podwórzu, a nie w szatni!
Jak to mam czekać na bąbelka przed szkołą?! Jakim prawem?
Wolność, równość, konstytucja!!!
Tymczasem ja widzę, że przy okazji koronapsychozy szkoły sprytnie usystematyzowały i dały na piśmie zasady, które powinny obowiązywać od dawna i niby obowiązywały, ale nikt ich nie przestrzegał.
Oczywiście zdarzają się przegięcia. Takim przegięciem jest, moim zdaniem, nakaz zasłaniania ust i nosa przez osoby zdrowe, albo wpuszczanie do przedszkola dzieci pojedynczo, przez co niektóre stały na deszczu po pół godziny (widziałam takie zdjęcia). To rzeczywiście trzeba zmienić.
Ale czy naprawdę musimy tłoczyć się w szatni? Odstawiać do szkoły chore dziecko? Czy niektórzy buntują się dla samego buntowania?
Ocena:
150
(176)
zarchiwizowany
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Druga historia dzisiaj, również dotyczy powrotu do szkoły, ale od zupełnie innej strony. Tym razem będę psioczyć na samorząd. Niby lokalny, ale nie mam większych podstaw, by uważać, ze gdzie indziej jest inaczej.
Szkołą jest mała, budowana w ramach akcji "Tysiąc szkół na tysiąclecie". Fajnie że jest, jest blisko i jest dobra. ALE:
Szkołą podstawowa liczy sobie osiem klas (nie włączam w żadnym momencie oddziału przedszkolnego). W szkole jest sal siedem. I to tylko jeśli wykorzysta się stołówkę i salę komputerową. Nie ma osobnego pomieszczenia na bibliotekę. Szatnia jest dość mała, choć jakoś sobie radzimy. Nauczyciele korzystają z pokoju nauczycielskiego chyba na zmianę, bo jest tam mniej krzeseł niż zatrudnionych nauczycieli. Kanciapka woźnej jest tak wielka, że gdy wstawi tam sobie krzesło, by jak człowiek wypić herbatę, nie ma miejsca na nic innego.
Ale nie, nie trzeba rozbudowywać szkoły. Co ta dyrektorka by chciała, w de się jej chyba przewraca. Warunki są dobre.
Korzystając z zamknięcia pani dyrektor wydębiła trochę grosza na remont ogrzewania. Przysłano formę, która miała wymienić kaloryfery i zrobić coś tam jeszcze. Remont miał się skończyć do końca czerwca. Wciąż trwa. Pół podwórza zawalone jest styropianem. Rusztowania stoją od marca. Ale tak to jest, jak zleca się remont szkoły najtańszej firmie. Z domu już dawno by się ich pogoniło i wzięło kogoś solidniejszego, ale p. dyrektor nie jest u siebie. Musi brać, co potrzebuje, i jeszcze w rękę poboćkać, że dali.
EDIT, bo zapomniałam o najważniejszym - szkołą nie dostała jeszcze książek. Są podręczniki, bo leżą w szkolnej bibliotece i co roku są przekazywane uczniom. Ale nie ma jeszcze ćwiczeniówek. I nie wiem, jak można to wytłumaczyć i czy w ogóle jakkolwiek... Przecież to jest kpina.
Przeraża mnie to i zaczynam się zastanawiać - a może jednak coś mogę?
Szkołą jest mała, budowana w ramach akcji "Tysiąc szkół na tysiąclecie". Fajnie że jest, jest blisko i jest dobra. ALE:
Szkołą podstawowa liczy sobie osiem klas (nie włączam w żadnym momencie oddziału przedszkolnego). W szkole jest sal siedem. I to tylko jeśli wykorzysta się stołówkę i salę komputerową. Nie ma osobnego pomieszczenia na bibliotekę. Szatnia jest dość mała, choć jakoś sobie radzimy. Nauczyciele korzystają z pokoju nauczycielskiego chyba na zmianę, bo jest tam mniej krzeseł niż zatrudnionych nauczycieli. Kanciapka woźnej jest tak wielka, że gdy wstawi tam sobie krzesło, by jak człowiek wypić herbatę, nie ma miejsca na nic innego.
Ale nie, nie trzeba rozbudowywać szkoły. Co ta dyrektorka by chciała, w de się jej chyba przewraca. Warunki są dobre.
Korzystając z zamknięcia pani dyrektor wydębiła trochę grosza na remont ogrzewania. Przysłano formę, która miała wymienić kaloryfery i zrobić coś tam jeszcze. Remont miał się skończyć do końca czerwca. Wciąż trwa. Pół podwórza zawalone jest styropianem. Rusztowania stoją od marca. Ale tak to jest, jak zleca się remont szkoły najtańszej firmie. Z domu już dawno by się ich pogoniło i wzięło kogoś solidniejszego, ale p. dyrektor nie jest u siebie. Musi brać, co potrzebuje, i jeszcze w rękę poboćkać, że dali.
EDIT, bo zapomniałam o najważniejszym - szkołą nie dostała jeszcze książek. Są podręczniki, bo leżą w szkolnej bibliotece i co roku są przekazywane uczniom. Ale nie ma jeszcze ćwiczeniówek. I nie wiem, jak można to wytłumaczyć i czy w ogóle jakkolwiek... Przecież to jest kpina.
Przeraża mnie to i zaczynam się zastanawiać - a może jednak coś mogę?
Ocena:
2
(28)
Historia sprzed kilkunastu lat. Jedno z moich pierwszych miejsc pracy, infolinia Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych (tak, jedna z poprzednich historii rozgrywała się w magazynie tej samej firmy, to był ten sam budynek, tylko inne wejście).
Pracownicy, tak samo jak na magazynie, dzielili się na etatowych i zatrudnianych przez agencję pracy. Do WSiPu rekrutowały dwie agencje, nazwijmy je A i B.
Agencja A. dawała minimalnie niższą stawkę (kilkadziesiąt groszy na godzinie), ale wypłacała zarobki terminowo, a nawet przedwcześnie. Co więcej, mieli biuro w moim miasteczku, a ja nie byłam wtedy zbyt mobilna, więc trzymałam się ich, podczas gdy pozostali pracownicy woleli agencję B.
Agencja B natomiast, choć lepiej płaciła, zawsze spóźniała się z wypłatą. W umowie był wpisany 15 dzień każdego miesiąca, pieniądze na koncie moich współpracowników pojawiały się najwcześniej 17.
Nietrudno zrozumieć, że moi współpracownicy byli poirytowani. Z tego co mówili, wynika że jeździli do agencji, rozmawiali w tej sprawie, interweniowali u kierowniczki zatrudnionej bezpośrednio przez wydawnictwo. Okazało się, że listy z naszymi godzinami pracy trafiają do obu agencji jednocześnie, więc wina leżała wyłącznie po stronie agencji B.
Samo to jest, moim zdaniem, piekielne. Ale przy okazji ciężko oberwało się jedynemu rodzynkowi w naszym gronie i właściwie to o tym miała być ta historia:
15 danego miesiąca. Godziny popołudniowe, właśnie wyszliśmy z pracy. Stoimy pod firmą, rozmawiamy. Moi współpracownicy naradzają się, co robić, skoro jeszcze nie mają pieniędzy, jak wpłynąć na agencję, by zaczęła przelewać terminowo. Powstał pomył, by następnego dnia, jeśli do wieczora pieniądze się nie pojawią, po prostu nie przyjść do pracy. Wszyscy pracownicy z agencji B tenże plan przyklepali, ja zostałam poproszona o wyjaśnienie wszystkiego kierowniczce, na co się zgodziłam.
Następnego dnia przybyłam do pracy, jak zwykle, około 7:50, by przed zalogowaniem się do systemu zrobić sobie herbatę i wszystko przygotować. Z osób zatrudnionych przez agencję B przyszli niemal wszyscy, poza właśnie jedynym w tym gronie chłopakiem (C). Nie będę ukrywać, że zrobiłam oczy jak talerze obiadowe i pytam siedzącej naprzeciwko koleżanki (K):
J: O, kasa wam przyszła jednak?
K: Niestety nie, ale jak potrzebujesz to wezmę od matki i ci jutro przyniosę (ponieważ miałam wypłatę wcześniej, zawsze pożyczałam im na fajki, zawsze oddawali)
J: Nie, spoko, póki ty trzymasz pieniądze, ja ich nie wydam. Ale mówiliście wczoraj...
K: Ćśśśś...
Rozejrzałam się - wszystkie panny kręciły głowami.
OK, nie mój cyrk, nie moje małpy.
Ok. 9:00 przybyła Kierowniczka.
Ki: Dzień dobry wszystkim! Co to, C nie ma? Nie wiecie, może chory?
K: Nie, nic nie wiemy. Coś tam wczoraj mówił, że póki nie dostanie przelewu, to do pracy nie przyjdzie.
No zatkało mnie, ale zdołałam popatrzeć na nią z wyrzutem.
K: Tak, ja wiem, że ty go lubisz i pewnie będziesz go bronić, ale jest jak jest, nie przyszedł i już.
J: Nie to, że go lubię, ale...
Ki: Jak się pojawi, niech przyjdzie do mnie.
C. pojawił się następnego dnia. Dostał taki opeer, że wyszedł od Kierowniczki z latającymi wargami i zaraz uciekł na papierosa. Popracował do końca miesiąca i odszedł.
A ja już nigdy nie zaufałam moim koleżankom z pracy w sprawach innych niż finansowe.
Teraz żałuję, że milczałam, wtedy za bardzo bałam się "coludziepowiedzo" i "olabogastraceprace"
Pracownicy, tak samo jak na magazynie, dzielili się na etatowych i zatrudnianych przez agencję pracy. Do WSiPu rekrutowały dwie agencje, nazwijmy je A i B.
Agencja A. dawała minimalnie niższą stawkę (kilkadziesiąt groszy na godzinie), ale wypłacała zarobki terminowo, a nawet przedwcześnie. Co więcej, mieli biuro w moim miasteczku, a ja nie byłam wtedy zbyt mobilna, więc trzymałam się ich, podczas gdy pozostali pracownicy woleli agencję B.
Agencja B natomiast, choć lepiej płaciła, zawsze spóźniała się z wypłatą. W umowie był wpisany 15 dzień każdego miesiąca, pieniądze na koncie moich współpracowników pojawiały się najwcześniej 17.
Nietrudno zrozumieć, że moi współpracownicy byli poirytowani. Z tego co mówili, wynika że jeździli do agencji, rozmawiali w tej sprawie, interweniowali u kierowniczki zatrudnionej bezpośrednio przez wydawnictwo. Okazało się, że listy z naszymi godzinami pracy trafiają do obu agencji jednocześnie, więc wina leżała wyłącznie po stronie agencji B.
Samo to jest, moim zdaniem, piekielne. Ale przy okazji ciężko oberwało się jedynemu rodzynkowi w naszym gronie i właściwie to o tym miała być ta historia:
15 danego miesiąca. Godziny popołudniowe, właśnie wyszliśmy z pracy. Stoimy pod firmą, rozmawiamy. Moi współpracownicy naradzają się, co robić, skoro jeszcze nie mają pieniędzy, jak wpłynąć na agencję, by zaczęła przelewać terminowo. Powstał pomył, by następnego dnia, jeśli do wieczora pieniądze się nie pojawią, po prostu nie przyjść do pracy. Wszyscy pracownicy z agencji B tenże plan przyklepali, ja zostałam poproszona o wyjaśnienie wszystkiego kierowniczce, na co się zgodziłam.
Następnego dnia przybyłam do pracy, jak zwykle, około 7:50, by przed zalogowaniem się do systemu zrobić sobie herbatę i wszystko przygotować. Z osób zatrudnionych przez agencję B przyszli niemal wszyscy, poza właśnie jedynym w tym gronie chłopakiem (C). Nie będę ukrywać, że zrobiłam oczy jak talerze obiadowe i pytam siedzącej naprzeciwko koleżanki (K):
J: O, kasa wam przyszła jednak?
K: Niestety nie, ale jak potrzebujesz to wezmę od matki i ci jutro przyniosę (ponieważ miałam wypłatę wcześniej, zawsze pożyczałam im na fajki, zawsze oddawali)
J: Nie, spoko, póki ty trzymasz pieniądze, ja ich nie wydam. Ale mówiliście wczoraj...
K: Ćśśśś...
Rozejrzałam się - wszystkie panny kręciły głowami.
OK, nie mój cyrk, nie moje małpy.
Ok. 9:00 przybyła Kierowniczka.
Ki: Dzień dobry wszystkim! Co to, C nie ma? Nie wiecie, może chory?
K: Nie, nic nie wiemy. Coś tam wczoraj mówił, że póki nie dostanie przelewu, to do pracy nie przyjdzie.
No zatkało mnie, ale zdołałam popatrzeć na nią z wyrzutem.
K: Tak, ja wiem, że ty go lubisz i pewnie będziesz go bronić, ale jest jak jest, nie przyszedł i już.
J: Nie to, że go lubię, ale...
Ki: Jak się pojawi, niech przyjdzie do mnie.
C. pojawił się następnego dnia. Dostał taki opeer, że wyszedł od Kierowniczki z latającymi wargami i zaraz uciekł na papierosa. Popracował do końca miesiąca i odszedł.
A ja już nigdy nie zaufałam moim koleżankom z pracy w sprawach innych niż finansowe.
Teraz żałuję, że milczałam, wtedy za bardzo bałam się "coludziepowiedzo" i "olabogastraceprace"
Praca
Ocena:
159
(173)
Trafiło nam się ostatnio szczepienie, obowiązkowe, z kalendarza. Odra+świnka+różyczka. W wyznaczonej porze stawiłyśmy się z Córką w przychodni, maseczki, ankieta względem COVID-19 - wszyscy wiemy jak to teraz wygląda, więc nie będę się rozpisywać.
Dziecko przebadane, zakwalifikowane, do ukłucia. Była trochę przerażona, nie lubi takich klimatów, ale jak trzeba, to trzeba.
C: Ała, boli!
Pielęgniarka: E tam, wcale nie boli.
C: Boli! Bardzo boli!
P: Nie boli, co ty opowiadasz!
C: A właśnie że boli!!!
P: Nie boli...
Tu uznałam za stosowne się wtrącić.
Ja: Jak mówi, że boli, znaczy że boli. To wszystko? To się żegnamy, do widzenia.
Złapałam zaryczaną Córę za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Gonił nas jeszcze krzyk pielęgniarki:
P: Ale co ona opowiada, przecież to nie boli!
Wyszłyśmy z przychodni, przytuliłam to moje płakadełko.
C: Mamo, ale ty wierzysz, że mnie boli?
J: Oczywiście! To zawsze boli, ale czasem trzeba.
C: Masz chusteczkę?
Wytarła oczy, nos i było po sprawie.
A ja się zastanawiam - po co się z dzieckiem kłócić? Dziecko chyba wie lepiej, czy wbicie igły w ramię bolało. Ja rozumiem w innych kwestiach, ale w tej?
PS: Historia przypomniała mi się po tym, jak wylosowałam opowieść Ejci o dziecku, któremu rodzice wmówili, że idzie tylko na zdjęcie plasterka, a nie na pobranie krwi.
Dziecko przebadane, zakwalifikowane, do ukłucia. Była trochę przerażona, nie lubi takich klimatów, ale jak trzeba, to trzeba.
C: Ała, boli!
Pielęgniarka: E tam, wcale nie boli.
C: Boli! Bardzo boli!
P: Nie boli, co ty opowiadasz!
C: A właśnie że boli!!!
P: Nie boli...
Tu uznałam za stosowne się wtrącić.
Ja: Jak mówi, że boli, znaczy że boli. To wszystko? To się żegnamy, do widzenia.
Złapałam zaryczaną Córę za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Gonił nas jeszcze krzyk pielęgniarki:
P: Ale co ona opowiada, przecież to nie boli!
Wyszłyśmy z przychodni, przytuliłam to moje płakadełko.
C: Mamo, ale ty wierzysz, że mnie boli?
J: Oczywiście! To zawsze boli, ale czasem trzeba.
C: Masz chusteczkę?
Wytarła oczy, nos i było po sprawie.
A ja się zastanawiam - po co się z dzieckiem kłócić? Dziecko chyba wie lepiej, czy wbicie igły w ramię bolało. Ja rozumiem w innych kwestiach, ale w tej?
PS: Historia przypomniała mi się po tym, jak wylosowałam opowieść Ejci o dziecku, któremu rodzice wmówili, że idzie tylko na zdjęcie plasterka, a nie na pobranie krwi.
przychodnia
Ocena:
140
(172)
Jadę sobie spokojnie na zakupy. Krótki opis:
Jedna z głównych ulic w naszym mieście w pewnym miejscu rozdziela się na dwie odnogi, obie jednokierunkowe i cudownie szerokie. Wygląda to tak: trzy pasy ruchu w jedną stronę, budynki, trzy pasy ruchu w stronę przeciwną. Od momentu rozdzielenia funkcjonuje to jako dwie osobne ulice. Ulicę przecinają oczywiście przejścia dla pieszych, bez sygnalizacji świetlnej.
Więc jadę od Wisły w stronę centrum handlowego, skrajnym prawym pasem, bo nie mam interesu po lewej stronie, tylko na wprost, a potem w prawo. Jadę i widzę kobitkę na chodniku. Ja mam dość daleko, ale auta na środkowym pasie się zatrzymały. Zwalniam, żeby piesza zdążyła przejść zanim dojadę (za mną nic nie jechało). Wtedy jakiś czerwony półdostawczak, zamiast zatrzymać się za autami na swoim pasie, zjeżdża na mój i zatrzymuje się, no bo kobieta idzie. I cały misterny plan w krzaki, sprzęgło, hamulec, jedynka, puścić sprzęgło...
Tak, musiałam się zatrzymać dosłownie na sekundę (jak ja tego rrrwa nie lubię). Trudno. Przeżyję.
Ruszyliśmy. Jedziemy, ja za nim, w rozsądnej odległości. Czerwony zwalnia. Niech mu będzie, pewnie będzie parkował.
Czerwony się zatrzymuje. Mija nas samochód jadący środkowym pasem.
Czerwony wrzuca kierunek. Lewy. I parkuje.
Po lewej stronie, przejeżdżając na durch przez trzy pasy!!!
Ktoś wie, gdzie kupił prawo jazdy?
Jedna z głównych ulic w naszym mieście w pewnym miejscu rozdziela się na dwie odnogi, obie jednokierunkowe i cudownie szerokie. Wygląda to tak: trzy pasy ruchu w jedną stronę, budynki, trzy pasy ruchu w stronę przeciwną. Od momentu rozdzielenia funkcjonuje to jako dwie osobne ulice. Ulicę przecinają oczywiście przejścia dla pieszych, bez sygnalizacji świetlnej.
Więc jadę od Wisły w stronę centrum handlowego, skrajnym prawym pasem, bo nie mam interesu po lewej stronie, tylko na wprost, a potem w prawo. Jadę i widzę kobitkę na chodniku. Ja mam dość daleko, ale auta na środkowym pasie się zatrzymały. Zwalniam, żeby piesza zdążyła przejść zanim dojadę (za mną nic nie jechało). Wtedy jakiś czerwony półdostawczak, zamiast zatrzymać się za autami na swoim pasie, zjeżdża na mój i zatrzymuje się, no bo kobieta idzie. I cały misterny plan w krzaki, sprzęgło, hamulec, jedynka, puścić sprzęgło...
Tak, musiałam się zatrzymać dosłownie na sekundę (jak ja tego rrrwa nie lubię). Trudno. Przeżyję.
Ruszyliśmy. Jedziemy, ja za nim, w rozsądnej odległości. Czerwony zwalnia. Niech mu będzie, pewnie będzie parkował.
Czerwony się zatrzymuje. Mija nas samochód jadący środkowym pasem.
Czerwony wrzuca kierunek. Lewy. I parkuje.
Po lewej stronie, przejeżdżając na durch przez trzy pasy!!!
Ktoś wie, gdzie kupił prawo jazdy?
Ocena:
84
(96)