Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 7 marca 2024 - 14:39
  • Historii na głównej: 109 z 140
  • Punktów za historie: 17418
  • Komentarzy: 1833
  • Punktów za komentarze: 12355
 

#85410

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod wpływem historii o Kindze. Miał być komentarz, ale wyszła powieść.

Kończyłam właśnie ósmą klasę SP, nadszedł czas wyboru szkoły średniej.

Już w siódmej klasie wspominałam coś o zawodówce ogrodniczej (była w naszym mieście, a zawód nie taki zły) ale uświadomiono mi, że po zawodówce nie będę miała matury, a mama chce żebym poszła na studia! Ja mam się kształcić!
Dobra, brak matury i mnie odstraszył. No to może technikum krawieckie? Jest niedaleko, cztery stacje pociągiem... A to też mnie interesuje...
Jakie technikum, gdzie technikum! Ja na studia mam iść! Ja mam się kształcić!

Wykształcenie kierunkowe kazano mi wybić sobie z głowy, ogólniak i tylko ogólniak!

Człowiek młody był, głupi, uważał że rodzice wiedzą lepiej. Uległam.

No to jak ogólniak, to ja składam papiery do tego w naszym mieście (chodziłam do zespołu szkół, SP+LO). Nie będzie dojazdów, znam połowę kadry, pół mojej klasy tam idzie...

Nie, to musi być szkoła w Warszawie! Koniecznie! Ale mam wybrać taką, żeby mieć blisko do dworca.

Wywiad wśród kolegów, wertowanie pożyczonego informatora... Wytypowałam dwie szkoły, obie ogólnokształcące. Obie oferowały klasę matematyczno-informatyczną, którą wolałam od ogólnokształcącej. Z czego wolałam tę pierwszą, bo jak się okazało, szli tam wszyscy klasowi prymusi. (Tak, należałam do tego grona, stopnie nie stanowiły problemu)

Idę do mamy i mówię:

- Mamo, ja to się chyba zdecyduję na Hoffmanową.
- A to tam masz najbliżej? Pokaż plan!

Plan stolicy na stół, pokazuję:

- No zobacz, wysiądę na Śródmieściu, przejdę tędy, tu jest przejście podziemne i już jestem na właściwej ulicy. A szkoła jest tu.

Serio, droga była tak strasznie skomplikowana, że dziesięciolatek by ogarnął.

Mama się zastanawia, zastanawia i w te słowa rzecze:

- A koło mojej pracy też jest liceum. Żeromskiego. Gdzie to będzie?

Sprawdzam adres, pokazuję na planie.

- No! Do Żeromskiego bliżej będziesz miała! Tylko wyjdziesz z dworca i już będziesz! A tam to na pewno zabłądzisz!
- Ale do Hoffmanowej idą ludzie z mojej klasy, a do Żeromskiego nikt znajomy się nie wybiera...
- I dobrze! Mają na ciebie zły wpływ! Nauczyli cię matce się sprzeciwiać!

Wysunęłam ostatni argument:

- Chłopaki mówią, że w Żeromskim jest strasznie ciężko, klasa mat-inf ma ułożony autorski program i podobno połowa osób nie zdaje do drugiej klasy...

Mamie załączył się już tryb "ustawić gówniarę do pionu".

- ALE MNIE NIE INTERESUJE, CO MÓWIĄ TWOI KOLEDZY! ZŁOŻYSZ PAPIERY DO ŻEROMSKIEGO I TYLKO DO ŻEROMSKIEGO! BO JA TAK MÓWIĘ! NIE ZASZKODZI CI, JAK CIĘ TROCHĘ UTEMPERUJĄ! MATKI SIĘ TRZEBA SŁUCHAĆ!

Dobra, niech już będzie ten Żeromski...

W ten sposób, przez osobę, która nie zrobiła wcześniej ŻADNEGO wywiadu na temat szkoły do której posyła dziecko, dostałam się do liceum ogólnokształcącego, klasy matematyczno-informatycznej... Z rozszerzonym angielskim. W SP miałam niemiecki.
Program pod wszystkimi względami był wyśrubowany pod największe nastoletnie mózgi, przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Mojemu mózgowi może niewiele brakowało, ale nigdy nie musiałam się uczyć. Wszystko łapałam w lot.

Teraz już nie było tak łatwo. Ciągłe problemy w szkole przełożyły się oczywiście na atmosferę w domu. Nagle stałam się czarną owcą, zakałą rodziny i powodem do wstydu.
Poprawka z angielskiego na koniec roku była tylko gwoździem do trumny.

Po zaliczonej poprawce przeniosłam się do innego liceum, już nie z pierwszej setki. Znów byłam wśród najlepszych, znów dawałam korepetycje słabszym uczniom. Mamie wciąż nie pasowało, ciągle mi wypominała, że w tamtej szkole nie dałam rady. Maturę zdałam z dobrym wynikiem, droga na studia otwarta...

Postudiowałam jeden semestr. Potem zmieniono zasady przyznawania świadczeń alimentacyjnych i okazało się, że alimenty na dorosłe dziecko uczące się (poniżej 26 roku życia) przysługują tylko wtedy, jeśli to dziecko jest niepełnosprawne. Tak, był taki okres, kiedy tak było.

I właśnie wtedy mama mi powiedziała, że jak mi się studiować zachciało, to mam się sama utrzymać i że są tacy, co łączą studia z pracą zawodową...

A mnie zabrakło już sił na pytanie: "Komu tu się studiów zachciało?"

Mogłam mieć zawód. Ogrodnik albo krawcowa, raczej krawcowa. Zły zawód? Mało przyszłościowy? A drogi na studia by mi to nie zamknęło...

Jak dla mnie zabrakło tutaj konfrontacji życzeń mojej mamy z rzeczywistością. Takiego "ale czy to się uda?". Coś sobie wymyśliła, a moim obowiązkiem było to spełnić. A jak nie dałam rady, to była oczywiście moja wina, no bo przecież nie jej!

Rodzina

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (284)

#85389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się luksusu w postaci wizyty u fryzjera. Zazwyczaj tego typu przybytków urody nie odwiedzam, uważam to za zbędny wysiłek, ale uznałam że odrobina koloru i blasku dobrze zrobi moim włosom i samopoczuciu.

Wczoraj odwiedziłam zakład, cieszący się w okolicy dobra opinią i umówiłam się na dzisiaj, na godzinę 11. W planach było cięcie i farba, z czego na farbie bardzo mi zależało, ponieważ niedawno moje włosy jakby straciły naturalny, brązowy pigment i stały się ciemnoszare, co mi się średnio podoba (moja mama też tak miała, mniej więcej w tym samym wieku). Wiem, że mogę ufarbować się sama w domu, ale u fryzjera byłoby mi po prostu wygodniej. Okazało się, że ostrzyc się mogę tak z marszu, ale farbę kłaść musi Szefowa, trzeba się umówić. To się umówiłam, jak już pisałam, na 11.

Stawiłam się na umówioną godzinę, żeby dowiedzieć się, że Szefowej nie ma... Kiedy będzie? No dokładnie nie wiadomo, nie odbiera telefonu. Po chwili udaje się dodzwonić, Szefowa jest u księgowej, czy mogę przyjechać na 13?

No nie, nie mogę. Zresztą, nawet nie chcę, umawiałyśmy się na 11, podałam numer telefonu, mogła zadzwonić i przełożyć.

Stanęło na tym, że obecna w salonie praktykantka (!) z przyjemnością zetnie mi włosy, jeśli zgodzę się zaczekać, aż skończy tego pana i tego chłopca co był przede mną i czeka. Druga praktykantka nożyczek do ręki nie weźmie, bo jest pierwszy dzień w pracy i ta z dłuższym stażem nie będzie brać za nią odpowiedzialności.

Dobra, zaczekam, co mi tam.

W międzyczasie do zakładu przybył pewien starszy pan, z którym pracownica przywitała się prawie jak z wujkiem. Niechcący byłam świadkiem takiego dialogu:

- E. nie ma?
- Nie ma, niestety, nawet pani tu czeka, bo była umówiona.
- A ty sama dzisiaj?
- No prawie, jest druga dziewczyna, ale całkiem nowa, nic jeszcze nie robi, tylko sprząta.
- Co ta E. wyprawia... A wczoraj jak u mnie była, to się chwaliła, że nie musi w zakładzie siedzieć, bo ma pięć dziewczyn co wszystko za nią robią. M. będzie dzisiaj?
- Nie, M. pracuje jutro, bo ja mam wolne.
- A E. się dziś pojawi?
Pracownica zyg do zeszytu
- Ma panią umówioną na 14, zobaczymy czy przyjedzie...
- To ja wpadnę później i zapytam, gdzie ma te pięć dziewczyn. Cześć, do widzenia.

Fajne podejście do własnego biznesu. Tylko szkoda, że nastawiłam się na radykalną zmianę (skrócenie włosów, jakiś fajny brąz albo rudy) a skończyło się na podcięciu końcówek (dałam się przekonać do zapuszczania, podobno za ładne mam włosy żeby je ciąć, poza tym akurat na cięciu mi mniej zależało).

Jedyną satysfakcję mam ze słów fryzjerki:
Ja: To ile ta przyjemność?
F: Szefowa za końcówki bierze 35 (wskazała mi cennik, którego oczywiście nie zauważyłam), ale od pani będzie 25, może tak się nauczy jak należy klientów traktować.

No żeby pracownik, w dodatku jak podejrzewam dużo młodszy, musiał uczyć szefa jak biznes prowadzić :D

usługi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (190)
zarchiwizowany

#85428

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jadę sobie ze szkoły mojej córki do pobliskiego miasta, na zakupy. Wypadło mi akurat jechać kawałek za autobusem komunikacji miejskiej (które w tym regionie zwane są "emkami" i tegoż regionalizmu będę dalej używała). Wiadomo - wielkie toto, widoczność zasłania, a przyspieszenie ma jak nie przymierzając hipopotam.

Lekko się zdziwiłam, gdy w autobusie zapaliły się światła stopu, bo nie miał się po co zatrzymywać, ale przyuważyłam że po prostu wypuszcza kogoś z podporządkowanej. OK, chce być miły, sama bym kolesia wpuściła.

Zanim się autobusik rozpędził (a ja za nim) dojechaliśmy do wjazdu na obwodnicę. I emka i ja, by wjechać na wjazd musieliśmy skręcić w prawo. Natomiast dla tych jadących z przeciwka jest wydzielony lewoskręt.

Co robi kierowca emki dojechawszy do wjazdu?

Ano zatrzymuje się i wpuszcza tych z lewoskrętu... Z całkowitym ignorowaniem przepisów, które to nam dają pierwszeństwo. Z całkowitym olaniem kierowców za nim, którzy musieli czekać cierpliwie, aż wszystkie auta z lewoskrętu wjadą, bo wiadomo że jak jedno ruszyło, to reszta za nim.

A najgorsze było to, że autobus potrzebował potem sporo czasu, by rozwinąć jakąś normalną prędkość, więc wturlał się na pas rozbiegowy jadąc jakieś 30 km/h. A za nim ja, niewiele szybciej. Za mną inne samochody, z podobną prędkością.

Na szczęście akurat na tym odcinku było pusto, więc wskakując z taką prędkością na prawy pas nie stworzyłam zagrożenia, a miałam przynajmniej gdzie się rozpędzić w granicach rozsądku...

Rozwalają mnie ludzie, którzy koniecznie chcą być uprzejmi, kosztem innych, a nawet wbrew przepisom...

polskie_drogi

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 13 (73)

#85117

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o złym NFZ było już od groma. Więc ja go dla odmiany pochwalę.

Otóż, podjęliśmy z Partnerem starania o dziecko. Udane, 18. tydzień. ;)

Oczywiście jestem pod opieką lekarską (przychodnia prywatna współpracująca z NFZ), wczoraj miałam robione USG. Nie do końca wszystko OK - serce i płuca za małe, płyn w klatce piersiowej, zalecono dalszą diagnostykę w ciągu dwóch tygodni. Lekarz zapisał mi nazwisko pewnego doktora, który przyjmuje prywatnie, najlepiej do niego.

Dzwonię.

Prywatnie to prywatnie, życie mojego dziecka jest warte wielokrotnie więcej niż tych 130 zł za wizytę. Trzeba jechać 50 km? I to przeboleję, Partner mnie zawiezie i będzie wspierał (pojechałabym sama, ale mnie przecież nie puści, nie teraz, gdy go potrzebuję). Wizyta o 17:30? Trudno, choć generalnie wolę rano. USG nie zrobią w ramach wizyty, trzeba się zapisywać (i jechać) osobno? Życie dziecka ważniejsze.

Ale najbliższy wolny termin jest 3 września (mamy 14 sierpnia). PRYWATNIE!!!

Miały być dwa tygodnie, to szukam dalej. Znalazłam nr telefonu do małej, miejscowej przychodni, polecanej przez "tubylców". W sumie to już się tam zapisałam, byłam raz u internisty, u pediatry i mam wizytę u endokrynologa zapisaną (w ciąży zaczęła mi świrować tarczyca), zamierzałam przejść całkiem na ich opiekę, bo podobno mają krótsze terminy, a i specjaliści są przyzwoici, pracują również w miejscowym szpitalu (byłam tam w zeszłym roku po poronieniu, złego słowa nie mogę powiedzieć).

Dzwonię, w końcu nie mam nic do stracenia.

Najbliższy wolny termin do ginekologa, mającego doświadczenie z patologią płodów, jest dostępny aż...

No niestety, dopiero 21 SIERPNIA (czyli za tydzień!), bo dziś niestety doktora nie ma (!!!).

Na NFZ.

USG mają. Zrobią od ręki.

No czy nie cyrk?

PS: A na tę prywatną możliwe, że i tak pojadę. Zobaczę, co się okaże 21.

prywatna służba zdrowia...

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (119)

#85376

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka (mam nadzieję) historia z czasów, kiedy pracowałam w KFC.

W "restauracjach" tej sieci normą było "wypożyczanie" sobie nawzajem pracowników. W ramach takiej akcji kolega pracujący "na kuchni" został poproszony (tak, poproszony, to nie było obowiązkowe) by kilka zmian zamiast u nas przepracował w innej lokalizacji.

Jakoś tak niedługo po jego powrocie, wypadało comiesięczne zebranie pracownicze. Ku naszemu zdziwieniu na tym konkretnym był obecny kierownik regionalny. Na samym początku wyszedł na środek i mówi, że ma tylko jedną sprawę do przedstawienia, a potem znika by nas nie krępować. I do wyżej wymienionego kolegi: "W sumie, K. pochwal się sam, co zrobiłeś."

K., lekko zażenowany (nieśmiały trochę chłopak, poza tym nie uważał, żeby miał czym się chwalić) zaczyna:

- Jak byłem w tamtej knajpie, kazali mi kurę zamarynować*. Schodzę na dół, otwieram paczki, a kura śmierdzi. Idę do kierownika (akurat był obecny główny kierownik lokalu) i mówię mu, że na moje oko kura jest do wyrzucenia. A on mi na to "do..dol da razy więcej marynaty i nikt nie poczuje".

- I co zrobiłeś? - trzeba było chłopaka pociągnąć za język, bo on serio uważał, że nie ma o czym mówić.

- No odmówiłem, a jak się upierał, to się na niego wydarłem. A potem pie...ołem daszkiem o ziemię, wyszedłem i więcej tam nie wrócę, póki ten (...) tam jest. No i do T. zadzwoniłem - wskazał na regionalnego.

Regionalny zabrał głos.

- Tamten kierownik już w firmie nie pracuje, a ty K. dostaniesz premię, 200 zł, już centrala klepnęła, przyjdzie z przelewem.

A ja się zastanawiam - jak można postępować tak, jak ten kierownik? Mięso zepsute, to doprawię mocniej i będzie? Sam by to zjadł? Własnym dzieciom dał?

*Marynowanie kury (czyli kawałków kurczaka) polegało na wrzuceniu mięsa do maszyny z obrotowym bębnem, w towarzystwie marynaty w saszetkach. Każdy rodzaj marynowało się inaczej, dłużej lub krócej, tajników nie znam, bo nigdy na tym stanowisku nie pracowałam.

gastronomia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (145)
zarchiwizowany

#85330

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na odstresowanie, krótko i mam nadzieję zabawnie.

Byliśmy ze Szczerbusiem wczoraj w Warszawie celem dodatkowego przebadania... Mniejsza, ważne jest to, że po pierwsze trzeba było być rano, po drugie mamy tam ponad dwie godziny jazdy, więc wyjechaliśmy o godzinie zgoła barbarzyńskiej, jeszcze przed 6, po trzecie - po pobraniu numerka trzeba siedzieć na korytarzu aż nie zawołają i w sumie nigdy nie wiadomo o której się wejdzie.

Pobrałam numerek, zamieniłam parę zdań z współczekaczkami i stwierdziliśmy, że najwyższy czas na śniadanko. Niedaleko jest Żabka i tam się udaliśmy na "hodoga".

Ja jak zwykle z czosnkowym, Szczerbus prosi z jakimś pikantnym, pani proponuje sos amerykański. OK, dostaliśmy, zjedliśmy, wróciliśmy.

Kilkanaście minut później mąż jednej z współczekaczek przynosi jej hot-doga, ona nadgryza i się krzywi.
Żona: Nie zjem tego, pikantny strasznie! Jaki sos wziąłeś?
Mąż: Prosiłem o łagodny, to pani poleciła amerykański...

Nie zdołałam powstrzymać parsknięcia (siedziałyśmy na tym samym parapecie, oddzielał nas tylko mój plecak, wszystko było słychać) i wyjaśniłam wszystkim obecnym z czego się śmieję. Uzgodniliśmy że i pana i nas obsługiwała ta sama pani. Zbiorowy facepalm było słychać chyba daleko :D

Żeby było śmieszniej - na deser po hot-dogu wzięłam sobie donata, tego ciemnego w posypce z oreo. Można nim było wbijać gwoździe.

Nie wiem, jak ja parę lat temu w handlu pracowałam, to jednak były inne standardy obsługi, coś się zmieniło?

sklepy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (27)

#85190

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa na pewnym czacie na tematy związane z figurą przypomniała mi pewne zdarzenie. O tym, jak rodzice mogą być piekielni dla własnego dziecka i pośrednio dla innych, sami o tym nie wiedząc.

W dawnym miejscu zamieszkania moja córka miała serdeczną przyjaciółkę, niejaką O. O. zaś wyglądała podobnie jak Dudley Dursley przed początkiem diety ("Ciotka Petunia często powtarzała, że Dudley wygląda jak amorek. Harry równie często powtarzał, że Dudley wygląda jak prosię w peruce"). Kilka razy byłam gościem u nich na obiedzie - rodzina gustowała w raczej ciężkawych, mało dietetycznych daniach, a porcje dla sześciolatki nakładano takie, że ja bym się najadła. Do tego dochodziło nieśmiertelne "zjedz wszystko z talerza".

Poza tym czasami pozwalałam, żeby moja córka zjadła z nimi obiad, a innym razem częstowałam O. naszym obiadem. Niestety zabroniono mi ją częstować, ponieważ "Jak zje u pani, to potem nie chce jeść w domu" (ja tam nie wpadłabym na to, żeby po obiedzie u koleżanki namawiać córkę na zjedzenie drugiego, chyba że zasygnalizowałaby, że jest głodna).

W międzyczasie z coraz większym niepokojem obserwowałam moją córkę. Przedszkolanki twierdziły, że jada normalnie, nie wybrzydza bardziej niż inne dzieci, na śniadanie zawsze zje kanapkę i trochę zupy mlecznej, obiad przeważnie w całości, podwieczorek przeważnie pochłania. A w domu był koszmar, żeby zjadła bodaj z pół miseczki zupy (ja zjadam pełną, więc pół wydawało mi się rozsądną porcją dla sześciolatki) musiałam jej bajki puszczać (co nie jest zalecane, ale naprawdę wystraszyłam się, że dziecko mi zniknie). Co bym nie zrobiła, choćby to było jej ulubione danie, to pogrzebała, skomplementowała i zostawiła połowę. Jak nie mam w zwyczaju nikomu wyliczać jedzenia, tak sześć kopytek to trochę kurka wodna mało! Ale dziecko twierdzi, że się najadło, nie jest głodne, wmuszać przecież nie będę.

Potem nastąpiła przeprowadzka i stopniowo, pomaleńku dziecko mi się ogarnęło z jedzeniem. Coraz częściej sygnalizuje że jest głodna, skończył się problem zostawiania na talerzu, zaczęła nawet jadać ziemniaki (moja wina, było nie dawać dziecku ziemniaków z marketu, teraz mamy własne i są o całe nieba smaczniejsze), bywa, że w sadzie sobie narwie śliwek, pochłonie je i za godzinę krzyczy, że jest głodna.

Przyczynę problemu odkryłam dopiero niedawno.

Trzymajcie się.

"Bo O. rodzice zmuszali, żeby zjadała wszystko i była gruba. A ja nie chciałam być taka gruba jak ona, to musiałam jeść mniej”.

Pomyślałam, pokojarzyłam fakty i rzeczywiście, problem zaczął się jakiś czas po poznaniu O. i ustąpił jakiś czas po zerwaniu z nią kontaktu. Pewien wpływ na to może mieć jej aktualna przyjaciółka, która jest karmiona rozsądnie, "ładnie je" i wygląda przyzwoicie, tak "w sam raz".

Niewiadomą do dziś pozostaje dla mnie, czemu córka nie podzieliła się ze mną swoimi wątpliwościami. Zachęciłam ją, żeby na przyszłość mówiła mi o wszystkim, zobaczymy, co będzie.

Zastanawiam się teraz, co by było, gdyby nie przeprowadzka. Bo byłam o krok od szukania dla niej specjalistycznej pomocy. Lekarz pediatra uparcie twierdził, że "widać taki jej urok" i "nie wszystkie dzieci muszą być pulchne". W siatce centylowej się trzymała, choć raczej w dolnej granicy. Czy psycholog dotarłby do źródła problemu? I kiedy? Dlaczego kilka miesięcy po przeprowadzce w ustach mojej córki próchnica nagle zahamowała?

Wiem, że sama ponoszę pewną odpowiedzialność, ale konsultowałam to z lekarzem i nie widział problemu...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (137)

#85025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dziś na pobraniu krwi i przypomniało mi się, dlaczego tego nie lubię. Nie przeszkadza mi kłucie, wiadomo że przyjemne nie jest, ale da się wytrzymać, nie przeraża też mnie widok mojej własnej krwi, pod warunkiem...

Ano pod warunkiem, że jest w probówce.

Cofnijmy się w czasie.

Byłam wtedy w 5 klasie podstawówki i poślizgnęłam się idąc do szkoły. Przy próbie podparcia złamałam rękę (było się, idiotko nie podpierać, a najlepiej podłożyć sobie poduszkę...).

Ponieważ był to rok 1996 (jeśli dobrze liczę), w lokalnej przychodni dowiedziałam się tylko, że ręka na pewno złamana, na pewno z przemieszczeniem (było to widać), ale oni nie mają w przychodni rentgena, wypiszą mi skierowanie do szpitala, polecają szpital przy Al. Jerozolimskich w Warszawie (było najbliżej), słynną Omegę.

Na miejsce dotarłam, zostałam wpisana na oddział (nie sama, zawiozła mnie ciotka, mama musiała zostać z moim rodzeństwem) i skierowano mnie do zabiegowego. Ważenie, mierzenie, wywiad i...

Pobranie krwi.

Nie pamiętam, czy pielęgniarki zakładały mi wtedy wenflon, czy pobierały za pomocą igły, ale nie w tym rzecz.

Opaska zaciskowa na ramię, zaciśnij pięść, nie patrz tutaj, dobrze, jeszcze jedną strzykawkę i już... O Jezu, a co to się dzieje?!?!?!

Pani pielęgniarka wyjęła strzykawkę z igły bez zdejmowania opaski, rozluźnienia pięści, bez niczego.

Siknęło zdrowo, tak na oko szklanka mojej krwi znalazła się nagle na podłodze.
Jeszcze zachowałam spokój, w końcu są ze mną trzy dorosłe baby, wykształcone pielęgniarki, wiedzą co robić w takich przypadkach?

I gdyby bodaj jedna z nich zachowała zimną krew i powiedziała mi na spokojnie "Tu masz wacik, uciśnij, wyjmę igłę, zdejmiemy opaskę..." pewnie bym to zapamiętała jako trochę zabawne wydarzenie. Ale usłyszałam mniej więcej coś takiego:

"Co to się dzieje, rany boskie, coś ty idiotko narobiła, puść, puść tę pięść, ale nie patrz, nie patrz dziecko!!! No zdejmij tę opaskę, co tak stoisz, rany boskie, olaboga!!!"

I to wspomnienie trzech rozpanikowanych bab, wlecze się za mną po wszystkich gabinetach zabiegowych... Trzy pielęgniarki, a nie umiały odpowiednio pobrać krwi ani zachować spokoju w sytuacji awaryjnej.

Może się to wydawać mało piekielne, ale jak się przekonałam sama będąc matką, dzieci chłoną wszystko, włącznie z reakcjami dorosłych. Więc skoro dorosły panikuje, to znaczy że ma powód, prawda?

szpital

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (138)

#85162

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Losując, natrafiłam na historię o bibliotekarce, która wmawiała autorce, że drugi tom "Fausta" nie istnieje. I przypomniały mi się dwie sytuacje właśnie z bibliotekarkami w roli głównej:

1) Przeczytałam w czasach podstawówki książkę Noel Streatfeild "Zaczarowane baletki". Główne bohaterki w jednym rozdziale grają w przedstawieniu charytatywnym "Błękitny Ptak" wg sztuki Maeterlincka. To, czego dowiedziałam się o tej książce z opisów prób zachęciło mnie do jej przeczytania. W bibliotece publicznej dowiedziałam się, że taka książka nie istnieje, a Maeterlinck jest osobistym wymysłem autorki książki. To nie były czasy internetu, a ja miałam może ze 12 lat, więc uwierzyłam dorosłym, wydawałoby się wykształconym kobietom. Na szczęście nie próbowałam tą "wiedzą" szpanować, a parę lat później wpadłam (wreszcie!) na to, żeby naprostować swoje zdanie przy pomocy encyklopedii. W sumie może wreszcie to przeczytam?

2) W liceum oszalałam na punkcie "Ani z Zielonego Wzgórza", a konkretniej dalszych tomów tejże serii. Ze szkolnej biblioteki wypożyczyłam "Anię na uniwersytecie" i "Wymarzony dom Ani", ale coś mi nie pasowało. Zajrzałam do księgarni, gdzie na półce znalazłam "Anię z Szumiących Topoli", po przekartkowaniu zauważyłam, że ta książka powinna znajdować się pomiędzy tamtymi dwiema (opisuje okres, gdy Ania między studiami, a ślubem, pracuje przez trzy lata jako nauczycielka). Następnego dnia w bibliotece pytam o te książkę i dowiaduję się, że takiej książki nie ma, nie istnieje, nigdy nie została napisana! Wyjmuję z plecaka mój własny egzemplarz pierwszego tomu serii (tylko ten miałam, w końcu lektura szkolna) i pokazuję rozpiskę kolejnych części na tylnej okładce. No jak byk: "Uniwersytet", "Szumiące Topole", "Wymarzony Dom". Nie, taka książka nie istnieje, być może L.M. Montgomery planowała ją napisać, ale nigdy nie napisała i mam przestać zawracać im głowę.
Książkę znalazłam w bibliotece publicznej, ale po namyśle stwierdziłam, że jak są niedoedukowane, to niech takie pozostaną i nie poszłam im udowodnić, że jednak miałam rację.

Tak teraz, z perspektywy...

Serio tak ciężko przyznać się, że czegoś się nie wie, o czymś się nie słyszało? Dlaczego dorośli mają (no, może mieli kiedyś) tendencję do udawania przed dziećmi, że są alfami i omegami, a jak o czymś nie wiedzą, to to nie istnieje i kropka? To były dwie różne biblioteki, w sumie sześć dorosłych kobiet, z których żadna, ŻADNA nawet nie sprawdziła, tylko szły w zaparte.

biblioteki_różne

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (149)

#84979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
https://piekielni.pl/84978 - i mi się przypomniało...

Wracam sobie kiedyś spacerkiem z miasta. Na smyczy pies. W ręku siatka, no bo być na mieście i zakupów nie zrobić? Drepczemy sobie pomalutku taką uliczką-aleją zarezerwowaną wyłącznie dla pieszych. Po lewej mamy nieogrodzone boisko szkolne, nieoficjalnie wybieg dla psów. Gro właścicieli spuszcza tam swoje czworonogi ze smyczy, coby się wybiegały i wybawiły.

W pewnym momencie do mnie, a właściwie do mojego psa, podbiega coś strasznie wielkiego, kremowego, z daleka widać, że jest to pies z gatunku "100 kilo żywej miłości, zero agresji". Podbiega i próbuje się zaprzyjaźnić. Mój pies się cofa, chowa się za mną, tamten za nim. Po chwili mam nogi spętane smyczą jak w kiepskiej komedii i rozglądam się za właścicielem psa. Siatki nie miałam jak odstawić (być może zdecydowałabym się na to później), boby się przewróciła, a jakby mój od strachu przeszedł do obrony, to mogłaby się przydać. Próbuję jakoś delikatnie odgonić zwierzę, póki co bardziej wkurzona niż przestraszona, bo wielkie bydlę ewidentnie nie zamierzało nikogo krzywdzić.

W końcu wydarłam się na pół okolicy: "Czyj to pies?! Zabierzcie go!". Zero reakcji. No to nabrałam więcej powietrza i gromko oświadczyłam, że jak bezpański, to go sobie biorę (nie sądzę, żeby ze mną poszedł bez smyczy, ale tu chodziło o efekt psychologiczny).

Dopiero wtedy znalazła się właścicielka. Podeszła, złapała zwierzę za obrożę i odciągnęła. Ani przepraszam, ani pocałuj mnie w nos...

A gdzie piekielność? Kilka miesięcy wcześniej miasto chwaliło się nowo otwartym wybiegiem dla psów, bywałam tam z moim - ogrodzone, zabawek nastawiane, był parking, miejsce na rowery - full wypas, jak to się mówi, do pełni szczęścia brakowało tylko kranu z wodą. Co bardziej świadomi psiarze właśnie tam się wybierali ze swoimi pupilami.

Przypomniałam sobie o tym i chciałam uświadomić panią, że takie miejsce istnieje i moim zdaniem jest bezpieczniejszą opcją.

"Ale po co mam tam jeździć, on nic nikomu nie zrobi przecież, tutaj jest fajnie...".

No może i nie zrobi. Ale wkurzyć potrafi. Z drugiej strony nie bardzo sobie wyobrażam, żeby mógł zrobić krzywdę sobie, do miejsca gdzie jeżdżą samochody miałby co najmniej 500 metrów, a i tak byłby to tylko parking.

park

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (95)