Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 27 kwietnia 2024 - 20:12
  • Historii na głównej: 127 z 135
  • Punktów za historie: 16813
  • Komentarzy: 510
  • Punktów za komentarze: 3877
 

#81754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pisana pod wpływem dużej dawki rozgoryczenia i małej dawki piwa (drugą puszkę właśnie rozpoczynam).

Zachciało mi się psa. W sumie nie tak, psa chciałam zawsze, ale warunków nie było - brak mieszkania, dorywcza praca, małe dziecko - o psie mogłam sobie tylko pomarzyć. Jednak wszystko powoli zmieniało się na lepsze, a jakieś parę miesięcy temu Młoda zaczęła mi marudzić, że ona chciałaby jakieś zwierzątko - króliczka, kota, psa, wszystko jedno (ale raczej z naciskiem na "koooootka"). Zaczęłam się zastanawiać...

Tu krótka dygresja - wiem, że zwierzę to żywe stworzenie, a nie zabawka dla dziecka. Wiem, że 8-letnie dziecko nie podoła obowiązkom związanym z posiadaniem zwierzęcia. Więc (tak, wiem, nie zaczyna się zdania od "więc") jeśli w tym momencie decyduję się na jakieś zwierzę, to JA jestem za nie odpowiedzialna, JA odpowiadam za zaspokojenie jego potrzeb, JA się nim opiekuję - Młoda może mi tylko pomóc adekwatnie do swoich możliwości. Aha, no i Młoda (nie raz podrapana przez koty mojej przyjaciółki) doskonale wie, że zabawa ze zwierzęciem jest dozwolona tylko do momentu, kiedy obu stronom sprawia to przyjemność.

Ale wątpliwości miałam - małe mieszkanko w bloku i praca po 12 godz. dziennie. No nie, nie codziennie, tych 12-tek wypada mi 2 albo 3 w tygodniu, czasem 4, do tego jakaś nocka. Byłam pełna niepewności, czy zapewnię psu (koty lubię, ale naprawdę wolę psa) odpowiednie warunki... Dopiero moja przyjaciółka rozwiała je (te wątpliwości, znaczy się) krótkim pytaniem - adoptujesz czy kupujesz? Jak adoptujesz, to uważasz, że gdzie będzie lepiej psu, w schronisku czy u ciebie?

Adoptuję. Odpalam OLX i szukam psów do adopcji. Staram się nie patrzeć na zdjęcia, bo każdy psiak ma tyle nadziei w oczach, że serce pęka... ale muszę się trzymać wytycznych. Bardzo prostych - pies ma być mały (moje mieszkanie ma oszałamiający metraż 30m2, a miło byłoby nie potykać się na każdym kroku o psa), płeć bez znaczenia, nie "kanapowiec", ale też nie "kulka energii" wymagająca codziennie kilkugodzinnych spacerów. No i ostatni wymóg, mocno egoistyczny - pies w miarę młody, tak po prostu nie chcę w najbliższych latach przeżywać odejścia jednego z domowników...

Czytam uważnie opisy i tu już pierwsze rozczarowanie:
"Najchętniej wydamy pieska do domu z ogrodem" - no nie posiadam.
"Pies dla aktywnego właściciela" - lubię wysiłek fizyczny, ale nie codziennie, a po 12 godz. pracy nie jestem w stanie zapewnić psu kilkugodzinnego spaceru.
"Do domu bez małych dzieci!!!" - hmm, ośmiolatka to małe dziecko czy nie? Jakbyście nie wiedzieli, to tak, dopiero nastolatki nie podpadają pod kategorię "małe dziecko”.

OK, rozumiem i jestem pełna podziwu, że chcą dla tych psów, skrzywdzonych, po przejściach, znaleźć jak najlepszy dom, dopasowany do ich potrzeb.

Szukam dalej. Znalazłam. Dwa pierwsze podejścia - falstart. Jedno ogłoszenie zniknęło zaraz na drugi dzień (czyli piesek znalazł dom), drugie - suczka była już w trakcie procedury adopcyjnej "ale wie pani, jak to jest, nie usuwamy ogłoszenia aż do ostatniej chwili, czasami ludzie nawet po przejściu całej procedury adopcyjnej tak po prostu nie przyjeżdżają po psa...". Z jednej strony było mi trochę przykro, z drugiej cieszyłam się, że te psy znalazły dom.

Trzecie podejście. Kuba. Najbardziej kundelkowaty kundel, jakiego można sobie wyobrazić. Mały, czarny, z zakręconym w wesoły precelek ogonem, w oczach miał zapytanie "co jeszcze mogę nabroić?" i prośbę "pokochaj mnie!". Pokocham cię, Kubusiu, jeśli tylko dadzą mi szansę.

Dzwonię. Tak, Kuba jest do adopcji, tak ogłoszenie aktualne, ale wie pani, że to jest kundelek? Nie no, ku*wa, myślałam że rasowy! Udało mi się tego nie powiedzieć głośno - tak, wiem, że to kundelek. Dalej już było tylko gorzej... O każdy krok procedury adopcyjnej (ankieta przedadopcyjna, wizyta przedadopcyjna) musiałam się dopraszać i wydzwaniać, czekałam bardzo długo, wydawało się, że było na co - pani ze Stowarzyszenia* stwierdziła, że bardzo spodobała im się moja ankieta i jak najbardziej dostanę od nich psa, ale chyba nie Kubę... Kuba jest chory, to znaczy jest takie podejrzenie, muszą mu zrobić badania, jeśli to jest to, co myślą, no to koszty leczenia wynoszą ok. 300-400 zł miesięcznie, pewnie w takim przypadku nie będę go chciała?
Ups... Po długim i bolesnym namyśle zdecydowałam, że nie. Co innego, gdy zachoruje zwierzę, które już masz, które jest członkiem rodziny, wtedy wiadomo, że ładujesz każde pieniądze w jego leczenie, ale teraz, kiedy jeszcze mam wybór... Zlinczujcie mnie, zminusujcie, ale nie - nie stać mnie. Stać mnie na psa zdrowego, na jego utrzymanie i zaspokojenie jego potrzeb (w tym również wizyty u weterynarza), ale nie mogę sobie pozwolić na 300-400 zł miesięcznie na samo leczenie. Niestety, nie było mi dane zakomunikować tej wiadomości pani, która prowadziła procedurę adopcyjną Kuby. Mimo obietnic, nie zadzwoniła - zadzwoniłam ja, dowiedziałam się tylko, że badania potwierdziły, iż Kuba jest chory, że w sumie mogliby mi zaproponować innego psa, ale jest taki problem...

Otóż - MAM DZIECKO. I, o zgrozo, to dziecko musiałoby wychodzić z psem w momencie, kiedy ja mam 12-togodzinną zmianę w pracy. A co będzie, jak pies ją pociągnie, wyrwie się? Albo jeśli zapomni? Co do pierwszej obiekcji, no to, do jasnej cholery, dlatego też m.in. szukałam psa małego i nauczonego już chodzić na smyczy, żeby uniknąć takich sytuacji! Dla rozrywki tych opisów nie czytałam! Co do drugiej - skoro jestem tak odpowiedzialną i empatyczną osobą (ich zdanie po przestudiowaniu mojej ankiety przedadopcyjnej), to skąd pomysł, że wychowałam córkę na egoistycznego lekkoducha, który nie potrafi nawet zapamiętać, że pies potrzebuje spaceru kilka razy dziennie?

Nie zdążyłam tego powiedzieć. Pani nadawała jak katarynka, po czym stwierdziła, że teraz absolutnie nie ma czasu rozmawiać, ale NA PEWNO zadzwoni do mnie jutro i wtedy wszystko ustalimy. "Jutro" minęło godzinę temu, telefon oczywiście milczał. W takiej sytuacji nie wiem już nic - nie wiem, czy Kuba jest rzeczywiście chory, czy też to wymówka, żeby mi go nie dać. Nie wiem, czemu byli niby tak zachwyceni moją ankietą przedadopcyjną, skoro potem okazało się, że nie jestem tak idealna, bo mam dziecko... Aha, no i pracuję... A przede wszystkim, dlaczego za każdym razem zapewniali „za parę dni do pani zadzwonimy”, po czym oczywiście nie dzwonili, dzwoniłam ja, wręcz żebrząc o kolejny krok procedury adopcyjnej.

Jutro zadzwonię. To naprawdę ostatni telefon, który zamierzam wykonać - czy Kuba NAPRAWDĘ jest chory, ile NAPRAWDĘ wyniosłoby jego leczenie miesięcznie i czy (jeśli uznam, że mnie stać i zdecyduję się) NAPRAWDĘ mi go dadzą. Jeśli nie - no cóż, Kubusiu, mam szczerą nadzieję, że ktoś cię jednak pokocha i da ci dom. Ja poszukam innego potrzebującego psa...

*Nie podaję nazwy tego Stowarzyszenia, bo po prostu go nie znam. Ankieta przedadopcyjna nie była sygnowana żadną nazwą, ogłoszenie na OLX było od prywatnego użytkownika (jakieś żeńskie imię), w sumie sformułowanie "Stowarzyszenie" padło z ust pani tylko raz, zazwyczaj mówiła "MY", w sensie "zastanowimy się", "przeanalizujemy ankietę", "bardzo nam się podobała pani ankieta" itp.

jakieś stowarzyszenie

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (165)

#81807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. Będzie lekkie nawiązanie do mojej historii http://piekielni.pl/81690

Pojawiły się pod nią komentarze, że nie powinnam mieć sobie nic do zarzucenia, że dobrze postąpiłam itp. Bardzo dziękuję za te słowa, ale nadal uważam, że nie. Wiecie dlaczego? Bo jak raz przyznam sobie takie prawo, że mogę się zachować nieprofesjonalnie w stosunku do podopiecznego, to potem już "leci z górki". Tego ochrzanię, na tego krzyknę, a tego będę szarpać przy przebieraniu. Jeśli kiedykolwiek uznam, że mogę być dla nich wredna, to chyba czas poszukać innej pracy. Tamta sytuacja już miała miejsce, głowy popiołem posypywać nie zamierzam, ale też nigdy nie uznam, że zrobiłam DOBRZE. Bo nie (mimo że odniosło to pozytywny skutek), bo jak dam sobie takie przyzwolenie, to będę jak Martusia...

Tak, przechodzę do sedna historii, czyli do Martusi. Przyszła do nas do pracy i od razu zaczęła wszystkich wkur..., no, tego, irytować. Otóż Martusia miała bardzo ciężkie życie i mnóstwo traumatycznych przeżyć za sobą - co samo w sobie nie jest irytujące, jednak ona używała tego jako wymówki w KAŻDEJ sytuacji. Jej dwa kluczowe zwroty (na które mam alergię do dzisiaj) to: "Nikt mnie o tym nie poinformował" (odnośnie rzeczy ogólnie wiadomych) i "Właśnie miałam to zrobić" (zapytana pół godz. przed końcem dniówki, czy zrobiła coś, o co była proszona od rana). Była mistrzynią w robieniu zamieszania oraz wrażenia, że ciężko pracuje, podczas gdy efektów jej pracy nie było widać. Jeden tylko przykład:
Przyjęcie, nowy pan, trzeba go umieścić w pokoju, rozpakować rzeczy i wykąpać. Zadanie przydzielone Martusi, efekt - po dwóch (!!!) godzinach pan nadal siedzi na łóżku, Martusia miota się po jego pokoju, z rzeczy rozpakowana jedna mała torba i jeszcze wielkie pretensje "no przecież ja tu cały czas robię!". Na mnie trafiła, więc w krótkich, żołnierskich słowach wytłumaczyłam, że ona ma ZROBIĆ, a nie ROBIĆ, poprosiłam pana o udanie się pod prysznic (podopieczny chodzący i samodzielny, upierał się, że sam się wykąpie) i po 10 min można było "zamknąć" przyjęcie.

Ale to w sumie nic takiego. Wiadomo, każdy kiedyś był nowy, każdy potrzebuje czasu, aby dojść do wprawy, nowa osoba ma taki "okres ochronny", kiedy patrzy się na nią przez palce. Tylko że na Martusię prawie od razu zaczęły się skargi - od naszych podopiecznych. Że krzyczy, że jest niedelikatna, niemiła, nieuprzejma. Zawsze miała wytłumaczenie - ten nie chciał wziąć leków, tamta nie dała zmienić sobie przesikanego pampersa, inna odmówiła kąpieli... Więc Martusia musiała krzyknąć, popchnąć, szarpnąć, no inaczej się nie dało i już. Zaczęła się tworzyć nieciekawa sytuacja, kiedy to podopieczni ze łzami w oczach pytali, czy na pewno nie ma "siostry Marty" na zmianie, a jak jest, to czy kto inny mógłby ich przebrać/wykąpać (oni nie rozróżniają, dla nich zarówno pielęgniarka, jak i opiekunka, to "siostra"). Wkur..., no, wkurzone byłyśmy coraz bardziej, bo coraz więcej było pokoi, gdzie Martusia nie mogła wejść, a skargi niewiele dawały, bo Martusi należy dać szansę.

Na szczęście nie wszyscy nasi pensjonariusze to bezbronni staruszkowie, którzy na agresję reagują jedynie paniką i płaczem. Do moich "ulubionych" należy pani Zofia - wykształcona, inteligentna, z dużym poczuciem humoru. Z racji wieku (ponad 90 lat) szwankuje jej już wszystko z wyjątkiem umysłu. Porusza się na wózku inwalidzkim, korzysta z aparatu słuchowego, czyta już rzadko, bo nawet przez szkła typu "denka od butelek" niewiele widzi. Ale umysł nadal ma jasny, zaś języczek ostry. Do tych, których lubi, zwraca się per "moje dziecko", do pozostałych bezosobowo, chociaż uprzejmie.

Zostałam sama z Martusią pod koniec dniówki. Zazwyczaj są trzy osoby, ale czasem ktoś ma 8 godz., a nie 12, więc zdarza się, że na te ostatnie 4 godz. zostają dwie osoby. Sprawdzam czas i co jeszcze nam zostało do zrobienia, no nie jest źle, ale trzeba się sprężać. Proszę grzecznie:

- Marta, idź połóż panią Zofię do łóżka, a ja idę umyć kieliszki, jak skończę, do dołączę i ci pomogę.

A tak, kieliszki. Nie urządzamy sobie alkoholowych imprez, chodzi o kieliszki po lekach. Większość naszych podopiecznych dostaje leki rozkruszone (bo całych tabletek nie chcą połykać), więc mycie ich to nie jest chwilka na zasadzie przepłukania wodą, tylko trzeba je porządnie wymyć w specjalnym płynie, trochę czasu to zajmuje. Byłam mniej-więcej w połowie, kiedy przyszła Martusia, zakomunikowała, że mam sama iść do pani Zofii i zmyła się w tempie ekspresowym. Co jest, do jasnej...???

Dobra, poszłam, bo czasu coraz mniej. Widzę, że Martusia na pewno tam była, bo łóżko pani Zofii rozścielone, koszula nocna przygotowana, natomiast pani Zofia siedzi spokojnie w swoim wózku inwalidzkim z radyjkiem tranzystorowym przy uchu. Kiedy weszłam, powiedziała spokojnie:

- A, jesteś, moje dziecko. Połóż mnie do łóżka, bo już późno.

Położyłam. I nie, nie zapytałam się, co tu się wydarzyło, bo znam panią Zofię i wiem, że by mi nie powiedziała. Martusi też nie pytałam, chociaż jak weszłam na dyżurkę, nadal wycierała czerwone od płaczu oczy. Ale do dzisiaj żałuję, że mnie tam nie było - w pokoju albo chociaż za drzwiami, widzieć to albo chociaż słyszeć co się tam działo, to lepsze niż wygrana w totka. Ech, miejsce w pierwszym rzędzie i popcorn do tego...

A Martusia odeszła od nas tak, jak pracowała, czyli bezczelnie i po sku***syńsku. Na początku miesiąca, kiedy grafik ułożony i dziury w nim ciężko załatać, stwierdziła, że ona odchodzi już, teraz, dziś. Aha, i jeszcze oskarżyła nas o mobbing. Bo ona musiała PRACOWAĆ!!! Powodzenia Martusiu w innej pracy!

EDIT po przeczytaniu komentarzy:

Martusia miała umowę o pracę. Przypuszczam, że chciała rozwiązać umowę za porozumieniem stron (wtedy nie obowiązuje ustalony wcześniej okres wypowiedzenia), jednak źle się do tego zabrała. Zamiast grzecznie poprosić albo przynajmniej zapytać, czy byłaby taka możliwość, ona poszła do biura z informacją, że od jutra już tu nie pracuje i żądaniem wystawienia jej NATYCHMIAST świadectwa pracy. Cóż, pani dyrektor nie wtajemnicza nas w szczegóły swoich rozmów z innymi pracownikami (nawet byłymi), więc nie wiem, czy coś ugrała. Nawet jeśli nie, to miała jeszcze dwa wyjścia - przynieść L4 na cały okres wypowiedzenia lub po prostu nie przyjść do pracy i liczyć się z dyscyplinarką. Ja wiem tylko tyle, że jednego dnia powiedziała nam, że ona tu już nie będzie pracować i to jej ostatnia dniówka, na drugi dzień była w biurze z awanturą i więcej już nie przyszła. Ale nie tęsknimy.

dom opieki

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (169)

#81690

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.

Pod moją poprzednią historią pojawiły się spekulacje, jaką matką była Melusia, że jej się dzieci tak odpłacają. Otóż nie wiem, tak po prostu nie wiem. I szczerze mówiąc nie interesuje mnie to. Nie czuję się upoważniona do tego, żeby ich oceniać, osądzać, decydować na co sobie zasłużyli, a na co nie. Wszystkich naszych podopiecznych lubię - jednych bardziej, drugich mniej, ale jednak lubię. I mam (a przynajmniej staram się mieć) do nich dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Nie da się inaczej, jeśli choć jeden podopieczny zaczyna cię wkurzać, denerwować, to zaraz się znajdzie drugi, trzeci... i praca stanie się udręką i "usługiwaniem tym cholernym dziadkom". Tu trzeba zrozumieć, że oni są, jacy są, z różnych względów, głównie z powodu mocno postępujących procesów chorobowych. A jacy byli, zanim do nas trafili, to nie powinno nas obchodzić. Ale czasami wiemy, bo rodzina przychodząca w odwiedziny lubi się wyżalić, poopowiadać, nie wiem, może szukają jakiegoś usprawiedliwienia dla siebie, że mamę/tatę, babcię/dziadka, ciocię/wujka oddali do domu opieki?

Jakoś tak latem przyszedł do nas pan Zbigniew. Od razu nazwany przeze mnie "Zbyszko", podopieczny leżący, trudny i problematyczny. Zbyszko był zwolennikiem "twardej ręki" zarówno w stosunku do dzieci, jak i do żony. Dzieci traktował pasem, żonę pięścią. Rozwiązania siłowe wszelkich problemów stosował i u nas, bardzo szybko nauczyłyśmy się, że do Zbyszka wchodzi się w dwie osoby - jedna przebiera/karmi/zmienia pampersa, a druga uważa, żeby Zbyszko znienacka nie przywalił tej pierwszej pięścią w nery czy inną część ciała. I właśnie w stosunku do Zbyszka jeden jedyny raz zachowałam się piekielnie nieprofesjonalnie...

Pan Zbyszek miała jeden "uroczy" zwyczaj - rozpinał (rozszarpywał) sobie pampersa, wyciągał interes i sikał po całym łóżku i obok niego. To nie była złośliwość, on gdzieś tam miał zakodowane, że w majtki się nie sika, nie rozumiał, że ma pampersa, który właśnie do tego służy, więc starał się sikać za łóżko. Oczywiście mu to nie wychodziło, więc po każdej takiej akcji pościel była do zmiany, a Zbyszko do umycia i przebrania. No i któregoś dnia zaglądając po kolei do pokoi, czy wszystko jest OK, trafiłam na moment, kiedy Zbyszko już wyciągnął interes z pampersa i zaczynał zasikiwać wszystko wokół. Doskoczyłam szybko, zakryłam instrument pampersem, poczekałam aż skończy i oceniam "ogrom zniszczeń". Nie jest źle, kołdrę wcześniej skopał z łóżka, więc sucha, do zmiany tylko podkoszulka, w której był, podkład jednorazowy na łóżku, no i pampers. Dobra, to przebieram (nawet mi nie przyszło do głowy, żeby kogoś zawołać do pomocy, pozostałe opiekunki były czymś zajęte w innej części budynku). A pan Zbyszek oczywiście - "zostaw mnie, bo ci przyp***dolę". Nie wiem, czy zmęczona byłam, czy po prostu zła, ale zrobiłam coś, czego absolutnie nie wolno nam robić i nie wiem, jak bym się z tego wytłumaczyła - złapałam za nadgarstki te jego zaciśnięte w pięści i wymachujące koło mnie ręce, przycisnęłam mu je skrzyżowane do klatki piersiowej i nachyliłam się nad nim. Patrząc mu prosto w oczy wycedziłam przez zęby: "Posłuchaj mnie uważnie, Zbyszko. Ty już nigdy w życiu nikomu nie przyp***dolisz! Skończyło się! Zrozumiałeś?"

Patrzył na mnie przez długą chwilę. Potem rozluźnił mięśnie, mruknął: "Ładne masz oczy" i dał się przebrać. Od tego dnia ja nigdy nie miałam problemów z "obsługą" pana Zbyszka. Przebieranie, karmienie, kąpiel, zmiana pampersa - wszystko bezproblemowo. Ale Zbyszko słabł, coraz gorzej z nim było, na jesieni umarł. Dobrą śmierć miał, we śnie.

Jakby to kogoś interesowało - pan Zbyszek miał odwiedziny dzieci i wnuków co dwa-trzy dni. Przychodzili, interesowali się, pytali czego potrzebuje, spełniali wszystkie jego zachcianki. Do naszego domu opieki trafił dlatego, że jego żona również zaniemogła, dzieci (chyba troje ich miał) stwierdziły, że dwójką leżących staruszków nie są w stanie się opiekować. Żona została u jednego z dzieci (reszta pomagała w opiece), Zbyszko trafił do nas.

Morał? Nie ma żadnego. Piekielna byłam ja, bo mimo że moje zachowanie spowodowało pozytywny skutek, to nie powinnam się tak zachować. A co do Zbyszka - no cóż, jemu w tej chwili już wszystko jedno...

dom opieki

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (171)

#81624

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.

Dzisiaj historia rodzinna o relacjach matka - syn.

Wśród innych pensjonariuszy jest u nas pani Melania. Malutka, okrąglutka, cieplutka, no, taka nasza kochana Melusia. Nie wiem, jak się Melusi życie udało, ale synowie to nie bardzo... Czterech ich podobno miała, jeden już nie żyje, dwóch jest cholera wie gdzie, no a jeden - Wacek niech mu będzie - nawet mamusię odwiedza. Nie za często, a dokładnie to raz w miesiącu - zaraz po tym, jak Melusia emeryturę dostanie.

Tu krótkie wyjaśnienie, bo nie każdy to musi wiedzieć - na poczet należności za pobyt w naszym domu opieki pensjonariusze oddają 70% swojej renty/emerytury (resztę kwoty dopłaca MOPS/GOPS/gmina), czyli 30% im zostaje. To ich pieniądze i nam nic do tego, w jaki sposób je wydają.

Wacek też wiedział, że 30% skromniutkiej emeryturki Melusi jest do jej dyspozycji. A pieniędzy potrzebował, oj potrzebował, bo co prawda "wino marki wino" jest tanie, ale żeby osiągnąć pożądany "stan nieważkości", to sporo ich trzeba wypić. Więc Wacek przychodził po pieniądze, a Melusia dawała. Bo to syn, bo odwiedza, bo jakiegoś bananka albo sok przyniesie, bo... bo go kochała po prostu. Z tych wizyt dwie pamiętam, o jednej sobie poczytałam w raporcie.

Wizyta 1:
Roznosimy obiad (osoby, które nie są w stanie zejść na jadalnię, jedzą w swoich pokojach, my [opiekunki] im ten obiad zanosimy). Po stwierdzeniu, że u Melusi siedzi Wacek, Dorota (najstarsza stażem) mówi z pewnym wahaniem: "Wiecie co, dziewczyny, poprośmy Wacka, żeby wyszedł na 10 minut, ja mam obawy, że on jej ten obiad zje." Wracamy się do pokoju, prosimy o opuszczenie pomieszczenia na czas obiadu, Wacek zaczyna się awanturować, że jak to tak, od mamusi go wyrzucają, z każdym wypowiedzianym przez niego słowem widać coraz wyraźniej, że jest napruty jak messerschmitt - jak udało mu się wejść w takim stanie, pozostaje do dziś jedną z nierozwiązanych zagadek ludzkości. No cóż, zamiast wyjść z pokoju na 10 minut, musiał opuścić w ogóle budynek, panienki lekkich obyczajów sypały się gęsto, ale poszedł.

Wizyta 2:
Przychodzi lekko żulowaty gość i mówi, że on z pilną sprawą do pani Melanii. Zaprowadzamy go, ale nie zostawiamy samego w pokoju z Melusią, bo coś nam mocno nie pasuje. Żulik widząc, że nie ma szans na rozmowę w cztery oczy, decyduje się jednak na wyjawienie misji, z którą przyszedł. Z jego mocno rozbudowanej opowieści wynika, że jest serdecznym przyjacielem, bratem krwi niemalże, Wacka i w/w przysłał go po pieniądze. Bo Wacek biedny, chory, na lekarstwa potrzebuje, leży w domu i ruszyć się nie może, leki potrzebuje wykupić, mama przecież pomoże? Nie wiem, czy by pomogła, czy nie, czy nabrała się na tę bajeczkę, bo w tym momencie ciśnienie nam mocno skoczyło i bezczelnie wcięłyśmy się w rozmowę, informując "przyjaciela", że pani Melania pieniądze posiada, ale w depozycie, w biurze, biuro czynne do godz. 15.00 (było po 16-tej), więc zapraszamy jutro do południa, najlepiej z receptami na te leki, których potrzebuje Wacek. Żulik się zmył w tempie ekspresowym, ale jeszcze tego samego dnia nastąpił ciąg dalszy, mianowicie "ciężko chory" Wacek próbował dostać się do nas tylnym wejściem od strony ogrodu. Hmm, jeśli stan upojenia alkoholowego jest chorobą, to faktycznie był bardzo chory, ledwie się na nogach trzymał.

Wizyta 3:
Tu akurat nie byłam bezpośrednim świadkiem zdarzenia, więc napiszę to, co sama wyczytałam w raporcie: "U pani Melanii był syn Wacek. Awanturował się, żądał pieniędzy, szukał ich po szafkach i po całym pokoju. Pani Melania bardzo płakała. Został wyproszony przez opiekunki, nie chciał wyjść, odgrażał się."

W sobotę zadzwonił ktoś z dalszej rodziny pani Melanii, prosząc o przekazanie jej, że Wacek nie żyje. Pijany zasnął gdzieś na mrozie i zamarzł. Nie wiem jak wy, ale ja mam mieszane uczucia... Z jednej strony dobrze - pozbyła się pasożyta, który nic jej nie dał oprócz problemów i łez. Z drugiej strony - to był jej syn, którego kochała, jedyny, który ją odwiedzał, z którym na pewno była mocno związana emocjonalnie. Bardzo mi żal. Nie Wacka, ale Melusi - płakała długo, zamówiła wieniec, na pogrzeb niestety nie pojedzie, zdrowie nie pozwala. I co tu jest piekielne? Życie? Śmierć? Czy każda z łez Melusi, których nie powinno być?

dom opieki

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (236)

#81277

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak się pozbyć żony z domu - level expert.

Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. Lubię swoją pracę, lubię naszych podopiecznych (chociaż czasem zachowują się tak, że wszystkie historie o moherowych babciach w autobusie to przy nich pikuś), ale czasem zdarza się coś takiego, że karabin maszynowy sam się w kieszeni odbezpiecza (no co, nie mogę mieć dużych kieszeni?).

Jakiś czas temu dostałyśmy informację z biura, że będzie do przyjęcia małżeństwo i w związku z tym należy przygotować podwójny pokój. No cudem akurat był - to nie takie łatwe, bo większość pokoi mamy pojedynczych. Pokój wysprzątany, zaścieliłyśmy łóżka, jedno z nich wyposażyłyśmy w materac przeciwodleżynowy (pani leżąca, pan chodzący i w pełni sprawny), czekamy na ich przybycie.

Przyjechali. Nie było mnie akurat na dniówce, więc relacja z drugiej ręki. Pani faktycznie leżąca i wymagająca kompleksowej opieki, po wylewie, z trudem i przy pomocy innych osób może ewentualnie przemieścić się z łóżka na wózek inwalidzki, na którym zbyt długo jednak nie wysiedzi. Psychicznie w pełni sprawna, jednak kontakt z nią mocno utrudniony z uwagi na bardzo niewyraźną, bełkotliwą mowę. Pan - mężczyzna niewiele po 70., elegancki, zadbany, typ Don Juana. Już od wejścia zaczął sypać żartami i komplementami o erotycznym podtekście, na przemian z rzewnymi opowiastkami jak to on kocha żonę, że tylko dla niej zdecydował się na zamieszkanie w domu opieki, no bo on to przecież mężczyzna w pełni sił w każdym tego słowa znaczeniu, he, he, he. No ale żona leżąca, opiekunki z MOPS-u no cóż, co to jest te parę godzin dziennie, no umyją, przebiorą, pampersa zmienią, ale z nią trzeba siedzieć non stop, on już nie ma siły (hmm, jeszcze dwa zdania wcześniej te siły miał niespożyte...), lepiej im będzie w domu opieki, on tak żonę kocha, dla niej to zrobił, jej tu będzie lepiej, tu panie opiekunki takie miłe i pomocne, on już to widzi, a jakie ładne w dodatku.

Słowotok został mu grzecznie przerwany, zaprezentowano mu pokój, pan zachwycony, ojej, no żonie, to znaczy nam, będzie tu cudownie, to może żona już się położy, bo zmęczona, a my tu załatwimy formalności. Troskliwie, aczkolwiek z dużą pomocą opiekunek, ulokował żonę w łóżku, po czym zszedł do biura. OK, skierowanie z MOPS-u jest, zarówno dla niego, jak i dla żony, można wracać do pokoju i się "zadomawiać".

Pan się lekko zmieszał, ale rezonu nie stracił, wpadł w następny słowotok. Bo on jeszcze dzisiaj to by tu nie został, on ma ważne sprawy urzędowe niedokończone, bo tu mieszkanie, tu konto w banku, jeszcze na poczcie przekierowanie adresu, on nie wiedział, że to tak szybko, on to musi pozałatwiać, no parę dni i będzie z powrotem. Został uświadomiony, że to dom opieki, a nie zakład karny o zaostrzonym rygorze, a on jako osoba w pełni sprawna i odpowiadająca za siebie może wyjść i wrócić, kiedy tylko chce, jedynym wymogiem jest poinformowanie o tym personelu. Natomiast jeśli chce opuścić dom na kilka dni, też nie ma problemu, tylko ponieważ został już przyjęty, zostanie mu wypisana przepustka. A w ogóle to może by został dzień-dwa, zanim zacznie załatwiać te Szalenie Ważne Sprawy, żeby jego żona łatwiej się zaaklimatyzowała? Nie, nie, on nie może, bo mieszkanie, bo konto, bo listonosz, a i jeszcze ta kopalnia diamentów w Zimbabwe...

No dobra, z tą kopalnią diamentów to mnie poniosło, ale podobno mniej więcej tak brzmiały jego wyjaśnienia - świat się zawali, jeśli on tego nie załatwi teraz, zaraz, natychmiast! OK, przepustka wypisana, pan pożegnał serdecznie żonę, obiecał, że za kilka dni wróci i wybył.

Wczoraj miałam dniówkę, około południa telefon z biura: "Pani Xynthio, proszę przenieść panią X do pojedynczego pokoju, mąż dzwonił, że on rezygnuje z pobytu u nas". Noż kur..!!! Poszłyśmy, przeniosłyśmy, z całych sił starając się nie patrzeć na czerwone i zapuchnięte od płaczu oczy tej pani... Chyba ją poinformował wcześniej telefonicznie, bo jak weszłyśmy do jej pokoju, to już wiedziała.
Jak to było? "W bogactwie i w biedzie, w zdrowiu i w chorobie... dopóki śmierć nas nie rozłączy"... Ech...

dom_opieki

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (201)

#81250

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poszłam dzisiaj z Młodą na lodowisko. Na łyżwach jeżdżę "od zawsze", a Młoda (8 lat) złapała "lodowego bakcyla" już rok temu. Nie jeździmy trzymając się za rączki, nawet za bardzo nie zwracamy na siebie uwagi, ja po prostu jadę, a Młoda trenuje umiejętności. Przyzwyczaiłam się już, że na tafli rzadko potrzebuje mojego wsparcia, ot, czasem w przelocie rzuci informacyjnie: "mamo, wywróciłam się", po czym jedzie dalej. Dzisiaj było inaczej.

Młoda podjeżdża do mnie i płaczliwym głosikiem informuje, że "ten pan mi przeszkadza!". OK, skarbie, to odjedź dalej od tego pana i tyle. "Mamo, ten pan się ze mnie wyśmiewa!". No to nie zwracaj uwagi. "Mamo! Ten pan we mnie wjechał! Specjalnie!!!". Stanęłam na chwilę (dłuższą) przy bandzie i poobserwowałam "tego pana".

Żaden "pan", tylko gówniarz 16-17 lat. Znajdujący niepojętą uciechę w przeszkadzaniu na lodowisku najmłodszym jego użytkownikom. Zajeżdżał drogę, efektownie hamował tuż przed "wybranym" dzieckiem, dogadywał jadąc tuż obok - głównym przesłaniem jego docinków było: "co się pchasz no lodowisko, jak nie umiesz jeździć!". Oj, chłopczyku kolorowy, tak to my się bawić nie będziemy... Poobserwowałam jeszcze chwilę i już wiedziałam - owszem, jeździł o wiele lepiej od mojego dziecka. Ale o wiele gorzej ode mnie.

Wróciłam do jazdy. Tuż obok "tego pana". A repertuar złośliwości miałam o wiele szerszy od niego. Zajeżdżanie drogi jest tak banalne, że pokusiłam się o nie chyba tylko raz (no może dwa...), oprócz tego było symulowanie ewolucji, które byłyby zbieżne z jego torem jazdy, ale jakoś tak nie zostały jednak wykonane, jazda tuż przed nim z żółwią prędkością, która zadziwiająco wzrastała, gdy usiłował mnie wyprzedzić i kilka innych trików, które chyba go zdenerwowały, bo w końcu zdecydował się wyrazić swoje niezadowolenie słownie.

- Ej! Przeszkadzasz mi jeździć!

- Och, przepraszam, nie zauważyłam że jeździsz. Nie zwracam uwagi na ludzi miotających się bez sensu po lodowisku.

Nie załapał.

- Jak jesteś ślepa, to nie wychodź na taflę! Ja tu próbuję jeździć!

- To może byś popróbował gdzie indziej? Jakaś kałuża przed domem czy coś takiego... Po co się pchasz na lodowisko, jak nie umiesz jeździć?

Tym razem zatrybił, ale to chyba tylko dlatego, że Młoda przejeżdżając obok pomachała mi radośnie. Nadął się, zagulgotał prawie jak indyk i wypalił:

- Mamuśka ty się tu nie wymądrzaj, tylko o dziecko zadbaj!

Uśmiech w stylu jadowita żmija + rekin tuż przed capnięciem zdobyczy. I grzeczna odpowiedź:

- Ależ zajmuję się. W najlepszy możliwy sposób, czyli neutralizując jedyne zagrożenie, z jakim się tutaj spotkała. Czyli ciebie.

Chyba miał dość. Ale ja nie. Tak, byłam wredna i "przylepiłam się" do niego aż do końca rundy na lodowisku. Już nawet nie musiałam nic robić, sama świadomość, że jestem tuż obok spowodowała, że cały entuzjazm do jazdy (hmmm... do przeszkadzania innym w jeździe?) z niego wyparował.

No, wredna i piekielna mamuśka ze mnie...

lodowisko

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 258 (292)

#80916

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj dowiedziałam się, że posiadam nadprzyrodzone zdolności.

Cały dzień zajęło mi załatwianie różnych spraw, w tym (na koniec) zakupy w galerii handlowej. Ponieważ od rana byłam poza domem, w pewnym momencie mój pęcherz dobitnie zakomunikował mi, że dość już ignorowania go, w związku z czym w trybie pilnym udałam się do toalety. Wchodzę, słyszę że parę kroków za mną tupta jakaś pani, ale zajęta własną potrzebą szukam po prostu wolnej toalety. Zaglądam do jednej - no nie, z tej raczej nie skorzystam... Dwie czy trzy następne zajęte, więc zanim doszłam do kolejnej wolnej, pani za mną dotarła akurat do tej, do której uprzednio zaglądałam.

- No nie!!! - pełen oburzenia krzyk pani spowodował, że odruchowo na nią spojrzałam.

- Jak tak można? Nie wstyd pani? - zarówno wyrzut, jak i pytanie skierowane jak najbardziej do mnie. Zazwyczaj nie mam problemów z odpowiednią ripostą w takiej sytuacji, tym razem jednak poziom absurdu oraz przepełniony pęcherz spowodowały, że bez słowa zniknęłam za drzwiami wolnej (i mocno już przeze mnie upragnionej) kabiny.

Ale teraz tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że jednak mi wstyd. Naprawdę, bardzo się wstydzę tego, że posiadając nadprzyrodzone zdolności używam ich do tak banalnych spraw, jak połamanie deski sedesowej w publicznej toalecie. Siła mojego super niszczycielskiego wzroku powinna zostać użyta do znacznie wyższych celów, tylko na razie nie jestem w stanie zdecydować się, do jakich. Macie jakieś pomysły?

galeria_handlowa

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (155)