Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 13 grudnia 2024 - 18:13 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19204
- Komentarzy: 640
- Punktów za komentarze: 4792
Podczas czytania historii AJYSYT miałam tak silne uczucie déjà vu, że postanowiłam podzielić się z wami moją wersją zdarzenia pt.: "legitymacja musi być!".
Przeprowadziłam się krótko przed tym, zanim Młoda poszła do pierwszej klasy, ale na jej prośbę nie zmieniałam jej szkoły, mimo że miała do niej trzy przystanki autobusem. No cóż, trzy przystanki to nie tak dużo, Młoda chce chodzić do szkoły, do której idą też jej koleżanki z przedszkola, niech tak będzie, kupię jej bilet miesięczny i po problemie.
Zaraz na początku września okazało się, że pierwszoklasiści trochę dłużej niż zazwyczaj poczekają na swoje pierwsze legitymacje szkolne, bo szkoła zmieniała patrona, trzeba było zrobić nową pieczątkę - nie pytajcie mnie, czemu nie mogli tego zrobić wcześniej (przez wakacje) ani dlaczego to tak długo trwało, bo sama nie wiem, w sekretariacie szkoły byłam zbywana słowami: "no co ja pani poradzę, jeszcze nie ma".
Nie ma to nie ma, legitymacja nie była mi do szczęścia potrzebna, postudiowałam sobie regulamin naszego MZK i uspokojona jeździłam z Młodą bez problemów. To znaczy bez problemów do pierwszej kontroli, gdzieś tak po połowie września. Wracamy ze szkoły i zagadałyśmy się z Młodą do tego stopnia, że nie usłyszałyśmy nieśmiertelnego "bileciki do kontroli proszę!" (a tak na marginesie, was też wkurzają te "bileciki"?). Ogarnęłam sytuację dopiero wtedy, gdy kontroler stanął koło nas i dobitniej powtórzył swoją kwestię. Młoda pierwsza podała mu swój bilet, kontroler obejrzał go, obejrzał Młodą wraz z jej szkolnym plecakiem i rzucił:
- Legitymacja uczniowska!
Ponieważ ja byłam pogrążona w czeluściach torebki w poszukiwaniu mojego biletu miesięcznego, odpowiedziała mu Młoda:
- Nie mam, nie dali nam jeszcze w szkole.
- No to będzie mandat.
Wygrzebałam swój bilet, wręczyłam kontrolerowi (ledwo na niego zerknął) i próbuję wyjaśnić sytuację:
- Ale proszę pana, ona...
Kontroler z wyraźnym zniecierpliwieniem:
- Proszę pani, wytłumaczenia "nie mam jeszcze legitymacji" przyjmuję tylko w pierwszych dniach września! Jest już po połowie miesiąca, do kiedy się pani zamierza tak tłumaczyć, do grudnia? Czy może do końca roku szkolnego? Jeśli faktycznie szkoła nie wydała jeszcze legitymacji, to pretensje do szkoły, ja w tej chwili wypisuję mandat, poproszę od pani jakiś dokument.
- Chciałam panu właśnie wyjaśnić, że...
- Co mi tu pani chce wyjaśniać? Przepisy mówią wyraźnie, że dziecko od siódmego roku życia ma prawo do przejazdów ulgowych na podstawie ważnej legitymacji szkolnej, a nie samego faktu uczęszczania do szkoły!
- Aha. Ale ona ma sześć lat.
- Yyyyyy... (serio, wydał z siebie dokładnie taki dźwięk), no ale... No ale ona chodzi do szkoły, legitymacja musi być!
- Nie, proszę pana. Przed chwilą zacytował mi pan przepisy, które mówią, że legitymację szkolną musi posiadać dziecko od siódmego roku życia, zgryźliwie dodając, że mało istotny jest sam fakt uczęszczania do szkoły. Proszę więc ten mało istotny fakt zignorować i przyjąć do wiadomości, że moja córka jeszcze przez parę miesięcy nie będzie potrzebować legitymacji szkolnej.
Ech, gdyby spojrzenie mogło zabijać, to nie miałabym szans opowiedzieć wam tej historii, bo padłabym wtedy trupem. Pan kontroler wywarczał tylko:
- Dokument potwierdzający wiek dziecka!
O dziwo, bez problemów przyjął ode mnie "do wglądu" kartę NFZ-tu Młodej (no bo niby co miałam mu dać, odpis jej aktu urodzenia? nie noszę przy sobie...) i odszedł, rzucając jeszcze przez ramię:
- Następnym razem to tak nie przejdzie! Legitymacja musi być!
Nie wiem, czy by "przeszło", czy nie, parę dni później Młoda (i reszta pierwszoklasistów) dostała wreszcie tę swoją upragnioną legitymację.
Przeprowadziłam się krótko przed tym, zanim Młoda poszła do pierwszej klasy, ale na jej prośbę nie zmieniałam jej szkoły, mimo że miała do niej trzy przystanki autobusem. No cóż, trzy przystanki to nie tak dużo, Młoda chce chodzić do szkoły, do której idą też jej koleżanki z przedszkola, niech tak będzie, kupię jej bilet miesięczny i po problemie.
Zaraz na początku września okazało się, że pierwszoklasiści trochę dłużej niż zazwyczaj poczekają na swoje pierwsze legitymacje szkolne, bo szkoła zmieniała patrona, trzeba było zrobić nową pieczątkę - nie pytajcie mnie, czemu nie mogli tego zrobić wcześniej (przez wakacje) ani dlaczego to tak długo trwało, bo sama nie wiem, w sekretariacie szkoły byłam zbywana słowami: "no co ja pani poradzę, jeszcze nie ma".
Nie ma to nie ma, legitymacja nie była mi do szczęścia potrzebna, postudiowałam sobie regulamin naszego MZK i uspokojona jeździłam z Młodą bez problemów. To znaczy bez problemów do pierwszej kontroli, gdzieś tak po połowie września. Wracamy ze szkoły i zagadałyśmy się z Młodą do tego stopnia, że nie usłyszałyśmy nieśmiertelnego "bileciki do kontroli proszę!" (a tak na marginesie, was też wkurzają te "bileciki"?). Ogarnęłam sytuację dopiero wtedy, gdy kontroler stanął koło nas i dobitniej powtórzył swoją kwestię. Młoda pierwsza podała mu swój bilet, kontroler obejrzał go, obejrzał Młodą wraz z jej szkolnym plecakiem i rzucił:
- Legitymacja uczniowska!
Ponieważ ja byłam pogrążona w czeluściach torebki w poszukiwaniu mojego biletu miesięcznego, odpowiedziała mu Młoda:
- Nie mam, nie dali nam jeszcze w szkole.
- No to będzie mandat.
Wygrzebałam swój bilet, wręczyłam kontrolerowi (ledwo na niego zerknął) i próbuję wyjaśnić sytuację:
- Ale proszę pana, ona...
Kontroler z wyraźnym zniecierpliwieniem:
- Proszę pani, wytłumaczenia "nie mam jeszcze legitymacji" przyjmuję tylko w pierwszych dniach września! Jest już po połowie miesiąca, do kiedy się pani zamierza tak tłumaczyć, do grudnia? Czy może do końca roku szkolnego? Jeśli faktycznie szkoła nie wydała jeszcze legitymacji, to pretensje do szkoły, ja w tej chwili wypisuję mandat, poproszę od pani jakiś dokument.
- Chciałam panu właśnie wyjaśnić, że...
- Co mi tu pani chce wyjaśniać? Przepisy mówią wyraźnie, że dziecko od siódmego roku życia ma prawo do przejazdów ulgowych na podstawie ważnej legitymacji szkolnej, a nie samego faktu uczęszczania do szkoły!
- Aha. Ale ona ma sześć lat.
- Yyyyyy... (serio, wydał z siebie dokładnie taki dźwięk), no ale... No ale ona chodzi do szkoły, legitymacja musi być!
- Nie, proszę pana. Przed chwilą zacytował mi pan przepisy, które mówią, że legitymację szkolną musi posiadać dziecko od siódmego roku życia, zgryźliwie dodając, że mało istotny jest sam fakt uczęszczania do szkoły. Proszę więc ten mało istotny fakt zignorować i przyjąć do wiadomości, że moja córka jeszcze przez parę miesięcy nie będzie potrzebować legitymacji szkolnej.
Ech, gdyby spojrzenie mogło zabijać, to nie miałabym szans opowiedzieć wam tej historii, bo padłabym wtedy trupem. Pan kontroler wywarczał tylko:
- Dokument potwierdzający wiek dziecka!
O dziwo, bez problemów przyjął ode mnie "do wglądu" kartę NFZ-tu Młodej (no bo niby co miałam mu dać, odpis jej aktu urodzenia? nie noszę przy sobie...) i odszedł, rzucając jeszcze przez ramię:
- Następnym razem to tak nie przejdzie! Legitymacja musi być!
Nie wiem, czy by "przeszło", czy nie, parę dni później Młoda (i reszta pierwszoklasistów) dostała wreszcie tę swoją upragnioną legitymację.
komunikacja_miejska
Ocena:
194
(210)
https://piekielni.pl/83861#comments
Oczywiście byłam w poniedziałek w szkole. Okazało się, że przyszłam za późno, bo było już dawno "po sprawie".
Młoda opowiedziała mi całą historię ze swojej perspektywy, więc skupiła się na tym, co dla niej było najważniejsze. Ale wspomniała też (i ja również napisałam o tym w historii), że pani wyśmiewała dzieci, którym ten nieszczęsny mostek nie wychodził. Nie wiem dokładnie, jakimi słowami, ale ostro musiało być, bo dwie dziewczynki popłakały się po tym nieszczęsnym WF-ie. Nie na lekcji czy zaraz po niej (bo Młoda tego nie widziała), ale chyba parę kroków za szkołą, po odebraniu przez rodziców. Rodzice się wku..., no, bardzo mocno zdenerwowali, w związku z tym wykonali natychmiastowy "w tył zwrot" i heja z powrotem do szkoły. Niestety, szczegółów tej niewątpliwie interesującej konfrontacji nie znam, znam tylko efekty.
W poniedziałek rano moja grzeczna prośba do wychowawczyni Młodej, czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać, została przyjęta słowami: "Aaa, o ten WF chodzi?". No tak, chodzi o ten WF. Dowiedziałam się, że:
- wszystkie oceny wystawione wtedy zostały anulowane (jedynkę dostała tylko Młoda, ale pani "sportowiec z zawodu" wystawiła tam w większości tróje).
- wobec pani zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje, jeszcze nie wiedzą jakie, bo sprawa świeża, ale dyrekcja już wie o sprawie i stanowczo potępia tego typu zachowania wobec dzieci.
Nie wiem jak wy, ale ja czuję się usatysfakcjonowana. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie było mnie tam w piątek, bo chyba było ciekawie.
Oczywiście byłam w poniedziałek w szkole. Okazało się, że przyszłam za późno, bo było już dawno "po sprawie".
Młoda opowiedziała mi całą historię ze swojej perspektywy, więc skupiła się na tym, co dla niej było najważniejsze. Ale wspomniała też (i ja również napisałam o tym w historii), że pani wyśmiewała dzieci, którym ten nieszczęsny mostek nie wychodził. Nie wiem dokładnie, jakimi słowami, ale ostro musiało być, bo dwie dziewczynki popłakały się po tym nieszczęsnym WF-ie. Nie na lekcji czy zaraz po niej (bo Młoda tego nie widziała), ale chyba parę kroków za szkołą, po odebraniu przez rodziców. Rodzice się wku..., no, bardzo mocno zdenerwowali, w związku z tym wykonali natychmiastowy "w tył zwrot" i heja z powrotem do szkoły. Niestety, szczegółów tej niewątpliwie interesującej konfrontacji nie znam, znam tylko efekty.
W poniedziałek rano moja grzeczna prośba do wychowawczyni Młodej, czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać, została przyjęta słowami: "Aaa, o ten WF chodzi?". No tak, chodzi o ten WF. Dowiedziałam się, że:
- wszystkie oceny wystawione wtedy zostały anulowane (jedynkę dostała tylko Młoda, ale pani "sportowiec z zawodu" wystawiła tam w większości tróje).
- wobec pani zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje, jeszcze nie wiedzą jakie, bo sprawa świeża, ale dyrekcja już wie o sprawie i stanowczo potępia tego typu zachowania wobec dzieci.
Nie wiem jak wy, ale ja czuję się usatysfakcjonowana. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie było mnie tam w piątek, bo chyba było ciekawie.
szkoła
Ocena:
145
(167)
Stara historia, to było 9 lat temu... Pamięta ktoś jeszcze takie twory jak Kolegia? Były to szkoły policealne, które w określonych warunkach mogły mieć status szkół wyższych - warunkiem było uzyskanie patronatu jakiejś uczelni, wtedy po ukończeniu Kolegium miało się tytuł licencjanta. Dla tej historii ważne jest to, że Kolegia to zazwyczaj były małe jednostki, z małą liczbą studentów, liczebność danego roku wahała się od 20 do 30 osób.
Ostra zima 9 lat temu. Studia zaoczne w Kolegium Mało Popularnego Kierunku. Osób na roku ok. 20, na zajęciach obecnych około ...nastu.
Ja, w 7 miesiącu ciąży i moja przyjaciółka Magda, narzekająca od dłuższego czasu na kręgosłup (po wielu perypetiach ze zdiagnozowaniem jej, no bo "za młoda jesteś, żeby mieć takie problemy!", okazało się, że to nie kręgosłup, tylko stawy biodrowe - oba do wymiany). Nasz rok po 12 godzinach zajęć - tak, od 8.00 do 20.00, ale wykładowca też człowiek i 19.30 koniec. Ja i Magda jako jedne z niewielu (a w tym dniu jedyne) podróżujące komunikacją miejską - reszta dziewczyn (typowo "żeński" rok) miała lepsze lub gorsze samochody, których niewątpliwą zaletą był fakt, że JEŹDZIŁY.
Tutaj chciałabym wtrącić jedną ważną uwagę - nigdy nie prosiłyśmy o podwózkę. Przyzwyczajone do autobusów, nie przychodziło nam do głowy, że można by być w domu w 10 minut zamiast w godzinę, ktoś ma samochód, to fajnie, ja mam autobus.
Tego dnia jednak było troszkę inaczej. Po skończonych zajęciach podeszłam do Magdy, aby ją trochę "pogonić".
- Magda, zbieraj się, mamy autobus za 10 minut!
Magda (ze zbielałą twarzą):
- Nie. Mogę. Wstać.
- Cooo???
- No serio... Nie wiem, co się dzieje, nie mogę wstać. Boli...
- Spokojnie, Magda. Pomogę ci, dasz radę. No, oprzyj się o mnie i wstaniesz. Magda, dajesz!
- Debilko, nie rozumiesz, że boli? Nie dojdę na ten cholerny przystanek!
- Sama jesteś debilka, wstawaj! No wstań, zaraz zapytam kogoś, czy nas nie podwiezie, dziewczyny pomogą, wstawaj!
Pochyliłam się nad nią, pomogłam wstać. Ile to trwało - minutę, półtorej? Po czym spojrzałam na PUSTĄ salę... Tak, nasze szanowne koleżanki zmyły się w tempie ekspresowym. Te same koleżanki, które uwielbiały Magdę za jej żywiołowość i spontaniczność. Te same, które prosiły mnie o notatki z wykładów. Te same, które przy każdej okazji podkreślały, jakim to zgranym i solidarnym rokiem jesteśmy.
Na sali tylko my. I wykładowca. Poskładał notatki, odpiął i spakował laptopa, po czym powiedział spokojnie:
- Drogie panie, pospieszcie się. Ja was podwiozę, ale nie będę czekał do rana.
Tak, wiem że piekielni uwielbiają "wisienki na torcie" . I dlatego będą aż dwie:
Wisienka na torcie nr 1: Kolegium kształciło pracowników socjalnych, czyli teoretyczne ludzi, którzy z założenia powinni mieć w sobie dużą dozę empatii.
Wisienka na torcie nr 2: Magda i ja "wozimy sobie d*pę" samochodami wykładowców. No comments...
Ostra zima 9 lat temu. Studia zaoczne w Kolegium Mało Popularnego Kierunku. Osób na roku ok. 20, na zajęciach obecnych około ...nastu.
Ja, w 7 miesiącu ciąży i moja przyjaciółka Magda, narzekająca od dłuższego czasu na kręgosłup (po wielu perypetiach ze zdiagnozowaniem jej, no bo "za młoda jesteś, żeby mieć takie problemy!", okazało się, że to nie kręgosłup, tylko stawy biodrowe - oba do wymiany). Nasz rok po 12 godzinach zajęć - tak, od 8.00 do 20.00, ale wykładowca też człowiek i 19.30 koniec. Ja i Magda jako jedne z niewielu (a w tym dniu jedyne) podróżujące komunikacją miejską - reszta dziewczyn (typowo "żeński" rok) miała lepsze lub gorsze samochody, których niewątpliwą zaletą był fakt, że JEŹDZIŁY.
Tutaj chciałabym wtrącić jedną ważną uwagę - nigdy nie prosiłyśmy o podwózkę. Przyzwyczajone do autobusów, nie przychodziło nam do głowy, że można by być w domu w 10 minut zamiast w godzinę, ktoś ma samochód, to fajnie, ja mam autobus.
Tego dnia jednak było troszkę inaczej. Po skończonych zajęciach podeszłam do Magdy, aby ją trochę "pogonić".
- Magda, zbieraj się, mamy autobus za 10 minut!
Magda (ze zbielałą twarzą):
- Nie. Mogę. Wstać.
- Cooo???
- No serio... Nie wiem, co się dzieje, nie mogę wstać. Boli...
- Spokojnie, Magda. Pomogę ci, dasz radę. No, oprzyj się o mnie i wstaniesz. Magda, dajesz!
- Debilko, nie rozumiesz, że boli? Nie dojdę na ten cholerny przystanek!
- Sama jesteś debilka, wstawaj! No wstań, zaraz zapytam kogoś, czy nas nie podwiezie, dziewczyny pomogą, wstawaj!
Pochyliłam się nad nią, pomogłam wstać. Ile to trwało - minutę, półtorej? Po czym spojrzałam na PUSTĄ salę... Tak, nasze szanowne koleżanki zmyły się w tempie ekspresowym. Te same koleżanki, które uwielbiały Magdę za jej żywiołowość i spontaniczność. Te same, które prosiły mnie o notatki z wykładów. Te same, które przy każdej okazji podkreślały, jakim to zgranym i solidarnym rokiem jesteśmy.
Na sali tylko my. I wykładowca. Poskładał notatki, odpiął i spakował laptopa, po czym powiedział spokojnie:
- Drogie panie, pospieszcie się. Ja was podwiozę, ale nie będę czekał do rana.
Tak, wiem że piekielni uwielbiają "wisienki na torcie" . I dlatego będą aż dwie:
Wisienka na torcie nr 1: Kolegium kształciło pracowników socjalnych, czyli teoretyczne ludzi, którzy z założenia powinni mieć w sobie dużą dozę empatii.
Wisienka na torcie nr 2: Magda i ja "wozimy sobie d*pę" samochodami wykładowców. No comments...
studia
Ocena:
106
(164)
Moje wysportowane, wygimnastykowane dziecko wróciło dzisiaj ze szkoły z jedynką z WF-u.
No cóż, zdarza się, nie pieklę się o oceny, ale zawsze chcę wiedzieć - dlaczego? Oto historia, którą usłyszałam i która spowodowała, że wybieram się w poniedziałek do szkoły.
Na WF-ie mieli zastępstwo z zupełnie nieznaną im panią. Pani po AWF-ie (według słów Młodej - "ta pani jest po takich studiach, że się jest sportowcem z zawodu") i chyba z wielkimi pretensjami, że musi uczyć w podstawówce, a nie trenować kadrę narodową, obojętnie w jakiej dyscyplinie... Pomysłów na przeprowadzenie lekcji zabrakło jej już po rozgrzewce, z nudów wertowała dziennik (czy inne notatki nauczycielskie) i zauważyła, że 3/4 klasy nie ma zaliczenia (ocen) z tzw. "mostka". No to dawaj, zaliczać, kto nie ma zaliczone. Gdyby do tego się ograniczyła, to OK, jej prawo, zastępstwo czy nie, lekcję przeprowadzić musi. Ale pani krytykowała każdą "zaliczającą" osobę, wytykała błędy w sposób mało delikatny i generalnie co drugie słowo narzekała, jak bardzo jej wiedza i umiejętności marnują się przy trzecioklasistach, którzy nawet mostka nie potrafią poprawnie zrobić.
W pewnym momencie postanowiła pokazać "niedoukom" (użycia tego słowa jestem pewna, bo dokładnie wypytałam Młodą), jak powinien wyglądać prawidłowy mostek. Pokazała, no i w tym momencie niestety Młoda nie utrzymała języka za zębami...
- Ale nogi też powinny być wyprostowane...
Panią najpierw zatkało, że ktoś jej się ośmielił sprzeciwić, potem zaś ironicznie się zaśmiała:
- Co ty opowiadasz dziecko! Jakim cudem chcesz zrobić mostek przy wyprostowanych nogach? Jak się nie znasz, to nie gadaj głupot!
Młoda zbytnio "waleczna" nie jest, ale jak coś wie, to wie, upiera się z całej siły, że w prawidłowym mostku nogi powinny być wyprostowane w kolanach, po krótkiej chwili takich słownych przepychanek pani zaproponowała ironicznie, że jak taka z niej "znawczyni", to może niech pokaże. No cóż, dwa razy Młodej powtarzać nie trzeba, wyszła na środek, rozkrok, ręce do góry, mocny przechył do tyłu, opadnięcie na wyprostowane ręce. Jeszcze wystarczyło złączyć nogi i wyprostować je w kolanach, po czym utrzymać figurę przez 3 sekundy (minimum wymagane na zawodach).
Pani nakrzyczała na nią. Bo to niebezpieczne, nie wolno tak (hmm, czy tylko mnie się wydaję, że sama jej kazała?), co to za popisywanie się itp. To jest chyba najbardziej absurdalne w całej tej sytuacji, bo Młoda jest tak daleka od popisywania czy chwalenia się, że mało kto w klasie wie co ona trenuje i że w ogóle trenuje. No cóż, za prawidłowo wykonany mostek moja córka dostała jedynkę... Ta rozmowa w poniedziałek w szkole chyba będzie ciekawa.
No cóż, zdarza się, nie pieklę się o oceny, ale zawsze chcę wiedzieć - dlaczego? Oto historia, którą usłyszałam i która spowodowała, że wybieram się w poniedziałek do szkoły.
Na WF-ie mieli zastępstwo z zupełnie nieznaną im panią. Pani po AWF-ie (według słów Młodej - "ta pani jest po takich studiach, że się jest sportowcem z zawodu") i chyba z wielkimi pretensjami, że musi uczyć w podstawówce, a nie trenować kadrę narodową, obojętnie w jakiej dyscyplinie... Pomysłów na przeprowadzenie lekcji zabrakło jej już po rozgrzewce, z nudów wertowała dziennik (czy inne notatki nauczycielskie) i zauważyła, że 3/4 klasy nie ma zaliczenia (ocen) z tzw. "mostka". No to dawaj, zaliczać, kto nie ma zaliczone. Gdyby do tego się ograniczyła, to OK, jej prawo, zastępstwo czy nie, lekcję przeprowadzić musi. Ale pani krytykowała każdą "zaliczającą" osobę, wytykała błędy w sposób mało delikatny i generalnie co drugie słowo narzekała, jak bardzo jej wiedza i umiejętności marnują się przy trzecioklasistach, którzy nawet mostka nie potrafią poprawnie zrobić.
W pewnym momencie postanowiła pokazać "niedoukom" (użycia tego słowa jestem pewna, bo dokładnie wypytałam Młodą), jak powinien wyglądać prawidłowy mostek. Pokazała, no i w tym momencie niestety Młoda nie utrzymała języka za zębami...
- Ale nogi też powinny być wyprostowane...
Panią najpierw zatkało, że ktoś jej się ośmielił sprzeciwić, potem zaś ironicznie się zaśmiała:
- Co ty opowiadasz dziecko! Jakim cudem chcesz zrobić mostek przy wyprostowanych nogach? Jak się nie znasz, to nie gadaj głupot!
Młoda zbytnio "waleczna" nie jest, ale jak coś wie, to wie, upiera się z całej siły, że w prawidłowym mostku nogi powinny być wyprostowane w kolanach, po krótkiej chwili takich słownych przepychanek pani zaproponowała ironicznie, że jak taka z niej "znawczyni", to może niech pokaże. No cóż, dwa razy Młodej powtarzać nie trzeba, wyszła na środek, rozkrok, ręce do góry, mocny przechył do tyłu, opadnięcie na wyprostowane ręce. Jeszcze wystarczyło złączyć nogi i wyprostować je w kolanach, po czym utrzymać figurę przez 3 sekundy (minimum wymagane na zawodach).
Pani nakrzyczała na nią. Bo to niebezpieczne, nie wolno tak (hmm, czy tylko mnie się wydaję, że sama jej kazała?), co to za popisywanie się itp. To jest chyba najbardziej absurdalne w całej tej sytuacji, bo Młoda jest tak daleka od popisywania czy chwalenia się, że mało kto w klasie wie co ona trenuje i że w ogóle trenuje. No cóż, za prawidłowo wykonany mostek moja córka dostała jedynkę... Ta rozmowa w poniedziałek w szkole chyba będzie ciekawa.
szkoła
Ocena:
220
(242)
Jestem (jeszcze...) opiekunką osób starszych w domu opieki.
Jestem też osobą chorą - nieważne na co. Ważne, że moja choroba nie jest przeciwwskazaniem do wykonywanej przeze mnie pracy. Mało osób o tym wie - jedną z nich jest nasza pani dyrektor, która swego czasu specjalnie "przekopywała się" przez tony niejasnych przepisów, aby upewnić się, czy może mnie zatrudnić jako opiekunkę. Oprócz tego wiedziała jedna, może dwie osoby - choroba jest z gatunku "nie ukrywam tego, ale chwalić się nie ma czym".
Ostatnio (ok. tygodnia temu) jedna z pracownic biurowych - a dokładnie nasza pani pracownik socjalny - postanowiła podzielić się z częścią personelu wiedzą na mój temat, a konkretnie o mojej chorobie. Oczywiście absolutnie bez związku z tym, że parę dni wcześniej mocno się "pożarłyśmy"... Ja dowiedziałam się dopiero dzisiaj i, kolokwialnie rzecz ujmując, szlag mnie trafił! Bardzo pozytywnie byłam zaskoczona faktem, że większość personelu "stanęła za mną murem" (Xynthia jest chora? no i co z tego, to jej sprawa!), bo nie w tym rzecz.
Skoro moja choroba nie ma żadnych korelacji z moją pracą, to z jakiej racji cholerna pani socjalna rozpowiada o niej (o chorobie, nie o pracy) każdemu, kto chce i nie chce słuchać??? Nie życzę sobie, żeby każdy pracownik naszego domu opieki wiedział, co mi dolega - uwierzcie mi, to nie jest grypa...
I nie, nie żalę się tylko na Piekielnych. Mimo że dość późno uzyskałam tę informację, zdążyłam jeszcze dodzwonić się do jednej z kancelarii prawniczych w moim mieście. Pan, który odebrał telefon stwierdził, że sprawa jest nietypowa, ale bardzo ciekawa, on to skonsultuje z kolegami i oddzwoni jutro. Czekam. A na razie wrzucam to tutaj. W przerwie pomiędzy przeglądaniem ogłoszeń o pracę...
Jestem też osobą chorą - nieważne na co. Ważne, że moja choroba nie jest przeciwwskazaniem do wykonywanej przeze mnie pracy. Mało osób o tym wie - jedną z nich jest nasza pani dyrektor, która swego czasu specjalnie "przekopywała się" przez tony niejasnych przepisów, aby upewnić się, czy może mnie zatrudnić jako opiekunkę. Oprócz tego wiedziała jedna, może dwie osoby - choroba jest z gatunku "nie ukrywam tego, ale chwalić się nie ma czym".
Ostatnio (ok. tygodnia temu) jedna z pracownic biurowych - a dokładnie nasza pani pracownik socjalny - postanowiła podzielić się z częścią personelu wiedzą na mój temat, a konkretnie o mojej chorobie. Oczywiście absolutnie bez związku z tym, że parę dni wcześniej mocno się "pożarłyśmy"... Ja dowiedziałam się dopiero dzisiaj i, kolokwialnie rzecz ujmując, szlag mnie trafił! Bardzo pozytywnie byłam zaskoczona faktem, że większość personelu "stanęła za mną murem" (Xynthia jest chora? no i co z tego, to jej sprawa!), bo nie w tym rzecz.
Skoro moja choroba nie ma żadnych korelacji z moją pracą, to z jakiej racji cholerna pani socjalna rozpowiada o niej (o chorobie, nie o pracy) każdemu, kto chce i nie chce słuchać??? Nie życzę sobie, żeby każdy pracownik naszego domu opieki wiedział, co mi dolega - uwierzcie mi, to nie jest grypa...
I nie, nie żalę się tylko na Piekielnych. Mimo że dość późno uzyskałam tę informację, zdążyłam jeszcze dodzwonić się do jednej z kancelarii prawniczych w moim mieście. Pan, który odebrał telefon stwierdził, że sprawa jest nietypowa, ale bardzo ciekawa, on to skonsultuje z kolegami i oddzwoni jutro. Czekam. A na razie wrzucam to tutaj. W przerwie pomiędzy przeglądaniem ogłoszeń o pracę...
życie
Ocena:
183
(191)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Nasz dom ochrania firma ochroniarska, na potrzeby tej historii nazwijmy ją FIRMĄ. Nocny dyżur włącza alarm, oczywiście nie wszystkie pomieszczenia są nim objęte, bo po domu poruszać się w nocy trzeba. Alarm czasami wyje, wtedy przyjeżdża FIRMA. Jeśli osoba z nocnego dyżuru nie zlokalizuje sama źródła alarmu (a czasem jest to niedopatrzenie typu - niedomknięte okno), to pracownicy FIRMY mają obowiązek wejść i sprawdzić dokładnie, czy wszystko jest OK.
Na "nocce" jest niestety tylko jedna osoba. Podczas nocnego dyżuru Jadzi włączył się alarm. Okna pozamykane, żaden z podopiecznych nie wszedł tam, gdzie nie trzeba, a więc - przyczyna alarmu nieznana. Przyjechała FIRMA w sile dwóch osób w wieku mocno emerytalnym. Bardzo niezadowoleni z faktu, że Jadzia nie odwołuje alarmu i że jednak mają sprawdzić. Ale umowa to umowa, mus to mus, robią po kolei obchód pomieszczeń. Wreszcie schodzą do piwnicy - oczywiście na noc pogaszone tam światła, najogólniej rzecz ujmując "ciemno jak w du*ie", chociaż po otworzeniu drzwi widać włącznik światła. Panowie zaglądają, po czym odwracają się do Jadzi ze słowami: "Pani tam wejdzie i włączy światło". Jadzia bez zastanowienia: "Panowie, mnie płacą za zmienianie ufajdanych pampersów, a nie za to, że w ciemnym pomieszczeniu mogę dostać w łeb! Zapraszam, włącznik światła jest na wprost panów!"
Nie ma to jak profesjonalna firma ochroniarska...
Nasz dom ochrania firma ochroniarska, na potrzeby tej historii nazwijmy ją FIRMĄ. Nocny dyżur włącza alarm, oczywiście nie wszystkie pomieszczenia są nim objęte, bo po domu poruszać się w nocy trzeba. Alarm czasami wyje, wtedy przyjeżdża FIRMA. Jeśli osoba z nocnego dyżuru nie zlokalizuje sama źródła alarmu (a czasem jest to niedopatrzenie typu - niedomknięte okno), to pracownicy FIRMY mają obowiązek wejść i sprawdzić dokładnie, czy wszystko jest OK.
Na "nocce" jest niestety tylko jedna osoba. Podczas nocnego dyżuru Jadzi włączył się alarm. Okna pozamykane, żaden z podopiecznych nie wszedł tam, gdzie nie trzeba, a więc - przyczyna alarmu nieznana. Przyjechała FIRMA w sile dwóch osób w wieku mocno emerytalnym. Bardzo niezadowoleni z faktu, że Jadzia nie odwołuje alarmu i że jednak mają sprawdzić. Ale umowa to umowa, mus to mus, robią po kolei obchód pomieszczeń. Wreszcie schodzą do piwnicy - oczywiście na noc pogaszone tam światła, najogólniej rzecz ujmując "ciemno jak w du*ie", chociaż po otworzeniu drzwi widać włącznik światła. Panowie zaglądają, po czym odwracają się do Jadzi ze słowami: "Pani tam wejdzie i włączy światło". Jadzia bez zastanowienia: "Panowie, mnie płacą za zmienianie ufajdanych pampersów, a nie za to, że w ciemnym pomieszczeniu mogę dostać w łeb! Zapraszam, włącznik światła jest na wprost panów!"
Nie ma to jak profesjonalna firma ochroniarska...
dom_opieki
Ocena:
206
(208)
Naprawdę długo się wahałam, czy wrzucić tutaj tę historię, ale niech będzie... Z jednej strony dobre chęci i słuszny cel, z drugiej - głupota (albo niedoinformowanie), jak dla mnie piekielne.
Przeglądam fejsbuczka. Gdy natykam się na posty typu zginął pies/znaleziono psa, niemal automatycznie udostępniam, niech to idzie dalej, może pomogę psu wrócić do domu...
Pani wrzuciła post o treści (to nie jest dokładny cytat, tylko to, co zapamiętałam): "Pod sklepem *** w *** siedzi pies. Grzeczny i spokojny, więc zrobiłam mu sesję, czyja zguba?". Post okraszony dużą ilością zdjęć owego psa. Psa w obroży, z adresatką przy tej obroży! Tak, była widoczna na zdjęciach, niestety nie na tyle, aby z niej coś odczytać...
Luuudzie!!! To coś, co wisi przy obroży prawie każdego psa to nie gadżet, nie ozdoba, to ważna INFORMACJA, z kim się skontaktować w przypadku znalezienia takiego psa. Pani niewątpliwie miała dobre intencje i jeszcze lepsze serce, ale jak to mówią "dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane". Zamiast poświęcać kilkanaście (co najmniej) minut na sesję fotograficzną, mogła w minutę sprawdzić adresatkę.
Mam nadzieję, że pies wrócił do domu, bo po kilku godzinach post zniknął.facebook
Przeglądam fejsbuczka. Gdy natykam się na posty typu zginął pies/znaleziono psa, niemal automatycznie udostępniam, niech to idzie dalej, może pomogę psu wrócić do domu...
Pani wrzuciła post o treści (to nie jest dokładny cytat, tylko to, co zapamiętałam): "Pod sklepem *** w *** siedzi pies. Grzeczny i spokojny, więc zrobiłam mu sesję, czyja zguba?". Post okraszony dużą ilością zdjęć owego psa. Psa w obroży, z adresatką przy tej obroży! Tak, była widoczna na zdjęciach, niestety nie na tyle, aby z niej coś odczytać...
Luuudzie!!! To coś, co wisi przy obroży prawie każdego psa to nie gadżet, nie ozdoba, to ważna INFORMACJA, z kim się skontaktować w przypadku znalezienia takiego psa. Pani niewątpliwie miała dobre intencje i jeszcze lepsze serce, ale jak to mówią "dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane". Zamiast poświęcać kilkanaście (co najmniej) minut na sesję fotograficzną, mogła w minutę sprawdzić adresatkę.
Mam nadzieję, że pies wrócił do domu, bo po kilku godzinach post zniknął.
Ocena:
110
(146)
Uwaga, będzie nieco obrzydliwie! Osoby wrażliwe proszone są o odłożenie jedzenia/picia.
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
dom
Ocena:
202
(220)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
dom_opieki
Ocena:
152
(160)
Komentarz użytkownika kosmogon pod historią https://piekielni.pl/83292#comments przypomniał mi zdarzenie z mojego miejsca pracy.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
dom_opieki
Ocena:
216
(236)