Profil użytkownika

Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 8 lipca 2025 - 0:43 |
- Historii na głównej: 162 z 180
- Punktów za historie: 21220
- Komentarzy: 768
- Punktów za komentarze: 5515
Niedawno jechałyśmy z Młodą pociągiem na drugi kraniec Polski - z południa kraju na północ. Podróż zajęła całą dobę - wcześnie rano wyjazd, koło 14-tej byłyśmy w mieście docelowym, kilka godzin na załatwianie spraw, które nas tam ściągnęły, koło 22 pociąg powrotny, w domu następnego dnia wczesnym rankiem.
O ile "tam" udało się znaleźć połączenie bezpośrednie, tak "z powrotem" już miałyśmy przesiadkę, no nic, przeżyjemy. Bilety zakupione przez internet, nadchodzi pora wyjazdu, jedziemy.
Kontrola biletów. Sięgam po telefon, odnajduję bilet i mówię Młodej, żeby dała legitymację szkolną, na co ta robi się blada jak ściana i wydusza z siebie, że zapomniała... Dobra, na jej usprawiedliwienie mam tyle, że w naszej komunikacji miejskiej wystarczy pokazać zdjęcie legitymacji szkolnej (a raczej dwa zdjęcia, bo z obu stron) i nie trzeba mieć tej legitymacji fizycznie przy sobie.
Zgłaszam pani konduktor problem, proponując, żeby po prostu wypisała "mandat", ja się od niego odwołam i tyle (żeby było śmieszniej - odwołanie uwzględnią na podstawie tego samego zdjęcia legitymacji, które nie może być uwzględnione przy bilecie ulgowym, bo MUSI być fizycznie legitymacja lub e-legitymacja). No nie da się, bo Młoda dokumentu nie ma, nie wypisze. Może Policję wezwać celem sprawdzenia danych. Ponieważ Policja raczej na pewno by nas z tego pociągu wysadziła na czas sprawdzania danych, to takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. No dobra, to proszę wypisać dopłatę do tego biletu, nie ma legitymacji, to pojedzie na całym. A no nie da się, bo bilet zakupiony przez internet, bo brak dokumentu, bo coś tam jeszcze. Zrezygnowana pytam, jakie w takim razie rozwiązanie proponuje? Otóż nowe bilety. Oba. Nie wiem, czemu oba, bo z moim było wszystko OK, coś mi usiłowała tłumaczyć, że przez internet zakupione, że zakupione razem, no "niedasię" i koniec. Pisz pani, mam dość. Pani owszem, wystawiła bilety oraz takie zaświadczenie, że bilety zakupione przez internet nie zostały wykorzystane, co dało mi podstawy do ubiegania się o zwrot pieniędzy za nie.
Zanim wsiadłyśmy do powrotnego pociągu, usiłowałam już na dworcu załatwić coś w kwestii tego biletu Młodej. Dowiedziałam się dokładnie tyle, ile od pani konduktor w pierwszym pociągu, a mianowicie że "niedasię", bo bilet przez internet zakupiony... Doprecyzowując, chciałam jej po prostu kupić dopłatę do biletu, żeby jechała na całym, nie na ulgowym, nie, do internetowego nie można... Panie w kasach w ogóle nie wiedziały, jak rozwiązać tę sytuację, na moje zapytanie, czy może tak, jak w pierwszym pociągu (czyli adnotacja o niewykorzystaniu biletu internetowego i kupienie nowego) z wahaniem stwierdziły no że można tak zrobić, ale one mi nie wystawią zaświadczenia o niewykorzystanym bilecie, to musi konduktor.
No to jak konduktor, to i u konduktora bilet kupię. Podjechał pociąg, Młoda poszła szukać naszych miejsc (wszystkie pociągi były objęte rezerwacją miejsc), a ja konduktora. Znalazłam, wyjaśniam w czym problem, OK, przy kontroli to załatwimy. Podczas kontroli, wyjaśniając nieco obszerniej sytuację, wymknęło mi się, że Młoda ma zdjęcie legitymacji, bo u nas w mieście to uznają. Konduktor zażyczył sobie owego zdjęcia, obejrzał dokładnie, po czym stwierdził, że on to uzna jako uprawnienie do ulgi i nie będziemy się wygłupiać z wypisywaniem nowego biletu.
Trzeci (ostatni pociąg), znowu Młoda idzie szukać miejsc, a ja konduktora. Po raz kolejny mówię, w czym problem, przy czym pan konduktor w ogóle nie widzi problemu... "No to zrobimy dopłatę do biletu". Ja oczy jak 5 zł, bo tę opcję dwukrotnie proponowałam i "niedasię", delikatnie przypominam, że przecież mówiłam, że bilet przez internet zakupiony, pan konduktor stwierdził, że to nie ma znaczenia, wypisze dopłatę i tyle. Finalnie nawet tej dopłaty nie wypisał, tylko tak jak poprzedni stwierdził, że dobra, uzna to zdjęcie legitymacji jako podstawę do ulgi.
A ja teraz to już całkiem głupia jestem i w sumie nie wiem, kto nagiął przepisy, a kto zbyt sztywno je stosował. Pretensji nie mam do nikogo, tylko że tak na przyszłość nadal nie wiem, czy da się jeszcze coś zrobić z biletem kupionym przez internet - np. jakąś dopłatę, czy też absolutnie "niedasię" i kombinuj człowieku od nowa.
O ile "tam" udało się znaleźć połączenie bezpośrednie, tak "z powrotem" już miałyśmy przesiadkę, no nic, przeżyjemy. Bilety zakupione przez internet, nadchodzi pora wyjazdu, jedziemy.
Kontrola biletów. Sięgam po telefon, odnajduję bilet i mówię Młodej, żeby dała legitymację szkolną, na co ta robi się blada jak ściana i wydusza z siebie, że zapomniała... Dobra, na jej usprawiedliwienie mam tyle, że w naszej komunikacji miejskiej wystarczy pokazać zdjęcie legitymacji szkolnej (a raczej dwa zdjęcia, bo z obu stron) i nie trzeba mieć tej legitymacji fizycznie przy sobie.
Zgłaszam pani konduktor problem, proponując, żeby po prostu wypisała "mandat", ja się od niego odwołam i tyle (żeby było śmieszniej - odwołanie uwzględnią na podstawie tego samego zdjęcia legitymacji, które nie może być uwzględnione przy bilecie ulgowym, bo MUSI być fizycznie legitymacja lub e-legitymacja). No nie da się, bo Młoda dokumentu nie ma, nie wypisze. Może Policję wezwać celem sprawdzenia danych. Ponieważ Policja raczej na pewno by nas z tego pociągu wysadziła na czas sprawdzania danych, to takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. No dobra, to proszę wypisać dopłatę do tego biletu, nie ma legitymacji, to pojedzie na całym. A no nie da się, bo bilet zakupiony przez internet, bo brak dokumentu, bo coś tam jeszcze. Zrezygnowana pytam, jakie w takim razie rozwiązanie proponuje? Otóż nowe bilety. Oba. Nie wiem, czemu oba, bo z moim było wszystko OK, coś mi usiłowała tłumaczyć, że przez internet zakupione, że zakupione razem, no "niedasię" i koniec. Pisz pani, mam dość. Pani owszem, wystawiła bilety oraz takie zaświadczenie, że bilety zakupione przez internet nie zostały wykorzystane, co dało mi podstawy do ubiegania się o zwrot pieniędzy za nie.
Zanim wsiadłyśmy do powrotnego pociągu, usiłowałam już na dworcu załatwić coś w kwestii tego biletu Młodej. Dowiedziałam się dokładnie tyle, ile od pani konduktor w pierwszym pociągu, a mianowicie że "niedasię", bo bilet przez internet zakupiony... Doprecyzowując, chciałam jej po prostu kupić dopłatę do biletu, żeby jechała na całym, nie na ulgowym, nie, do internetowego nie można... Panie w kasach w ogóle nie wiedziały, jak rozwiązać tę sytuację, na moje zapytanie, czy może tak, jak w pierwszym pociągu (czyli adnotacja o niewykorzystaniu biletu internetowego i kupienie nowego) z wahaniem stwierdziły no że można tak zrobić, ale one mi nie wystawią zaświadczenia o niewykorzystanym bilecie, to musi konduktor.
No to jak konduktor, to i u konduktora bilet kupię. Podjechał pociąg, Młoda poszła szukać naszych miejsc (wszystkie pociągi były objęte rezerwacją miejsc), a ja konduktora. Znalazłam, wyjaśniam w czym problem, OK, przy kontroli to załatwimy. Podczas kontroli, wyjaśniając nieco obszerniej sytuację, wymknęło mi się, że Młoda ma zdjęcie legitymacji, bo u nas w mieście to uznają. Konduktor zażyczył sobie owego zdjęcia, obejrzał dokładnie, po czym stwierdził, że on to uzna jako uprawnienie do ulgi i nie będziemy się wygłupiać z wypisywaniem nowego biletu.
Trzeci (ostatni pociąg), znowu Młoda idzie szukać miejsc, a ja konduktora. Po raz kolejny mówię, w czym problem, przy czym pan konduktor w ogóle nie widzi problemu... "No to zrobimy dopłatę do biletu". Ja oczy jak 5 zł, bo tę opcję dwukrotnie proponowałam i "niedasię", delikatnie przypominam, że przecież mówiłam, że bilet przez internet zakupiony, pan konduktor stwierdził, że to nie ma znaczenia, wypisze dopłatę i tyle. Finalnie nawet tej dopłaty nie wypisał, tylko tak jak poprzedni stwierdził, że dobra, uzna to zdjęcie legitymacji jako podstawę do ulgi.
A ja teraz to już całkiem głupia jestem i w sumie nie wiem, kto nagiął przepisy, a kto zbyt sztywno je stosował. Pretensji nie mam do nikogo, tylko że tak na przyszłość nadal nie wiem, czy da się jeszcze coś zrobić z biletem kupionym przez internet - np. jakąś dopłatę, czy też absolutnie "niedasię" i kombinuj człowieku od nowa.
intercity
Ocena:
160
(166)
Miał być komentarz do historii niezalogowanego użytkownika ~ModaUroda, ale strasznie długo wyszło + uważam, że to na tyle piekielne, że można jako historię wrzucić.
Otóż zastanawiam się, ile razy zostałam oceniona tak jak Justyna ze wspomnianej historii. Dlaczego? Najpierw krótkie wyjaśnienie (no dobra, naprawdę postaram się krótko):
Jestem osobą szczupłą, ale nie zawdzięczam tego ani "genom po mamusi", ani zdrowemu odżywianiu się. Wręcz przeciwnie, odżywiam się raczej mocno niezdrowo - nie jadam śniadań (po prostu rano nie jestem głodna, wręcz "odrzuca mnie" od jedzenia), jem byle kiedy i byle co, potrafię na raz zeżreć całą czekoladę albo kopiasty talerz niezdrowej, kalorycznej i tłustej potrawy. No i to właśnie widzą ludzie - jak zajadam się czekoladą czy tam pączkiem, jak sobie pełen talerz duszonek nakładam albo zajadam się frytkami z maka. CZASAMI! Natomiast nie widzą tego, że na co dzień nie chce mi się/nie mam czasu porządnie zjeść, więc w ramach późnego śniadania skubnę suchą bułkę zapijając kefirem, na obiad chińska zupkę sobie zrobię, a na kolację wciągnę ze dwie parówki - tak, te "najgorsze" z Biedry, bo je lubię po prostu.
W związku z tym na pytania "jak ty to robisz, że jesteś taka szczupła?" zazwyczaj rzucam na odczepnego właśnie coś w rodzaju "takie geny" albo "no tak mam, nie wiem czemu". Nie mam dla nikogo idealnej recepty, jak dużo jeść i być szczupłym, bo ja nie jem dużo. Nie, nie głodzę się, jem tyle, ile potrzebuję, widocznie potrzebuję mało. A to, że mnie widzisz pochłaniającą całą czekoladę na raz, nie oznacza, że zjadam ją codziennie. Więc Justyna ze wspomnianej historii jak dla mnie piekielna nie była, prędzej ludzie oceniający ją, jej sposób odżywiania się, zadowoleni jak nie wiem co, bo tutaj pączek, tutaj frytki, a w domu fit jogurcik i sałata! NO I CO Z TEGO? Przestańcie zaglądać ludziom do talerza, co?
Jakbym miała jakąś receptę na idealną figurę, to bym się nią podzieliła, serio. Ale wiem, że odżywiam się niezdrowo, więc na pytanie "jak ty to robisz?" odpowiadam cokolwiek, no taka wredna jestem.
P.S. Jak mam czas, to sobie jakąś fajną, zdrową potrawę przygotuję - czyli rzadko kiedy, ale zdarza się.
P.S.2. Młoda jada obiady w szkole, poza tym bardziej dba o dietę niż ja, ale fast foodem też nie pogardzi - CZASAMI!
Otóż zastanawiam się, ile razy zostałam oceniona tak jak Justyna ze wspomnianej historii. Dlaczego? Najpierw krótkie wyjaśnienie (no dobra, naprawdę postaram się krótko):
Jestem osobą szczupłą, ale nie zawdzięczam tego ani "genom po mamusi", ani zdrowemu odżywianiu się. Wręcz przeciwnie, odżywiam się raczej mocno niezdrowo - nie jadam śniadań (po prostu rano nie jestem głodna, wręcz "odrzuca mnie" od jedzenia), jem byle kiedy i byle co, potrafię na raz zeżreć całą czekoladę albo kopiasty talerz niezdrowej, kalorycznej i tłustej potrawy. No i to właśnie widzą ludzie - jak zajadam się czekoladą czy tam pączkiem, jak sobie pełen talerz duszonek nakładam albo zajadam się frytkami z maka. CZASAMI! Natomiast nie widzą tego, że na co dzień nie chce mi się/nie mam czasu porządnie zjeść, więc w ramach późnego śniadania skubnę suchą bułkę zapijając kefirem, na obiad chińska zupkę sobie zrobię, a na kolację wciągnę ze dwie parówki - tak, te "najgorsze" z Biedry, bo je lubię po prostu.
W związku z tym na pytania "jak ty to robisz, że jesteś taka szczupła?" zazwyczaj rzucam na odczepnego właśnie coś w rodzaju "takie geny" albo "no tak mam, nie wiem czemu". Nie mam dla nikogo idealnej recepty, jak dużo jeść i być szczupłym, bo ja nie jem dużo. Nie, nie głodzę się, jem tyle, ile potrzebuję, widocznie potrzebuję mało. A to, że mnie widzisz pochłaniającą całą czekoladę na raz, nie oznacza, że zjadam ją codziennie. Więc Justyna ze wspomnianej historii jak dla mnie piekielna nie była, prędzej ludzie oceniający ją, jej sposób odżywiania się, zadowoleni jak nie wiem co, bo tutaj pączek, tutaj frytki, a w domu fit jogurcik i sałata! NO I CO Z TEGO? Przestańcie zaglądać ludziom do talerza, co?
Jakbym miała jakąś receptę na idealną figurę, to bym się nią podzieliła, serio. Ale wiem, że odżywiam się niezdrowo, więc na pytanie "jak ty to robisz?" odpowiadam cokolwiek, no taka wredna jestem.
P.S. Jak mam czas, to sobie jakąś fajną, zdrową potrawę przygotuję - czyli rzadko kiedy, ale zdarza się.
P.S.2. Młoda jada obiady w szkole, poza tym bardziej dba o dietę niż ja, ale fast foodem też nie pogardzi - CZASAMI!
relacje_miedzyludzkie dieta wygląd
Ocena:
121
(147)
To NIE JEST historia o strzelaniu w Sylwestra, chociaż mocno z tym powiązana. Jakby kogoś interesowało, to owszem, jestem przeciwna fajerwerkom, ale dopóki prawo pozwala, nie czepiam się, moje zwierzaki zabezpieczam jak umiem i tyle.
Natomiast nie rozumiem ludzi, którzy wiedzą, że od sylwestrowego popołudnia będzie napie*dalanie i ciągły huk, którego apogeum przypadnie na przedział czasowy 22.00-1.00 (albo i dłużej), a potem wrzucają rozpaczliwe posty na fb:
31.12 ok godz. 23.30 uciekła suczka spłoszona fajerwerkami!
Ratunku! Widział ktoś psa ze zdjęcia? Uciekł w sylwestrową noc, zapewne przestraszył się fajerwerków!
Pomóżcie! Uciekł mi piesek, ktoś go widział?
Takich postów naliczyłam na fb kilkadziesiąt! Kurczę, ludzie! "Fajerwerkomaniacy" strzelają i będą strzelać... Dlaczego nie zrobisz nawet minimum, żeby zabezpieczyć psa? Spacer na smyczy, trudno, ten jeden dzień sobie nie pobiega luzem, bo nawet w godzinach dopołudniowych nie wiadomo, kiedy coś znienacka pie*dolnie. Pies w ogródku? Weź go do domu na tę noc albo chociaż przed Sylwestrem sprawdź dokładnie ogrodzenie.
A tak w ogóle to niby wielka tragedia, że piesek uciekł, ale tych zabezpieczonych i do odebrania w schronisku dużo, a odbierających właścicieli mało. Kilka lat temu znajoma żaliła mi się, że pies jej uciekł w Sylwestra czy Nowy Rok (nawet nie wiedziała dokładnie kiedy), na moje pytanie, czy sprawdzała w schronisku odparła zdziwiona "nie no, co ty? po ulicy się przeszłam i sąsiadów pytałam, no nie ma go"...
P.S. Info dla hejterów - moja sunia głucha, ale nawet jak jeszcze słyszała, to raczej nie bała się fajerwerków, pod warunkiem, że mogła się wtulić we mnie lub w Młodą. Koty no niestety się boją, ale otwieram im wtedy łazienkę (wewnętrzne pomieszczenie, słabo słuchać huki) i w ten jeden dzień przeżyję, że łajzy będą sikać do brodzika - posprzątam, wyszoruję.
Tak jak pisałam na początku - to nie jest historia "strzelamy czy nie strzelamy w Sylwestra", tylko o tym, że masz zwierzaka - zadbaj o niego. Dyskomfort na pewno będzie odczuwał, ale możesz go zmniejszyć.
Natomiast nie rozumiem ludzi, którzy wiedzą, że od sylwestrowego popołudnia będzie napie*dalanie i ciągły huk, którego apogeum przypadnie na przedział czasowy 22.00-1.00 (albo i dłużej), a potem wrzucają rozpaczliwe posty na fb:
31.12 ok godz. 23.30 uciekła suczka spłoszona fajerwerkami!
Ratunku! Widział ktoś psa ze zdjęcia? Uciekł w sylwestrową noc, zapewne przestraszył się fajerwerków!
Pomóżcie! Uciekł mi piesek, ktoś go widział?
Takich postów naliczyłam na fb kilkadziesiąt! Kurczę, ludzie! "Fajerwerkomaniacy" strzelają i będą strzelać... Dlaczego nie zrobisz nawet minimum, żeby zabezpieczyć psa? Spacer na smyczy, trudno, ten jeden dzień sobie nie pobiega luzem, bo nawet w godzinach dopołudniowych nie wiadomo, kiedy coś znienacka pie*dolnie. Pies w ogródku? Weź go do domu na tę noc albo chociaż przed Sylwestrem sprawdź dokładnie ogrodzenie.
A tak w ogóle to niby wielka tragedia, że piesek uciekł, ale tych zabezpieczonych i do odebrania w schronisku dużo, a odbierających właścicieli mało. Kilka lat temu znajoma żaliła mi się, że pies jej uciekł w Sylwestra czy Nowy Rok (nawet nie wiedziała dokładnie kiedy), na moje pytanie, czy sprawdzała w schronisku odparła zdziwiona "nie no, co ty? po ulicy się przeszłam i sąsiadów pytałam, no nie ma go"...
P.S. Info dla hejterów - moja sunia głucha, ale nawet jak jeszcze słyszała, to raczej nie bała się fajerwerków, pod warunkiem, że mogła się wtulić we mnie lub w Młodą. Koty no niestety się boją, ale otwieram im wtedy łazienkę (wewnętrzne pomieszczenie, słabo słuchać huki) i w ten jeden dzień przeżyję, że łajzy będą sikać do brodzika - posprzątam, wyszoruję.
Tak jak pisałam na początku - to nie jest historia "strzelamy czy nie strzelamy w Sylwestra", tylko o tym, że masz zwierzaka - zadbaj o niego. Dyskomfort na pewno będzie odczuwał, ale możesz go zmniejszyć.
sylwester zwierzę
Ocena:
142
(150)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie, od chyba dwóch czy trzech lat moim zleceniodawcą jest MOPS. Wymaganie MOPS-u wobec asystentów są dosyć duże (chociaż jak dla mnie logiczne), no ale ostatnio dołączyło do nich chyba jeszcze jedno, którego nie jestem w stanie spełnić, a mianowicie zdolności telepatyczne jako forma komunikacji ze zleceniodawcą...
Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!
Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.
Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.
Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").
Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.
No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...
EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):
- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;
- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".
Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.
Piątek 29 listopada. Mam dniówkę W DPS-ie (7.00-19.00), koło południa dostaję wiadomość na messengera. Od koleżanki, która również pracuje jako asystent. Zdjęcie karteczki wystawionej w MOPS-ie o treści "karty pracy za listopad oddajemy do 29 listopada". Nosz kurrrr...tyna wodna, chyba ich pomigotało!
Po pierwsze - to umowa-zlecenie, realizowana w domach podopiecznych, w odpowiedniej placówce MOPS-u bywamy raz w miesiącu, właśnie oddając karty pracy, będące podstawą rozliczenia danego miesiąca.
Po drugie - w umowie jest zapis, że karty pracy oddajemy w ciągu pierwszych trzech dni roboczych miesiąca następującego po miesiącu rozliczeniowym.
Po trzecie - MOPS ma zarówno nasze adresy mailowe ("kwitki" z wypłaty nam wysyłają) jak i numery telefonów ("pani Xynthio, proszę podejść do nas, źle pani godziny policzyła").
Po czwarte - byłam tam (tzn. w tej placówce MOPS-u) jakieś półtora tygodnia temu, podopieczna mnie prosiła o załatwienie pewnej sprawy i głowę dam sobie uciąć, że żadna taka karteczka tam jeszcze nie wisiała, nie mówiąc już o tym, że żadna z trzech osób, z którymi tego dnia rozmawiałam, nic nie wspominała o konieczności wcześniejszego oddania kart pracy.
No cóż, będę tam w poniedziałek i naprawdę nie chciałabym usłyszeć, że się spóźniłam z oddaniem kart pracy za listopad, bo nie ręczę za siebie...
EDIT - aktualizacja z dzisiaj (poniedziałek 02.12):
- godz. 9.10 sms "Dzień dobry, bardzo proszę o oddanie kart pracy za listopad w dniu dzisiejszym", podpisany ładnie imieniem i nazwiskiem pani z MOPS-u;
- godz. 13.20 drugi sms (szłam już do nich po schodach) "Pani Xynthio, karty za grudzień max do 13-go grudnia".
Nawet się nie zdążyłam zdenerwować, bo jak tam weszłam, to pani była bardzo miła i uprzejma, jak tylko coś wspomniałam o tym terminie 29.11, to stwierdziła, że no tak, ona rozumie, że ja nie wiedziałam, bo ona nie miała jak mnie zawiadomić... Osoba, od której dostałam tego dnia dwa sms-y (w tym jednego dosłownie przed chwilą), mówi, że nie miała mnie jak zawiadomić. System mi się zawiesił i nijak tego nie skomentowałam.
praca
Ocena:
131
(137)
I znowu to ja muszę być wredna w tym roku...
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej. Jak każda praca, tak i ta ma swoje plusy i minusy, skoro tam nadal pracuję, to widocznie plusy przeważają. Ale już drugi rok z rzędu denerwuje mnie jedna kwestia...
Minęła już magiczna data 01.11. Nie, jej "magiczność" nie ma nic wspólnego z religijnymi obrządkami, po prostu od pierwszego listopada zaczyna się okres zimowy, co skutkuje pewnymi dodatkowymi przepisami. Otóż w okresie zimowym temperatura w takich pomieszczeniach jak szatnia pracownicza czy toaleta powinna wynosić 24 stopnie. Zgadnijcie, ile jest w naszej szatni? Otóż ja też mogę tylko zgadywać, ponieważ termometr, który przyniosłam tam w zeszłym roku i umieściłam w widocznym miejscu jakoś dziwnie się zdematerializował. Tak "na oko" (a raczej "na wyczucie") oceniam, że max 17 stopni.
Takie wyjaśnienie - kaloryfery w szatni oczywiście są. Co z tego, skoro od zeszłego roku nie działają. Po mojej akcji z zeszłego roku, kiedy to przyniosłam termometr do szatni i informowałam ostentacyjnie każdego, kto mi się nawinął pod rękę, jaka powinna być temperatura w szatni pracowniczej, wstawiono tam kaloryfery elektryczne, z uporem maniaka wyłączane przez... no właśnie, sama nie wiem przez kogo. Wchodzę do szatni, przebieram się szczękając zębami, wkurzona pytam, kto wyłączył kaloryfer, no nikt. Krasnoludki pewnie. Po paru awanturach kaloryfer już rzadko był wyłączany, a temperatura oscylowała w granicach 21-22 stopni, machnęłam ręką i nie czepiałam się, przy takiej temperaturze już można się przebrać bez problemów.
Nowy rok, nowy sezon zimowy, stare problemy. Kaloryfery od centralnego nadal nie działają, elektryczny jest. Zazwyczaj wyłączony. Wchodzę, włączam, ale i tak przebieram się w "lodówce", licząc tylko na to, że jak będę przebierać się po pracy, to już tam będzie cieplej. Taaak, oczywiście pod warunkiem, że w tzw. międzyczasie żadne krasnoludki nie wyłączą kaloryfera.
Jak pisałam wcześniej, termometr przyniesiony przeze mnie w zeszłym roku w którymś momencie uległ dematerializacji. Nie szkodzi, kosztował oszałamiające 5 zł, kupię następny. Tylko dlaczego znowu ja...
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej. Jak każda praca, tak i ta ma swoje plusy i minusy, skoro tam nadal pracuję, to widocznie plusy przeważają. Ale już drugi rok z rzędu denerwuje mnie jedna kwestia...
Minęła już magiczna data 01.11. Nie, jej "magiczność" nie ma nic wspólnego z religijnymi obrządkami, po prostu od pierwszego listopada zaczyna się okres zimowy, co skutkuje pewnymi dodatkowymi przepisami. Otóż w okresie zimowym temperatura w takich pomieszczeniach jak szatnia pracownicza czy toaleta powinna wynosić 24 stopnie. Zgadnijcie, ile jest w naszej szatni? Otóż ja też mogę tylko zgadywać, ponieważ termometr, który przyniosłam tam w zeszłym roku i umieściłam w widocznym miejscu jakoś dziwnie się zdematerializował. Tak "na oko" (a raczej "na wyczucie") oceniam, że max 17 stopni.
Takie wyjaśnienie - kaloryfery w szatni oczywiście są. Co z tego, skoro od zeszłego roku nie działają. Po mojej akcji z zeszłego roku, kiedy to przyniosłam termometr do szatni i informowałam ostentacyjnie każdego, kto mi się nawinął pod rękę, jaka powinna być temperatura w szatni pracowniczej, wstawiono tam kaloryfery elektryczne, z uporem maniaka wyłączane przez... no właśnie, sama nie wiem przez kogo. Wchodzę do szatni, przebieram się szczękając zębami, wkurzona pytam, kto wyłączył kaloryfer, no nikt. Krasnoludki pewnie. Po paru awanturach kaloryfer już rzadko był wyłączany, a temperatura oscylowała w granicach 21-22 stopni, machnęłam ręką i nie czepiałam się, przy takiej temperaturze już można się przebrać bez problemów.
Nowy rok, nowy sezon zimowy, stare problemy. Kaloryfery od centralnego nadal nie działają, elektryczny jest. Zazwyczaj wyłączony. Wchodzę, włączam, ale i tak przebieram się w "lodówce", licząc tylko na to, że jak będę przebierać się po pracy, to już tam będzie cieplej. Taaak, oczywiście pod warunkiem, że w tzw. międzyczasie żadne krasnoludki nie wyłączą kaloryfera.
Jak pisałam wcześniej, termometr przyniesiony przeze mnie w zeszłym roku w którymś momencie uległ dematerializacji. Nie szkodzi, kosztował oszałamiające 5 zł, kupię następny. Tylko dlaczego znowu ja...
miejsce_pracy
Ocena:
114
(122)
Dobra, chyba ja byłam piekielna.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Opieki. Jak sama nazwa wskazuje, moją pracą jest OPIEKA nad pensjonariuszami - mam ich umyć, ubrać, nakarmić a także zadbać o porządek w szafeczce przyłóżkowej, szafie i na stoliku. Reszta - zwłaszcza podłoga - mnie nie obchodzi, od tego są pokojowe. Oczywiście nikomu korona z głowy nie spadnie, jak wytrze z podłogi rozlaną przez podopiecznego herbatę (zanim pokojowa przyjdzie tam umyć podłogę) czy coś w tym stylu, jednak ostatnio podopieczny mnie zdenerwował.
Miałam nockę, wchodzę na toalety wieczorne (te przed snem) do jednego z pokoi, jeden z panów przyzywa mnie władczym gestem. On akurat jest w pełni "samoobsługowy", więc zdziwiłam się, co może ode mnie chcieć. Wskazał palcem pod łóżko "TAM!!!". Już mi się lekko ciśnienie podniosło, ale schylam się lekko (może upadło mu coś bardzo potrzebnego, facet na wózku inwalidzkim, nie sięgnie), nic nie widzę, więc pytam grzecznie, co ma być "tam"? "NO TAM!!!". OK, schylam się bardziej, aaa, widzę. Nie wiem jakim cudem wpadł mu pod łóżko serek homogenizowany i to w taki sposób, że wywalił się z opakowania przy samej ścianie.
Mogłam się wczołgać pod to łóżko, ale po pierwsze, nie stwarzało to dla niego niebezpieczeństwa - nie poślizgnie się na tym, ani do rana jakiejś straszliwej bomby biologicznej z tego nie będzie, a po drugie uczciwie przyznaję, że po prostu mi się nie chciało. Więc grzecznie tłumaczę, że rano przyjdą pokojowe i to posprzątają, bo bez problemów sięgną tam mopem. "TY! SPRZĄTNIJ!". Bardziej zrezygnowana niż wkurzona powiedziałam mu "wie pan co, ale ja myję d*py, nie podłogi". I wyszłam.
Lubię moją pracę, serio. Ale czasami "nie strzymam".
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Opieki. Jak sama nazwa wskazuje, moją pracą jest OPIEKA nad pensjonariuszami - mam ich umyć, ubrać, nakarmić a także zadbać o porządek w szafeczce przyłóżkowej, szafie i na stoliku. Reszta - zwłaszcza podłoga - mnie nie obchodzi, od tego są pokojowe. Oczywiście nikomu korona z głowy nie spadnie, jak wytrze z podłogi rozlaną przez podopiecznego herbatę (zanim pokojowa przyjdzie tam umyć podłogę) czy coś w tym stylu, jednak ostatnio podopieczny mnie zdenerwował.
Miałam nockę, wchodzę na toalety wieczorne (te przed snem) do jednego z pokoi, jeden z panów przyzywa mnie władczym gestem. On akurat jest w pełni "samoobsługowy", więc zdziwiłam się, co może ode mnie chcieć. Wskazał palcem pod łóżko "TAM!!!". Już mi się lekko ciśnienie podniosło, ale schylam się lekko (może upadło mu coś bardzo potrzebnego, facet na wózku inwalidzkim, nie sięgnie), nic nie widzę, więc pytam grzecznie, co ma być "tam"? "NO TAM!!!". OK, schylam się bardziej, aaa, widzę. Nie wiem jakim cudem wpadł mu pod łóżko serek homogenizowany i to w taki sposób, że wywalił się z opakowania przy samej ścianie.
Mogłam się wczołgać pod to łóżko, ale po pierwsze, nie stwarzało to dla niego niebezpieczeństwa - nie poślizgnie się na tym, ani do rana jakiejś straszliwej bomby biologicznej z tego nie będzie, a po drugie uczciwie przyznaję, że po prostu mi się nie chciało. Więc grzecznie tłumaczę, że rano przyjdą pokojowe i to posprzątają, bo bez problemów sięgną tam mopem. "TY! SPRZĄTNIJ!". Bardziej zrezygnowana niż wkurzona powiedziałam mu "wie pan co, ale ja myję d*py, nie podłogi". I wyszłam.
Lubię moją pracę, serio. Ale czasami "nie strzymam".
dom_opieki
Ocena:
205
(221)
Dobra, historia w poczekalni o toksycznej, kontrolującej matce, która m.in. przeczytała pamiętnik córki, jak zwykle przypomniała mi.
Moja matka była osoba bardzo dominującą. I tak, kontrolowała mnie na różne sposoby, ja jednak byłam tak naiwnym i prostodusznym dzieckiem (a później dokładnie taką samą nastolatką), że tego nie dostrzegałam. Np. grzebanie w moim pokoju, w moich rzeczach. Jeśli matka stanowczo twierdziła, że ona przecież nie wchodzi do mojego pokoju i nie przegląda i nie przekłada moich rzeczy, to fakt, ze książkę zostawiłam na łóżku, a znalazłam ją na biurku, kładłam zawsze na karb mojego roztargnienia, ewentualnie później, kiedy zaczęłam się interesować tzw. "zjawiskami nadprzyrodzonymi", z wypiekami na twarzy zastanawiałam się, co powoduje przemieszczanie się przedmiotów w moim pokoju, no bo na pewno nie matka, przecież powiedziała, że nie.
Tajemnica korespondencji. Ja należę jeszcze do pokolenia, które wie, co to pisanie, wysyłanie i otrzymywanie listów, ale w sumie korespondowałam tylko z kilkoma osobami z bliskiej rodziny. Z ciotką, która była mistrzynią w pieczeniu ciast, a ja wtedy akurat miałam zajawkę na pieczenie - ona mi wysyłała przepisy, ja jej się chwaliłam, co mi się udało, lub żaliłam, co mi nie wyszło. I jeszcze z jedną czy dwoma kuzynkami, z którymi wymieniałyśmy się widokówkami - ja zbierałam z końmi, one z psami, kotami czy jeszcze z czymś tam, wiadomo, nie wysyłało się samej widokówki, tylko jeszcze krótki liścik, co tam u mnie słychać. Nie, matka nigdy nie otworzyła listu do mnie, ale gdy jakiś otrzymałam, chodziła za mną i truła "O, to od cioci Heli? No i co tam pisze? Przeczytałaś? No dlaczego jeszcze nie? No weź przeczytaj i powiedz mi, o czym pisze!". Koniec końców otwierałam ten list i czytałam jej na głos, wtedy była usatysfakcjonowana. Z listami od kuzynek było dokładnie to samo.
Na pomysł pisania pamiętnika wpadłam gdzieś w okolicach pierwszej klasy liceum. Zdążyłam opisać dosłownie kilka dni, kiedy matka się do niego dorwała. Nie wytrzymała, zareagowała natychmiast - zapewne przeczytała go do południa, kiedy ja byłam w szkole, tego dnia się nie widziałyśmy, wyszła do pracy, zanim ja wróciłam. Ale zadzwoniła do mnie z pracy (nie było komórek, zadzwoniła na domowy telefon stacjonarny). Skrytykowała zakup bluzki, na którą uzbierałam z kieszonkowego. Stanowczo zabroniła mi kupna kolczyków i przebicia uszu. I wyśmiała moje zauroczenie kolegą z wyższej klasy. Tak, to wszystko były rzeczy, które opisałam w pamiętniku.
Jeden jedyny raz w życiu miałam atak histerii. Nie pamiętam, kto zakończył rozmowę, ja czy matka. Pamiętam tylko, że siedziałam na łóżku z tym nieszczęsnym pamiętnikiem przed sobą i darłam go na drobne, coraz drobniejsze kawałeczki. Cała byłam skupiona na dwóch rzeczach - na darciu tych wstrętnych kartek i na płaczu. Ani jednej, ani drugiej czynności nie byłam w stanie zakończyć. To było okropne, palce bolały od darcia karteczek, brakowało mi oddechu od spazmatycznego łkania, ale NIE BYŁAM W STANIE PRZESTAĆ! Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, ale moje ciało mnie nie słuchało, ja naprawdę chciałam się wyciszyć, uspokoić, nie, moje ręce nadal darły strzępki karteluszek, a płuca ledwo łapały powietrze, bo płacz był ważniejszy!
Jak widać, nie udusiłam się. Przeżyłam. Było to doświadczenie, którego NIGDY nie chciałabym powtórzyć. Było to doświadczenie, z którego wyciągnęłam naukę na przyszłość - nie czytam niczego, co znajdę w pokoju Młodej. Odkładam na jej biurko, chce, to zachowa, chce to wyrzuci. Karteczki, karteluszki, zeszyciki, notesiki, notatki, korespondencje- to JEJ, nie moje. Zechce, to mi powie.
I jeszcze podsumowanie, zapewne zaskakujące dla niektórych. Tak, wiem, to było mocno toksyczne. Jedna z niewielu rzeczy z czasów młodości, którą pamiętam z taką wyrazistością aż do dzisiaj. Tylko że moja matka nie żyje od wielu lat. Nie usiądę z nią, nie powiem, jak bardzo mnie to zabolało, jak bardzo mnie wtedy skrzywdziła. I równocześnie wiem, że kochała mnie i chciała dla mnie jak najlepiej. Owszem, popełniała błędy wychowawcze - ten akurat był bardzo poważny. Ale albo jej to wybaczę i puszczę w niepamięć, albo będę się z tym męczyła do końca mojego życia, bo jej już nie ma.
Nie namawiam nikogo do wybaczania toksycznym rodzicom wszystkiego i mimo wszystko. Chciałam się tylko podzielić tym, że JA wybaczam.
Moja matka była osoba bardzo dominującą. I tak, kontrolowała mnie na różne sposoby, ja jednak byłam tak naiwnym i prostodusznym dzieckiem (a później dokładnie taką samą nastolatką), że tego nie dostrzegałam. Np. grzebanie w moim pokoju, w moich rzeczach. Jeśli matka stanowczo twierdziła, że ona przecież nie wchodzi do mojego pokoju i nie przegląda i nie przekłada moich rzeczy, to fakt, ze książkę zostawiłam na łóżku, a znalazłam ją na biurku, kładłam zawsze na karb mojego roztargnienia, ewentualnie później, kiedy zaczęłam się interesować tzw. "zjawiskami nadprzyrodzonymi", z wypiekami na twarzy zastanawiałam się, co powoduje przemieszczanie się przedmiotów w moim pokoju, no bo na pewno nie matka, przecież powiedziała, że nie.
Tajemnica korespondencji. Ja należę jeszcze do pokolenia, które wie, co to pisanie, wysyłanie i otrzymywanie listów, ale w sumie korespondowałam tylko z kilkoma osobami z bliskiej rodziny. Z ciotką, która była mistrzynią w pieczeniu ciast, a ja wtedy akurat miałam zajawkę na pieczenie - ona mi wysyłała przepisy, ja jej się chwaliłam, co mi się udało, lub żaliłam, co mi nie wyszło. I jeszcze z jedną czy dwoma kuzynkami, z którymi wymieniałyśmy się widokówkami - ja zbierałam z końmi, one z psami, kotami czy jeszcze z czymś tam, wiadomo, nie wysyłało się samej widokówki, tylko jeszcze krótki liścik, co tam u mnie słychać. Nie, matka nigdy nie otworzyła listu do mnie, ale gdy jakiś otrzymałam, chodziła za mną i truła "O, to od cioci Heli? No i co tam pisze? Przeczytałaś? No dlaczego jeszcze nie? No weź przeczytaj i powiedz mi, o czym pisze!". Koniec końców otwierałam ten list i czytałam jej na głos, wtedy była usatysfakcjonowana. Z listami od kuzynek było dokładnie to samo.
Na pomysł pisania pamiętnika wpadłam gdzieś w okolicach pierwszej klasy liceum. Zdążyłam opisać dosłownie kilka dni, kiedy matka się do niego dorwała. Nie wytrzymała, zareagowała natychmiast - zapewne przeczytała go do południa, kiedy ja byłam w szkole, tego dnia się nie widziałyśmy, wyszła do pracy, zanim ja wróciłam. Ale zadzwoniła do mnie z pracy (nie było komórek, zadzwoniła na domowy telefon stacjonarny). Skrytykowała zakup bluzki, na którą uzbierałam z kieszonkowego. Stanowczo zabroniła mi kupna kolczyków i przebicia uszu. I wyśmiała moje zauroczenie kolegą z wyższej klasy. Tak, to wszystko były rzeczy, które opisałam w pamiętniku.
Jeden jedyny raz w życiu miałam atak histerii. Nie pamiętam, kto zakończył rozmowę, ja czy matka. Pamiętam tylko, że siedziałam na łóżku z tym nieszczęsnym pamiętnikiem przed sobą i darłam go na drobne, coraz drobniejsze kawałeczki. Cała byłam skupiona na dwóch rzeczach - na darciu tych wstrętnych kartek i na płaczu. Ani jednej, ani drugiej czynności nie byłam w stanie zakończyć. To było okropne, palce bolały od darcia karteczek, brakowało mi oddechu od spazmatycznego łkania, ale NIE BYŁAM W STANIE PRZESTAĆ! Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, ale moje ciało mnie nie słuchało, ja naprawdę chciałam się wyciszyć, uspokoić, nie, moje ręce nadal darły strzępki karteluszek, a płuca ledwo łapały powietrze, bo płacz był ważniejszy!
Jak widać, nie udusiłam się. Przeżyłam. Było to doświadczenie, którego NIGDY nie chciałabym powtórzyć. Było to doświadczenie, z którego wyciągnęłam naukę na przyszłość - nie czytam niczego, co znajdę w pokoju Młodej. Odkładam na jej biurko, chce, to zachowa, chce to wyrzuci. Karteczki, karteluszki, zeszyciki, notesiki, notatki, korespondencje- to JEJ, nie moje. Zechce, to mi powie.
I jeszcze podsumowanie, zapewne zaskakujące dla niektórych. Tak, wiem, to było mocno toksyczne. Jedna z niewielu rzeczy z czasów młodości, którą pamiętam z taką wyrazistością aż do dzisiaj. Tylko że moja matka nie żyje od wielu lat. Nie usiądę z nią, nie powiem, jak bardzo mnie to zabolało, jak bardzo mnie wtedy skrzywdziła. I równocześnie wiem, że kochała mnie i chciała dla mnie jak najlepiej. Owszem, popełniała błędy wychowawcze - ten akurat był bardzo poważny. Ale albo jej to wybaczę i puszczę w niepamięć, albo będę się z tym męczyła do końca mojego życia, bo jej już nie ma.
Nie namawiam nikogo do wybaczania toksycznym rodzicom wszystkiego i mimo wszystko. Chciałam się tylko podzielić tym, że JA wybaczam.
relacje_rodzinne
Ocena:
166
(178)
Dobra, miałam tego nie wrzucać, bo historie znam już od dawna, ale naprawdę tak z "trzeciej ręki", opowiedziana została mi sporo czasu po wydarzeniach, nawet nie próbowałam znaleźć jej śladu w social mediach, chociaż podobno przez jakiś czas tam się porządna g*wnoburza przewaliła.
Była sobie kobieta, nazwijmy ja Ewa, w średnim wieku. Ewa miała dorosłe dzieci, które już jakiś czas temu "poszły na swoje", bez znaczenia dla historii, pomińmy dzieci. Ewa miała też psa rasy podobno agresywnej (dobra, bardziej w typie rasy, bo pies wzięty ze schroniska), który był super miziakiem i przylepą, zero agresji z jego strony, ot taki "cielaczek", który nie zważając na swoje gabaryty potrafi się każdemu władować na kolana... Pies już swoje lata miał, powiedzmy sobie szczerze, że w okresie, w którym toczyła się ta historia, powolutku zbliżała się do końca swoich dni.
Ewa miała również ojca, relacje z nim były chłodnawe, ale poprawne, kiedyś stwierdziła "no dobra, jest jaki jest, ale to mój ojciec i kocham go". Że nie były to tylko puste słowa okazało się, kiedy ojciec dostał udaru? wylewu? wybaczcie, nie wiem dokładnie, w każdym razie starszy pan, do tej pory całkowicie sprawny i samowystarczalny, z dnia na dzień zamienił się w "roślinkę" bez kontaktu z otoczeniem, wymagającym kompleksowej opieki.
Ewa nie zastanawiała się nawet chwili, ponieważ nie mogła rzucić pracy i jechać do ojca, ściągnęła go do siebie - załatwiła transport przez pół Polski, przystosowała jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu dla potrzeb ojca (łóżko rehabilitacyjne itp.), wynajęła opiekunkę na ten czas, kiedy ona była w pracy. W "komplecie" z ojcem zabrała też jego psa. Pies wyczuwając, że z jego panem jest bardzo źle, nie opuszczał go na krok, załatwianie potrzeb fizjologicznych wyglądało tak, że pozwalał się wyprowadzić dosłownie na dwie minuty, szybkie siusiu lub kupka i pędem do domu. Na jedzenie i picie również miał wywalone, dopóki Ewa nie przeniosła misek z wodą i żarciem do pokoju, w którym leżał ojciec (i rezydował nie opuszczający go pies), to niczego nie ruszył, bo po prostu nie szedł do kuchni zjeść.
Taka sytuacja trwała około miesiąca, po czym ojciec umarł. Ewa naprawdę kochała ojca, mocno ją to "walnęło", ale musiała się szybko pozbierać, bo wiadomo - pogrzeb, sprawy spadkowe itp. Pies (ten ojca pies) również mocno to przeżył, kilka dni wył i szukał pana, zwinięty w kłębek pod jego łóżkiem odmawiał jakiejkolwiek aktywności, ale po jakimś czasie i Ewa i pies zaczęli powoli wracać do siebie i próbowali normalnie funkcjonować. No właśnie, próbowali...
Pamiętacie, że Ewa miała psa? Otóż zwierzaki od pierwszego kopa zapałały do siebie czystą, niewytłumaczalną nienawiścią. Delikatnie przypuszczam, że po prostu spotkało się dwóch samców afla i żaden nie chciał odpuścić. Dopóki pies ojca był na zasadzie "gościa", było w miarę OK, psy nie wchodziły sobie w drogę, ty żyjesz tu, ja żyję tu, tam jest twój pan, a tu jest moja pani. No "pana" już nie było, pies był gotów uznać, że teraz ma nowa panią, ale na swoich zasadach. Zawsze był "pierwszy po bogu", teraz też tak ma być! Pies rezydent absolutnie się nie zgadzał na takie rozwiązanie i swoją degradację, zaczęły się problemy.
Pies Ewy był większy i teoretycznie silniejszy, ale stary i schorowany. Pies jej ojca mniejszy i "łagodniejszej" rasy, ale młodszy i zadziorny, z determinacja usiłujący wywalczyć sobie należną mu pozycję w stadzie. To, co nastąpiło później, to był jakiś horror. Psy walczyły dosłownie o wszystko, dopóki ta walka polegała na powarkiwaniu i pokazywaniu zębów, Ewa łudziła się, że jakoś się dogadają, że to się jakoś ułoży, no niestety, po pewnym czasie polała się krew (rozerwane ucho u jednego i rana po ugryzieniu na barku u drugiego). Weterynarz przytomnie zaproponował pomoc psiego behawiorysty, Ewa skwapliwie skorzystała, niestety nie pomógł.
Doszło do sytuacji, kiedy Ewa z wielkim bólem serca zdecydowała się oddać komuś psa swojego ojca. Czuła się, jakby zdradzała w tym momencie swojego ojca, nie obiecywała mu tego, ale dla niej oczywiste było, że zaopiekuje się jego psem, czuła się, jakby złamała tę nie wypowiedzianą obietnicę. Ponieważ oddanie psa ot tak, do schroniska lub poprzez ogłoszenie absolutnie nie wchodziło w grę, Ewa chciała mieć pewność, ze pies trafi w dobre ręce, poszperała na fb, znalazła odpowiednią grupę i wrzuciła tam post, w którym szczerze opisała całą sytuację. W efekcie wylały się na nią całe hektolitry g*wna:
"Tak, spadek po tatusiu to się chętnie przygarnęło, ale już psem się zaopiekować to za ciężko!" - wiecie co, kwestie finansowe akurat najmniej mnie obchodzą i nie znam tego aspektu historii. Ale dla mnie bez różnicy, czy ojciec zostawił Ewie kawalerkę w mało atrakcyjnej dzielnicy i trzycyfrową sumę na koncie (+ konieczność opłacenia bieżących rachunków), czy też kilka atrakcyjnych nieruchomości i kwotę, w której z niedowierzaniem liczysz zera... Była jedynaczką, odziedziczyła wszystko 'z automatu", gdyby ojciec zadecydował inaczej, mógł spisać testament.
"Jak to psy się nie dogadują, nie umiesz postępować z psami, oba ci powinni zabrać!" - bez komentarza.
"No nie żartuj, że chcesz oddać psa, bo warknął na twojego bombelka!" - tu potrzebne krótkie wyjaśnienie, pies Ewy miał "ludzkie" imię, powiedzmy że Michaś, ktoś nie przeczytał dokładnie postu, tylko gdzieś tam mu zajarzyło, że pies warknął (i nie tylko!) na Michasia.
"Co, pieniędzy na psiego behawiorystę szkoda?" - no cóż, z tego co wiem, Ewa wydała kupę kasy na weta i behawiorystę.
Poza tym pouczenia, jak się powinno postępować z psem jednej i drugiej rasy - pies Ewy jak pisałam, był tylko mocno w typie rasy, natomiast pies jej ojca był rasowy. Propozycji domu dla psa, a przynajmniej normalnych propozycji jak na lekarstwo. Krótkie "dobra, biorę" jakoś nie zachęcało Ewy do oddania psa, tak samo jak kilkukrotne dopytywanie się, czy pies na pewno jest rasowy i żądanie zdjęć rodowodu z każdej możliwej strony...
Historia skończyła się dobrze, nie poprzez grupę na fb, tylko poprzez znajomych znajomych znajomych pies znalazł nowy, kochający dom, ale Ewa jeszcze długo miała wyrzuty sumienia, że nie zaopiekowała się właściwie psem ojca.
Była sobie kobieta, nazwijmy ja Ewa, w średnim wieku. Ewa miała dorosłe dzieci, które już jakiś czas temu "poszły na swoje", bez znaczenia dla historii, pomińmy dzieci. Ewa miała też psa rasy podobno agresywnej (dobra, bardziej w typie rasy, bo pies wzięty ze schroniska), który był super miziakiem i przylepą, zero agresji z jego strony, ot taki "cielaczek", który nie zważając na swoje gabaryty potrafi się każdemu władować na kolana... Pies już swoje lata miał, powiedzmy sobie szczerze, że w okresie, w którym toczyła się ta historia, powolutku zbliżała się do końca swoich dni.
Ewa miała również ojca, relacje z nim były chłodnawe, ale poprawne, kiedyś stwierdziła "no dobra, jest jaki jest, ale to mój ojciec i kocham go". Że nie były to tylko puste słowa okazało się, kiedy ojciec dostał udaru? wylewu? wybaczcie, nie wiem dokładnie, w każdym razie starszy pan, do tej pory całkowicie sprawny i samowystarczalny, z dnia na dzień zamienił się w "roślinkę" bez kontaktu z otoczeniem, wymagającym kompleksowej opieki.
Ewa nie zastanawiała się nawet chwili, ponieważ nie mogła rzucić pracy i jechać do ojca, ściągnęła go do siebie - załatwiła transport przez pół Polski, przystosowała jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu dla potrzeb ojca (łóżko rehabilitacyjne itp.), wynajęła opiekunkę na ten czas, kiedy ona była w pracy. W "komplecie" z ojcem zabrała też jego psa. Pies wyczuwając, że z jego panem jest bardzo źle, nie opuszczał go na krok, załatwianie potrzeb fizjologicznych wyglądało tak, że pozwalał się wyprowadzić dosłownie na dwie minuty, szybkie siusiu lub kupka i pędem do domu. Na jedzenie i picie również miał wywalone, dopóki Ewa nie przeniosła misek z wodą i żarciem do pokoju, w którym leżał ojciec (i rezydował nie opuszczający go pies), to niczego nie ruszył, bo po prostu nie szedł do kuchni zjeść.
Taka sytuacja trwała około miesiąca, po czym ojciec umarł. Ewa naprawdę kochała ojca, mocno ją to "walnęło", ale musiała się szybko pozbierać, bo wiadomo - pogrzeb, sprawy spadkowe itp. Pies (ten ojca pies) również mocno to przeżył, kilka dni wył i szukał pana, zwinięty w kłębek pod jego łóżkiem odmawiał jakiejkolwiek aktywności, ale po jakimś czasie i Ewa i pies zaczęli powoli wracać do siebie i próbowali normalnie funkcjonować. No właśnie, próbowali...
Pamiętacie, że Ewa miała psa? Otóż zwierzaki od pierwszego kopa zapałały do siebie czystą, niewytłumaczalną nienawiścią. Delikatnie przypuszczam, że po prostu spotkało się dwóch samców afla i żaden nie chciał odpuścić. Dopóki pies ojca był na zasadzie "gościa", było w miarę OK, psy nie wchodziły sobie w drogę, ty żyjesz tu, ja żyję tu, tam jest twój pan, a tu jest moja pani. No "pana" już nie było, pies był gotów uznać, że teraz ma nowa panią, ale na swoich zasadach. Zawsze był "pierwszy po bogu", teraz też tak ma być! Pies rezydent absolutnie się nie zgadzał na takie rozwiązanie i swoją degradację, zaczęły się problemy.
Pies Ewy był większy i teoretycznie silniejszy, ale stary i schorowany. Pies jej ojca mniejszy i "łagodniejszej" rasy, ale młodszy i zadziorny, z determinacja usiłujący wywalczyć sobie należną mu pozycję w stadzie. To, co nastąpiło później, to był jakiś horror. Psy walczyły dosłownie o wszystko, dopóki ta walka polegała na powarkiwaniu i pokazywaniu zębów, Ewa łudziła się, że jakoś się dogadają, że to się jakoś ułoży, no niestety, po pewnym czasie polała się krew (rozerwane ucho u jednego i rana po ugryzieniu na barku u drugiego). Weterynarz przytomnie zaproponował pomoc psiego behawiorysty, Ewa skwapliwie skorzystała, niestety nie pomógł.
Doszło do sytuacji, kiedy Ewa z wielkim bólem serca zdecydowała się oddać komuś psa swojego ojca. Czuła się, jakby zdradzała w tym momencie swojego ojca, nie obiecywała mu tego, ale dla niej oczywiste było, że zaopiekuje się jego psem, czuła się, jakby złamała tę nie wypowiedzianą obietnicę. Ponieważ oddanie psa ot tak, do schroniska lub poprzez ogłoszenie absolutnie nie wchodziło w grę, Ewa chciała mieć pewność, ze pies trafi w dobre ręce, poszperała na fb, znalazła odpowiednią grupę i wrzuciła tam post, w którym szczerze opisała całą sytuację. W efekcie wylały się na nią całe hektolitry g*wna:
"Tak, spadek po tatusiu to się chętnie przygarnęło, ale już psem się zaopiekować to za ciężko!" - wiecie co, kwestie finansowe akurat najmniej mnie obchodzą i nie znam tego aspektu historii. Ale dla mnie bez różnicy, czy ojciec zostawił Ewie kawalerkę w mało atrakcyjnej dzielnicy i trzycyfrową sumę na koncie (+ konieczność opłacenia bieżących rachunków), czy też kilka atrakcyjnych nieruchomości i kwotę, w której z niedowierzaniem liczysz zera... Była jedynaczką, odziedziczyła wszystko 'z automatu", gdyby ojciec zadecydował inaczej, mógł spisać testament.
"Jak to psy się nie dogadują, nie umiesz postępować z psami, oba ci powinni zabrać!" - bez komentarza.
"No nie żartuj, że chcesz oddać psa, bo warknął na twojego bombelka!" - tu potrzebne krótkie wyjaśnienie, pies Ewy miał "ludzkie" imię, powiedzmy że Michaś, ktoś nie przeczytał dokładnie postu, tylko gdzieś tam mu zajarzyło, że pies warknął (i nie tylko!) na Michasia.
"Co, pieniędzy na psiego behawiorystę szkoda?" - no cóż, z tego co wiem, Ewa wydała kupę kasy na weta i behawiorystę.
Poza tym pouczenia, jak się powinno postępować z psem jednej i drugiej rasy - pies Ewy jak pisałam, był tylko mocno w typie rasy, natomiast pies jej ojca był rasowy. Propozycji domu dla psa, a przynajmniej normalnych propozycji jak na lekarstwo. Krótkie "dobra, biorę" jakoś nie zachęcało Ewy do oddania psa, tak samo jak kilkukrotne dopytywanie się, czy pies na pewno jest rasowy i żądanie zdjęć rodowodu z każdej możliwej strony...
Historia skończyła się dobrze, nie poprzez grupę na fb, tylko poprzez znajomych znajomych znajomych pies znalazł nowy, kochający dom, ale Ewa jeszcze długo miała wyrzuty sumienia, że nie zaopiekowała się właściwie psem ojca.
grupy_na_fb
Ocena:
144
(164)
Dziękuję, Piekielni!
https://piekielni.pl/91582#comments
Ponieważ z FedEx-em w żaden sposób nie dało się skontaktować, postawiłam na kontakt ze sprzedawcą i to był strzał w dziesiątkę! Pierwszy mój telefon spowodował kolejną próbę doręczenia, nie muszę chyba dodawać, że mimo mojego "kwitnięcia" w domu status przesyłki zmienił się po godz. 16-tej na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana"? Zadzwoniłam ponownie, ponownie przesyłka objawiła się jako "w doręczeniu", tuż przed 16-tą wkurzona na maxa zadzwoniłam po raz trzeci. Przeprosiłam, że tuż przed końcem ich pracy dzwonię (do 16-tej można się do nich dodzwonić), że przesyłka nadal ma status "w doręczeniu", ale jestem w stanie założyć się o wszystkie pieniądze świata, że najpóźniej do 17-tej zmieni się to na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana". Przy czym po raz pierwszy wspomniałam o czymś, co podpowiedzieli mi Piekielni w komentarzach - zarówno mój blok mieszkalny, jak i teren wokół niego są objęte monitoringiem, a jedna z kamer jest skierowana prościutko na osoby podchodzące do domofonu...
Pani na infolinii sprzedającego bardzo się ucieszyła na tę wiadomość, zapewniła, że już pisze maila do FedEx-u, w którym podkreśli tę okoliczność i będzie mnie informować o rezultacie.
No nie uwierzycie, trochę więcej niż pół godzinki upłynęło, jak mi się kurier z FedEx-u "zameldował" przez domofon, że ma dla mnie paczkę. Tak jak zazwyczaj pytam, czy zejść na dół i pomóc przy wnoszeniu (paczka 18 kg. ważyła), tak teraz z dziką satysfakcją rzuciłam tylko w domofon "dziesiąte piętro" i żałowałam, że obie windy działają.
Jeszcze raz dziękuję, Piekielni, bez waszych komentarzy chyba by mi nie przyszło do głowy, żeby wspomnieć o monitoringu, a chyba właśnie to było kluczową informacją, która spowodowała dostarczenie paczki.
https://piekielni.pl/91582#comments
Ponieważ z FedEx-em w żaden sposób nie dało się skontaktować, postawiłam na kontakt ze sprzedawcą i to był strzał w dziesiątkę! Pierwszy mój telefon spowodował kolejną próbę doręczenia, nie muszę chyba dodawać, że mimo mojego "kwitnięcia" w domu status przesyłki zmienił się po godz. 16-tej na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana"? Zadzwoniłam ponownie, ponownie przesyłka objawiła się jako "w doręczeniu", tuż przed 16-tą wkurzona na maxa zadzwoniłam po raz trzeci. Przeprosiłam, że tuż przed końcem ich pracy dzwonię (do 16-tej można się do nich dodzwonić), że przesyłka nadal ma status "w doręczeniu", ale jestem w stanie założyć się o wszystkie pieniądze świata, że najpóźniej do 17-tej zmieni się to na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana". Przy czym po raz pierwszy wspomniałam o czymś, co podpowiedzieli mi Piekielni w komentarzach - zarówno mój blok mieszkalny, jak i teren wokół niego są objęte monitoringiem, a jedna z kamer jest skierowana prościutko na osoby podchodzące do domofonu...
Pani na infolinii sprzedającego bardzo się ucieszyła na tę wiadomość, zapewniła, że już pisze maila do FedEx-u, w którym podkreśli tę okoliczność i będzie mnie informować o rezultacie.
No nie uwierzycie, trochę więcej niż pół godzinki upłynęło, jak mi się kurier z FedEx-u "zameldował" przez domofon, że ma dla mnie paczkę. Tak jak zazwyczaj pytam, czy zejść na dół i pomóc przy wnoszeniu (paczka 18 kg. ważyła), tak teraz z dziką satysfakcją rzuciłam tylko w domofon "dziesiąte piętro" i żałowałam, że obie windy działają.
Jeszcze raz dziękuję, Piekielni, bez waszych komentarzy chyba by mi nie przyszło do głowy, żeby wspomnieć o monitoringu, a chyba właśnie to było kluczową informacją, która spowodowała dostarczenie paczki.
kurierzy
Ocena:
155
(167)
Właśnie rozstrzygnęłam mój prywatny konkurs na najgorszą firmę kurierską. Jest to - uwaga, uwaga, nie będę "kamuflować" nazwy, pisać ogólnikami czy kalamburami, jest to FedEx.
Zamówiłam Młodej fotel gamingowy, spojrzałam na opcje dostawy, no niestety nie ma możliwości wyboru firmy kurierskiej, tylko FedEx. Z tej akurat nigdy nie korzystałam, ale na podstawie wcześniejszych doświadczeń z innymi firmami optymistycznie uznałam, że zawsze wszystko idzie załatwić i nie będzie tak źle. O ja naiwna...
Oczywiście, zamówiłam tak, żeby w przewidzianym czasie dostawy ktoś był w domu, niestety przy zamawianiu był podany przedział kilku dni roboczych, z których jeden był dla mnie "roboczy" jak najbardziej, bo musiałam być w pracy. Tu już oczywiście nie wina firmy, tylko złośliwość losu, że dostawę zaplanowali na ten jeden jedyny dzień, kiedy ja byłam 12 godz. w pracy. No, może tylko mogłabym się czepiać tego, że maila i sms-a z informacją o dostawie w godz. 12.00-15.00 dostałam w dniu dostawy o 10-tej, kiedy będąc w pracy już naprawdę nic nie mogłam zrobić.
Żywiłam delikatną nadzieję, że to będzie jednak bliżej 15-tej, kiedy Młoda wróci już ze szkoły, niestety tak gdzieś po 17-tej klikając na śledzenie przesyłki zauważyłam, że wpisano nieudaną próbę doręczenia i informację "przesyłka awizowana". I tu pierwszy zgrzyt. Dla mnie zwrot "przesyłka awizowana" oznacza, że dostałam awizo - informację, że przesyłki nie udało się dostarczyć i kontakt do ustalenia następnej próby odbioru lub osobistego odbioru przeze mnie (tak, zależało mi, chciałam pojechać po ten fotel, poza tym faktycznie nie było mnie w domu). Jednak wszystkie następne informacje czerpałam tylko z linku do śledzenia przesyłki, ponieważ firma:
- nie podaje NIGDZIE nr telefonu;
- w internecie jest kilka adresów ich punktów, typu odbierz/nadaj małą paczkę, tam się chociaż tyle dowiedziałam, że główny punkt przechowywania dużych paczek jest w pobliskim miasteczku oddalonym o 20 km, poza tym nikt mi tam paczki nie wyda;
- jedyna forma kontaktu to czat z wirtualnym doradcą, który nie rozumie, co się do niego pisze, mimo że starałam się krótko i konkretnie;
- wirtualny doradca twierdzi, że nie istnieje mój nr przesyłki, mimo że ja za pomocą dokładnie tego numeru przesyłkę śledzę...
Wiecie co, machnęłam ręką, mimo że Młoda bardzo zawiedziona, że dostawa tak się opóźnia. Ponieważ wiele osób ostrzegało mnie, że FedEx podejmuje tylko jedną próbę doręczenia, to stwierdziłam, że poczekam aż odeślą, skontaktuję się ze sprzedającym i poproszę o wysłanie inną firmą kurierską na mój koszt. Jeśli się nie da, no to poproszę o zwrot pieniędzy, kupię gdzieś nawet drożej, ale gdzie wysyłają jakąś normalną firmą.
Jednak dzisiaj ponownie wstąpiła we mnie nadzieja, bo sprawdzając status przesyłki zauważyłam, że ponownie została wydana kurierowi do doręczenia. Po tygodniu "leżakowania" w punkcie, no ale jednak hurra! Jestem cały dzień w domu, wreszcie Młoda dostanie swój fotel!
Taaa... O godz. 17.40 status przesyłki zmienił się na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana". Siedziałam w domu kamieniem, z psem byłam rano (dostawa jak poprzedni zaplanowana była na 12.00-15.00). Co więcej, razem ze mną siedziało dwóch facetów kładących mi panele w przedpokoju i oni też jako żywo nie słyszeli żeby ktoś dzwonił domofonem. Dodam, że kładzenie paneli generuje mało hałasu, za to mój domofon dużo, jest to dźwięk, który umarłego by obudził, więc jestem pewna, że nikt nie próbował mi dostarczyć tej przesyłki.
I wiecie co mogę? Guano mogę. Skargi nie mam gdzie złożyć, z automatem nie będę gadać, mogę się tylko powkurzać, poczekać na odesłanie przesyłki i załatwić sprawę ze sprzedawcą...
I na pewno nigdy więcej FedEx!
Zamówiłam Młodej fotel gamingowy, spojrzałam na opcje dostawy, no niestety nie ma możliwości wyboru firmy kurierskiej, tylko FedEx. Z tej akurat nigdy nie korzystałam, ale na podstawie wcześniejszych doświadczeń z innymi firmami optymistycznie uznałam, że zawsze wszystko idzie załatwić i nie będzie tak źle. O ja naiwna...
Oczywiście, zamówiłam tak, żeby w przewidzianym czasie dostawy ktoś był w domu, niestety przy zamawianiu był podany przedział kilku dni roboczych, z których jeden był dla mnie "roboczy" jak najbardziej, bo musiałam być w pracy. Tu już oczywiście nie wina firmy, tylko złośliwość losu, że dostawę zaplanowali na ten jeden jedyny dzień, kiedy ja byłam 12 godz. w pracy. No, może tylko mogłabym się czepiać tego, że maila i sms-a z informacją o dostawie w godz. 12.00-15.00 dostałam w dniu dostawy o 10-tej, kiedy będąc w pracy już naprawdę nic nie mogłam zrobić.
Żywiłam delikatną nadzieję, że to będzie jednak bliżej 15-tej, kiedy Młoda wróci już ze szkoły, niestety tak gdzieś po 17-tej klikając na śledzenie przesyłki zauważyłam, że wpisano nieudaną próbę doręczenia i informację "przesyłka awizowana". I tu pierwszy zgrzyt. Dla mnie zwrot "przesyłka awizowana" oznacza, że dostałam awizo - informację, że przesyłki nie udało się dostarczyć i kontakt do ustalenia następnej próby odbioru lub osobistego odbioru przeze mnie (tak, zależało mi, chciałam pojechać po ten fotel, poza tym faktycznie nie było mnie w domu). Jednak wszystkie następne informacje czerpałam tylko z linku do śledzenia przesyłki, ponieważ firma:
- nie podaje NIGDZIE nr telefonu;
- w internecie jest kilka adresów ich punktów, typu odbierz/nadaj małą paczkę, tam się chociaż tyle dowiedziałam, że główny punkt przechowywania dużych paczek jest w pobliskim miasteczku oddalonym o 20 km, poza tym nikt mi tam paczki nie wyda;
- jedyna forma kontaktu to czat z wirtualnym doradcą, który nie rozumie, co się do niego pisze, mimo że starałam się krótko i konkretnie;
- wirtualny doradca twierdzi, że nie istnieje mój nr przesyłki, mimo że ja za pomocą dokładnie tego numeru przesyłkę śledzę...
Wiecie co, machnęłam ręką, mimo że Młoda bardzo zawiedziona, że dostawa tak się opóźnia. Ponieważ wiele osób ostrzegało mnie, że FedEx podejmuje tylko jedną próbę doręczenia, to stwierdziłam, że poczekam aż odeślą, skontaktuję się ze sprzedającym i poproszę o wysłanie inną firmą kurierską na mój koszt. Jeśli się nie da, no to poproszę o zwrot pieniędzy, kupię gdzieś nawet drożej, ale gdzie wysyłają jakąś normalną firmą.
Jednak dzisiaj ponownie wstąpiła we mnie nadzieja, bo sprawdzając status przesyłki zauważyłam, że ponownie została wydana kurierowi do doręczenia. Po tygodniu "leżakowania" w punkcie, no ale jednak hurra! Jestem cały dzień w domu, wreszcie Młoda dostanie swój fotel!
Taaa... O godz. 17.40 status przesyłki zmienił się na "nieudana próba doręczenia, przesyłka awizowana". Siedziałam w domu kamieniem, z psem byłam rano (dostawa jak poprzedni zaplanowana była na 12.00-15.00). Co więcej, razem ze mną siedziało dwóch facetów kładących mi panele w przedpokoju i oni też jako żywo nie słyszeli żeby ktoś dzwonił domofonem. Dodam, że kładzenie paneli generuje mało hałasu, za to mój domofon dużo, jest to dźwięk, który umarłego by obudził, więc jestem pewna, że nikt nie próbował mi dostarczyć tej przesyłki.
I wiecie co mogę? Guano mogę. Skargi nie mam gdzie złożyć, z automatem nie będę gadać, mogę się tylko powkurzać, poczekać na odesłanie przesyłki i załatwić sprawę ze sprzedawcą...
I na pewno nigdy więcej FedEx!
firma kurierska
Ocena:
129
(137)