Profil użytkownika

janhalb
Zamieszcza historie od: | 4 lutego 2011 - 17:48 |
Ostatnio: | 9 lipca 2025 - 22:55 |
- Historii na głównej: 74 z 82
- Punktów za historie: 23680
- Komentarzy: 1454
- Punktów za komentarze: 11566
poczekalnia
Skomentuj
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Musiałem pójść do lekarza specjalisty. U mnie (30 km od Warszawy) - najbliższy termin za 3 miesiące… Jeśli masz skierowanie na cito. Jak nie, to za 5.
W Warszawie da się znaleźć nieco szybciej. Ale wszedłem w wyszukiwarkę NFZ i wyszło mi, że w innym niewielkim miasteczku kawałek ode mnie (30 min samochodem) mogę się zapisać na za trzy tygodnie. No i świetnie - pracuję w domu, nie jest dla mnie problemem pojechać. Zadzwoniłem, zapisałem się.
Minęły trzy tygodnie. Dziś rano pojechałem. Miasto, w którym byłem może 3 razy w życiu, przychodnia, w której nie byłem nigdy. Nieco źle obliczyłem dojazd, więc wpadłem na ostatnią chwilę: wizytę miałem wyznaczoną na 9:40, pod gabinetem byłem - lekko zasapany - o 9:39.
W poczekalni kilka osób, pytam, kto z państwa do gabinetu numer 5. Jedna pani - na oko w moim wieku (czyli 50+). No super. Pytam panią zatem, na którą ma wizytę (nie zdziwiłbym się, gdyby była przede mną, wiadomo, że opóźnienia się zdarzają). Ale pani robi wielkie oczy: jak to "na którą"? Paaanie, tu nie ma na godziny czy numerki, tu się wchodzi w takiej kolejności, jak kto przyszedł! (wszystko powiedziane tonem protekcjonalnym, z wyższością w głosie, trochę w klimacie "trzeba głupkowi wytłumaczyć, jak świat działa").
Zdziwiłem się - myślałem, że już takich atrakcji nigdzie nie ma - ale OK, przychodni nie znam, widać tak tu mają. Zresztą pani przede mną jest tylko jedna, więc i tak długo nie poczekam.
Minęły może trzy minuty, z gabinetu nie wyszedł jeszcze poprzedni pacjent, kiedy zjawiła się kolejna osoba. Mocno starsza pani, z laseczką.
– Państwo do gabinetu numer 5?
Potwierdziliśmy. Na co starsza pani pyta mnie… na którą mam wizytę. Mówię, lekko zdziwiony, że na 9:40 - i czekam na rozwój wypadków.
Starsza pani zawraca się do tej pani, co przyszła przede mną, pytając o to samo. W odpowiedzi słyszy to samo, co ja usłyszałem - że nie ma "na godzinę", tylko w kolejności przyjścia.
I tu wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Starsza pani wzięła się pod boki, spojrzała na rozmówczynię z politowaniem i powiedziała:
- A niby od kiedy tak jest? Pani kochana, leczę się w tej przychodni od piętnastu lat i ZAWSZE wchodziło się według godzin zapisów. Kto pani takich głupot nagadał?
Pani się zaczerwieniła, ale idzie w zaparte: – Tak mi powiedzieli przy rejestracji.
- A kiedy się pani rejestrowała? - docieka staruszka.
- No przed chwilą…
- Czy pani się dobrze czuje?! - zagotowała się starsza pani. – Do XXX (tu nazwa specjalizacji) czeka się tygodniami, czasami miesiącami! Jak pani się PRZED CHWILĄ zarejestrowała, to znaczy, że pan doktor zgodził się przyjąć panią DODATKOWO. Czyli czeka pani grzecznie, aż zrobi się "okienko" albo wchodzi na końcu godzin przyjmowania. Jak ten pan (wskazała na mnie) ma na 9:40, to teraz on wchodzi. Bo ja mam na 10:00, czyli wchodzę po nim.
Wszystko to było powiedziane takim tonem, że "sprytna" pani już nawet buzi nie otworzyła. Chwilę później wyszedł poprzedni pacjent i wszedłem do gabinetu.
To, że ktoś próbuje się wepchnąć bez kolejki, nie podoba mi się - ale jestem w stanie zrozumieć. Ale takiego śliskiego cwaniactwa po prostu nie znoszę: kłamać w żywe oczy w sytuacji, kiedy i tak ktoś robi uprzejmość, że cię przyjmuje…
W Warszawie da się znaleźć nieco szybciej. Ale wszedłem w wyszukiwarkę NFZ i wyszło mi, że w innym niewielkim miasteczku kawałek ode mnie (30 min samochodem) mogę się zapisać na za trzy tygodnie. No i świetnie - pracuję w domu, nie jest dla mnie problemem pojechać. Zadzwoniłem, zapisałem się.
Minęły trzy tygodnie. Dziś rano pojechałem. Miasto, w którym byłem może 3 razy w życiu, przychodnia, w której nie byłem nigdy. Nieco źle obliczyłem dojazd, więc wpadłem na ostatnią chwilę: wizytę miałem wyznaczoną na 9:40, pod gabinetem byłem - lekko zasapany - o 9:39.
W poczekalni kilka osób, pytam, kto z państwa do gabinetu numer 5. Jedna pani - na oko w moim wieku (czyli 50+). No super. Pytam panią zatem, na którą ma wizytę (nie zdziwiłbym się, gdyby była przede mną, wiadomo, że opóźnienia się zdarzają). Ale pani robi wielkie oczy: jak to "na którą"? Paaanie, tu nie ma na godziny czy numerki, tu się wchodzi w takiej kolejności, jak kto przyszedł! (wszystko powiedziane tonem protekcjonalnym, z wyższością w głosie, trochę w klimacie "trzeba głupkowi wytłumaczyć, jak świat działa").
Zdziwiłem się - myślałem, że już takich atrakcji nigdzie nie ma - ale OK, przychodni nie znam, widać tak tu mają. Zresztą pani przede mną jest tylko jedna, więc i tak długo nie poczekam.
Minęły może trzy minuty, z gabinetu nie wyszedł jeszcze poprzedni pacjent, kiedy zjawiła się kolejna osoba. Mocno starsza pani, z laseczką.
– Państwo do gabinetu numer 5?
Potwierdziliśmy. Na co starsza pani pyta mnie… na którą mam wizytę. Mówię, lekko zdziwiony, że na 9:40 - i czekam na rozwój wypadków.
Starsza pani zawraca się do tej pani, co przyszła przede mną, pytając o to samo. W odpowiedzi słyszy to samo, co ja usłyszałem - że nie ma "na godzinę", tylko w kolejności przyjścia.
I tu wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Starsza pani wzięła się pod boki, spojrzała na rozmówczynię z politowaniem i powiedziała:
- A niby od kiedy tak jest? Pani kochana, leczę się w tej przychodni od piętnastu lat i ZAWSZE wchodziło się według godzin zapisów. Kto pani takich głupot nagadał?
Pani się zaczerwieniła, ale idzie w zaparte: – Tak mi powiedzieli przy rejestracji.
- A kiedy się pani rejestrowała? - docieka staruszka.
- No przed chwilą…
- Czy pani się dobrze czuje?! - zagotowała się starsza pani. – Do XXX (tu nazwa specjalizacji) czeka się tygodniami, czasami miesiącami! Jak pani się PRZED CHWILĄ zarejestrowała, to znaczy, że pan doktor zgodził się przyjąć panią DODATKOWO. Czyli czeka pani grzecznie, aż zrobi się "okienko" albo wchodzi na końcu godzin przyjmowania. Jak ten pan (wskazała na mnie) ma na 9:40, to teraz on wchodzi. Bo ja mam na 10:00, czyli wchodzę po nim.
Wszystko to było powiedziane takim tonem, że "sprytna" pani już nawet buzi nie otworzyła. Chwilę później wyszedł poprzedni pacjent i wszedłem do gabinetu.
To, że ktoś próbuje się wepchnąć bez kolejki, nie podoba mi się - ale jestem w stanie zrozumieć. Ale takiego śliskiego cwaniactwa po prostu nie znoszę: kłamać w żywe oczy w sytuacji, kiedy i tak ktoś robi uprzejmość, że cię przyjmuje…
słuzba_zdrowia
Ocena:
4
(4)
Będzie nieco długo, ale wstęp jest konieczny dla pokazania tła historii.
Mam znajomą - pani nieco młodsza ode mnie, przed pięćdziesiątką - nazwijmy ją C.
Mniej więcej ćwierć wieku temu, będąc studentką w wieku 20+, C. poznała pewnego przystojnego Irlandczyka. Oboje przypadli sobie do gustu, "chodzili ze sobą" niecały rok i zdecydowali się związać na stałe. Po kolejnych sześciu miesiącach odbyły się ślub i wesele (na których byłem), a jeszcze rok później urodził im się syn.
No sielanka… Niestety, do czasu. Thomas (Irlandczyk), choć skądinąd facet uroczy, przesympatyczny, inteligentny i w ogóle świetny gość, jako mąż okazał się - delikatnie mówiąc - mało dojrzały. Imprezy, panienki, szybko okazało się, że C. bynajmniej nie jest jedyną kobietą w jego życiu… No i niestety trzy i pół roku po ślubie doszło do rozwodu. Cóż, bywa. Życie.
Trzeba podkreślić, że rozwód przebiegł w bardzo cywilizowanej atmosferze, Thomas ojcem okazał się znacznie lepszym niż mężem, z synem utrzymywał kontakt, alimenty płacił bez szemrania, na szkolne wywiadówki chodził, z byłą żoną utrzymywał poprawne stosunki - z jej strony siłą rzeczy nieco chłodne, ale poprawne.
Historia jakich wiele. Wydawało się, że wszyscy dawno się z sytuacją pogodzili. Thomas po kilku latach ponownie się ożenił, C. także po raz drugi wyszła za mąż, choć dzieci już więcej nie miała. Wszystko było w porządku… Aż rok temu syn C. - nazwijmy go J. - poznał dziewczynę. Chłopak miał 24 lata, zakochał się, wybranka w podobnym wieku. Poznałem ją: dziewczyna kulturalna, dobrze wychowana, z poczuciem humoru, błyskotliwie inteligentna, a do tego - last, but not least - naprawdę bardzo ładna. J. zakochał się do szaleństwa, ewidentnie z wzajemnością. Chodzili ze sobą pół roku, kiedy postanowił przedstawić ją matce.
Niestety, okazało się, że z punktu widzenia przyszłej teściowej dziewczyna ma jedną niezwykle poważną wadę. Wadę absolutnie fundamentalną. Otóż dziewczyna jest… Irlandką.
C. - wybaczcie, nie umiem tego inaczej nazwać - dostała kompletnego p...dolca. Normalna, wydawałoby się, rozsądna kobieta zaczęła najpierw tłumaczyć synowi (z którym dotąd miała świetny kontakt - zawsze wydawała się naprawdę fajną matką), że ABSOLUTNIE nie może się z tą dziewczyną związać. Jak syn nie zamierzał mamusi posłuchać - zaczęły się takie jazdy, że wszyscy znajomi byli w szoku. Awantury, ordynarny szantaż emocjonalny, większe awantury, a w końcu próby manipulacji włącznie z przedstawianiem synowi "dowodów", że dziewczyna go zdradza, a dziewczynie - podobnych "dowodów", że on zdradza ją. Przypadek absolutnie psychiatryczny.
I naprawdę C. do tej dziewczyny NIC nie ma - poza faktem, że dziewczyna jest Irlandką, a ona przecież ma złe doświadczenie, bo Irlandczycy zdradzają etc. Jakiekolwiek próby racjonalnej dyskusji odbijały się jak od ściany. Doszło do tego, że J. wyprowadził się z domu, praktycznie zerwał z matką kontakty (co zresztą dość ciężko przeżył).
Ponieważ wśród znajomych jestem znany jako "mediator i wysłannik pokoju" ;-) a przy tym jestem psychologiem z wykształcenia (…choć nie z zawodu…), zostałem namówiony na rozmowę z C. Że może mi się uda przebić przez ten mur.
Gadaliśmy dość długo, efekty chyba niewielkie. Próbowałem na spokojnie pokazać jej, że zachowuje się nieracjonalnie, że robi krzywdę zarówno swojemu synowi, jak sobie, że na własną prośbę niszczy relacje między nimi, że NIE MOŻE, do cholery, dyrygować życiem dorosłego bądź co bądź faceta (zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie miała takich zapędów).
"Ty nic nie rozumiesz, nie chcę, żeby on przechodził przez to, przez co ja przeszłam". Czułem się, jakbym mówił do ściany.
Powiedziałem jej na koniec, że oni i tak się pobiorą. Że tylko od niej zależy, czy przy tym będzie, czy będzie częścią ich życia, czy będzie miała kontakt z wnukami - czy nie. I powiedziałem, że moim zdaniem potrzebuje terapii.
Nie wiem, czy to coś da. Ślub J. i jego irlandzkiej wybranki ma się odbyć we wrześniu. Ja na pewno będę. A czy ona będzie? Nie jestem w tej sprawie optymistą.
Przerażające, jak trauma sprzed lat może wyleźć w najmniej oczekiwanym momencie i sprawić, że niszczymy życie sobie i swoim bliskim…
Mam znajomą - pani nieco młodsza ode mnie, przed pięćdziesiątką - nazwijmy ją C.
Mniej więcej ćwierć wieku temu, będąc studentką w wieku 20+, C. poznała pewnego przystojnego Irlandczyka. Oboje przypadli sobie do gustu, "chodzili ze sobą" niecały rok i zdecydowali się związać na stałe. Po kolejnych sześciu miesiącach odbyły się ślub i wesele (na których byłem), a jeszcze rok później urodził im się syn.
No sielanka… Niestety, do czasu. Thomas (Irlandczyk), choć skądinąd facet uroczy, przesympatyczny, inteligentny i w ogóle świetny gość, jako mąż okazał się - delikatnie mówiąc - mało dojrzały. Imprezy, panienki, szybko okazało się, że C. bynajmniej nie jest jedyną kobietą w jego życiu… No i niestety trzy i pół roku po ślubie doszło do rozwodu. Cóż, bywa. Życie.
Trzeba podkreślić, że rozwód przebiegł w bardzo cywilizowanej atmosferze, Thomas ojcem okazał się znacznie lepszym niż mężem, z synem utrzymywał kontakt, alimenty płacił bez szemrania, na szkolne wywiadówki chodził, z byłą żoną utrzymywał poprawne stosunki - z jej strony siłą rzeczy nieco chłodne, ale poprawne.
Historia jakich wiele. Wydawało się, że wszyscy dawno się z sytuacją pogodzili. Thomas po kilku latach ponownie się ożenił, C. także po raz drugi wyszła za mąż, choć dzieci już więcej nie miała. Wszystko było w porządku… Aż rok temu syn C. - nazwijmy go J. - poznał dziewczynę. Chłopak miał 24 lata, zakochał się, wybranka w podobnym wieku. Poznałem ją: dziewczyna kulturalna, dobrze wychowana, z poczuciem humoru, błyskotliwie inteligentna, a do tego - last, but not least - naprawdę bardzo ładna. J. zakochał się do szaleństwa, ewidentnie z wzajemnością. Chodzili ze sobą pół roku, kiedy postanowił przedstawić ją matce.
Niestety, okazało się, że z punktu widzenia przyszłej teściowej dziewczyna ma jedną niezwykle poważną wadę. Wadę absolutnie fundamentalną. Otóż dziewczyna jest… Irlandką.
C. - wybaczcie, nie umiem tego inaczej nazwać - dostała kompletnego p...dolca. Normalna, wydawałoby się, rozsądna kobieta zaczęła najpierw tłumaczyć synowi (z którym dotąd miała świetny kontakt - zawsze wydawała się naprawdę fajną matką), że ABSOLUTNIE nie może się z tą dziewczyną związać. Jak syn nie zamierzał mamusi posłuchać - zaczęły się takie jazdy, że wszyscy znajomi byli w szoku. Awantury, ordynarny szantaż emocjonalny, większe awantury, a w końcu próby manipulacji włącznie z przedstawianiem synowi "dowodów", że dziewczyna go zdradza, a dziewczynie - podobnych "dowodów", że on zdradza ją. Przypadek absolutnie psychiatryczny.
I naprawdę C. do tej dziewczyny NIC nie ma - poza faktem, że dziewczyna jest Irlandką, a ona przecież ma złe doświadczenie, bo Irlandczycy zdradzają etc. Jakiekolwiek próby racjonalnej dyskusji odbijały się jak od ściany. Doszło do tego, że J. wyprowadził się z domu, praktycznie zerwał z matką kontakty (co zresztą dość ciężko przeżył).
Ponieważ wśród znajomych jestem znany jako "mediator i wysłannik pokoju" ;-) a przy tym jestem psychologiem z wykształcenia (…choć nie z zawodu…), zostałem namówiony na rozmowę z C. Że może mi się uda przebić przez ten mur.
Gadaliśmy dość długo, efekty chyba niewielkie. Próbowałem na spokojnie pokazać jej, że zachowuje się nieracjonalnie, że robi krzywdę zarówno swojemu synowi, jak sobie, że na własną prośbę niszczy relacje między nimi, że NIE MOŻE, do cholery, dyrygować życiem dorosłego bądź co bądź faceta (zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie miała takich zapędów).
"Ty nic nie rozumiesz, nie chcę, żeby on przechodził przez to, przez co ja przeszłam". Czułem się, jakbym mówił do ściany.
Powiedziałem jej na koniec, że oni i tak się pobiorą. Że tylko od niej zależy, czy przy tym będzie, czy będzie częścią ich życia, czy będzie miała kontakt z wnukami - czy nie. I powiedziałem, że moim zdaniem potrzebuje terapii.
Nie wiem, czy to coś da. Ślub J. i jego irlandzkiej wybranki ma się odbyć we wrześniu. Ja na pewno będę. A czy ona będzie? Nie jestem w tej sprawie optymistą.
Przerażające, jak trauma sprzed lat może wyleźć w najmniej oczekiwanym momencie i sprawić, że niszczymy życie sobie i swoim bliskim…
Rodzina
Ocena:
110
(116)
Paczkomat umieszczony na placyku za niewielkim sklepem. Wjeżdża się podjazdem obok sklepu, za budynkiem równolegle do podjazdu stoi paczkomat, a "na wprost" jest miejsce parkingowe dla trzech samochodów (równolegle do podjazdu, niejako na jego przedłużeniu).
Wjeżdżam, żeby nadać paczkę - ale nie mogę zaparkować, ba jakaś pani stanęła długim volvo kombi w poprzek PRZED miejscami parkingowymi, ale tak, że zablokowała wszystkie trzy. Pani siedzi w swoim aucie, więc myślę sobie, że pewnie właśnie wyjeżdża… Ale nie: volvo twardo stoi, miejsca parkingowe zablokowane, pani coś dłubie w telefonie. Błysnąłem jej światłami - popatrzyła na mnie wzrokiem wyrażającym mieszaninę zdziwienia i oburzenia.
Cóż, nie będę się z nią przecież kłócił - pojechałem na placyk za tylnym wejściem do sklepu (na szczęście była sobota, późne popołudnie, sklep już zamknięty - gdyby nie to, nie mógłbym tam stanąć).
Idę do paczkomatu, a pani, która tymczasem już wysiadła z volvo, dalej dłubie w telefonie, usiłując (zapewne) odebrać paczkę. Na mój widok pani przybrała minę z kategorii "o co ci chodzi, człowieku" i pyta, dlaczego na nią błyskałem światłami.
Mówię jej (grzecznie, spokojnie): – Proszę pani, tam są trzy miejsca parkingowe, a pani stanęła tak, że blokuje pani dostęp do wszystkich trzech...
- ALE JA TU TYLKO NA CHWILĘ!
Nie, no jasne, bo ja na cały weekend… Wzruszyłem tylko ramionami, bo uznałem, że dyskusja nie ma większego sensu. Stoję zatem z moją paczką i czekam, a pani dalej dłubie w telefonie, coś stuka na panelu paczkomatu, znowu dłubie, znowu stuka… Volvo dalej blokuje wszystkie trzy miejsca parkingowe… Minęły ponad trzy minuty (nie przesadzam, zegarek miałem na ręce), kiedy Pani - po dłuższej chwili wpatrywania się w komunikat na panelu - zawołała zdziwiona:
- A, bo to nie ten paczkomat? A pan wie, gdzie jest ulica Piekielna?
…po czym nie czekając na odpowiedź (!) wsiadła do swojego volvo i odjechała.
Surrealistyczne doświadczenie…
Wjeżdżam, żeby nadać paczkę - ale nie mogę zaparkować, ba jakaś pani stanęła długim volvo kombi w poprzek PRZED miejscami parkingowymi, ale tak, że zablokowała wszystkie trzy. Pani siedzi w swoim aucie, więc myślę sobie, że pewnie właśnie wyjeżdża… Ale nie: volvo twardo stoi, miejsca parkingowe zablokowane, pani coś dłubie w telefonie. Błysnąłem jej światłami - popatrzyła na mnie wzrokiem wyrażającym mieszaninę zdziwienia i oburzenia.
Cóż, nie będę się z nią przecież kłócił - pojechałem na placyk za tylnym wejściem do sklepu (na szczęście była sobota, późne popołudnie, sklep już zamknięty - gdyby nie to, nie mógłbym tam stanąć).
Idę do paczkomatu, a pani, która tymczasem już wysiadła z volvo, dalej dłubie w telefonie, usiłując (zapewne) odebrać paczkę. Na mój widok pani przybrała minę z kategorii "o co ci chodzi, człowieku" i pyta, dlaczego na nią błyskałem światłami.
Mówię jej (grzecznie, spokojnie): – Proszę pani, tam są trzy miejsca parkingowe, a pani stanęła tak, że blokuje pani dostęp do wszystkich trzech...
- ALE JA TU TYLKO NA CHWILĘ!
Nie, no jasne, bo ja na cały weekend… Wzruszyłem tylko ramionami, bo uznałem, że dyskusja nie ma większego sensu. Stoję zatem z moją paczką i czekam, a pani dalej dłubie w telefonie, coś stuka na panelu paczkomatu, znowu dłubie, znowu stuka… Volvo dalej blokuje wszystkie trzy miejsca parkingowe… Minęły ponad trzy minuty (nie przesadzam, zegarek miałem na ręce), kiedy Pani - po dłuższej chwili wpatrywania się w komunikat na panelu - zawołała zdziwiona:
- A, bo to nie ten paczkomat? A pan wie, gdzie jest ulica Piekielna?
…po czym nie czekając na odpowiedź (!) wsiadła do swojego volvo i odjechała.
Surrealistyczne doświadczenie…
paczkomaty
Ocena:
142
(148)
Tytułem nakreślenia tła:
Mieszkamy w małym miasteczku 30 km od stolicy. Wtorek po południu. Muszę pojechać do Warszawy załatwić parę spraw. Mój młodszy syn (16 lat) musi podjechać do sąsiedniego miasteczka (w tę samą stronę). Wsiadamy razem do pociągu. On jedzie jedną stację (4 minuty), ja do Warszawy (+/- 35 minut).
Ja kupiłem wcześniej bilet. Syn powiedział, że kupi sobie przez telefon (zwykle tak robi). Wsiadamy do pociągu. Planowy odjazd 15:37. Jest 15:36, minuta do odjazdu - ale strona www kolei mazowieckich informuje mojego syna, że nie może kupić biletu na ten pociąg, bo "jest już po godzinie odjazdu" (czy jakoś tak). Cóż - widocznie strona stoi na serwerze w innej strefie czasowej (różniącej się o minutę czy dwie). PKP, nie przeskoczysz.
Oczywiście jest już za późno, żeby biec do kasy (pociąg rusza), ale proszę, właśnie idzie pan konduktor. Podchodzimy zatem od razu do niego (widać, że nie czekamy, tylko aktywnie idziemy w jego stronę), żeby kupić bilet. Mówię, o co chodzi - a pan konduktor (PK) z oburzeniem, że "teraz to będzie kosztowało 150 złotych!"
Że słucham? A z jakiej niby racji?
[PK] Bo nie masz biletu!
Syna nieco zatkało. Mnie rzadko zatyka, więc powtarzam panu spokojnie, że syn chciał właśnie kupić bilet (syn na dowód pokazuje na telefonie wciąż otwartą stronę Kolei Mazowieckich), ale z powodów OD NAS NIEZALEŻNYCH nie było to możliwe. A przecież w takiej sytuacji MOŻNA kupić bilet u konduktora.
Ale PK - bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że TO SIĘ ROBI INACZEJ - i pokazuje karteczkę nad drzwiami, że jak się nie ma biletu, to trzeba iść na przód pociągu etc.
– Proszę pana - mówię, jeszcze dość spokojnie. – Przecież widzi pan, że ten brak biletu nie jest naszą winą, a mój syn oczywiście może, jeśli pan sobie życzy, udać się na przód składu i tam na pana poczekać. Tyle, że jesteśmy prawie na końcu pociągu, więc zanim tam dojdzie, będziemy już na następnej stacji, w M., gdzie wysiada. Więc może przestanie pan robić problemy pasażerowi, który mógłby spokojnie zgodnie z przepisami "iść na przód składu" i w efekcie wysiąść bez płacenia za bilet, ale jest uczciwym człowiekiem i chce ten bilet kupić?!
Pan chyba załapał, że mu się to nie upiecze, więc z miną męczennika wyciągnął bloczek i wypisał bilet, cały czas narzekając, że ma przez nas więcej roboty. Syn zapłacił, wziął od niego bilet i wysiadł.
Ech.
Mieszkamy w małym miasteczku 30 km od stolicy. Wtorek po południu. Muszę pojechać do Warszawy załatwić parę spraw. Mój młodszy syn (16 lat) musi podjechać do sąsiedniego miasteczka (w tę samą stronę). Wsiadamy razem do pociągu. On jedzie jedną stację (4 minuty), ja do Warszawy (+/- 35 minut).
Ja kupiłem wcześniej bilet. Syn powiedział, że kupi sobie przez telefon (zwykle tak robi). Wsiadamy do pociągu. Planowy odjazd 15:37. Jest 15:36, minuta do odjazdu - ale strona www kolei mazowieckich informuje mojego syna, że nie może kupić biletu na ten pociąg, bo "jest już po godzinie odjazdu" (czy jakoś tak). Cóż - widocznie strona stoi na serwerze w innej strefie czasowej (różniącej się o minutę czy dwie). PKP, nie przeskoczysz.
Oczywiście jest już za późno, żeby biec do kasy (pociąg rusza), ale proszę, właśnie idzie pan konduktor. Podchodzimy zatem od razu do niego (widać, że nie czekamy, tylko aktywnie idziemy w jego stronę), żeby kupić bilet. Mówię, o co chodzi - a pan konduktor (PK) z oburzeniem, że "teraz to będzie kosztowało 150 złotych!"
Że słucham? A z jakiej niby racji?
[PK] Bo nie masz biletu!
Syna nieco zatkało. Mnie rzadko zatyka, więc powtarzam panu spokojnie, że syn chciał właśnie kupić bilet (syn na dowód pokazuje na telefonie wciąż otwartą stronę Kolei Mazowieckich), ale z powodów OD NAS NIEZALEŻNYCH nie było to możliwe. A przecież w takiej sytuacji MOŻNA kupić bilet u konduktora.
Ale PK - bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że TO SIĘ ROBI INACZEJ - i pokazuje karteczkę nad drzwiami, że jak się nie ma biletu, to trzeba iść na przód pociągu etc.
– Proszę pana - mówię, jeszcze dość spokojnie. – Przecież widzi pan, że ten brak biletu nie jest naszą winą, a mój syn oczywiście może, jeśli pan sobie życzy, udać się na przód składu i tam na pana poczekać. Tyle, że jesteśmy prawie na końcu pociągu, więc zanim tam dojdzie, będziemy już na następnej stacji, w M., gdzie wysiada. Więc może przestanie pan robić problemy pasażerowi, który mógłby spokojnie zgodnie z przepisami "iść na przód składu" i w efekcie wysiąść bez płacenia za bilet, ale jest uczciwym człowiekiem i chce ten bilet kupić?!
Pan chyba załapał, że mu się to nie upiecze, więc z miną męczennika wyciągnął bloczek i wypisał bilet, cały czas narzekając, że ma przez nas więcej roboty. Syn zapłacił, wziął od niego bilet i wysiadł.
Ech.
PKP
Ocena:
165
(185)
Temat przewijający się przez "Piekielnych" nie raz i nie dwa, sam już coś na ten temat pisałem, ale za każdym razem wkurza mnie tak samo. Przepraszam.
Miałem w wakacje wypadek, dość poważny. Na szczęście ani mnie, ani młodzieży, którą wiozłem na obóz (syn i 4 jego kolegów) nic się nie stało, ale samochód do kasacji.
Po skasowanym aucie zostały mi w garażu zimowe opony. Komplet. Kupione jesienią ubiegłego roku, polskie "Kormorany", jeżdżone jeden (dość łagodny) sezon, czyli prawie nie zużyte. Nowe jeździło ma inne koła, więc tych zimówek do niego nie założę. Co robimy?
Sprzedajemy.
Wystawiam na OLX, piszę cenę 450 zł (nowe kosztowały dobrze ponad 800), zaznaczam, że "do negocjacji" zakładając, że sprzedam za 400 - i będę miał wkład w nowe zimówki, które muszę kupić do nowego auta.
Wystawiam w czwartek (tydzień temu). Już tego samego dnia dzwoni gość, że zainteresowany, że kupi, że przyjedzie, czy da się za 400.
Da się.
No to on będzie jutro (w piątek). Koło 12:00. OK, powiadam, nie ma problemu - pracuję w domu, więc może być. Tylko żebym mu "zarezerwował", bo on jedzie z X (20 km), żeby się nie okazało, że na darmo.
Piątek. Jest 12:00, gościa nie ma. O 13:00 też. I o 14:00. "W międzyczasie" dzwonią trzy kolejne osoby, ale mówię, że na razie rezerwacja…
Po 15:00 klient dzwoni, że coś mu wypadło i jednak będzie koło 18:00. OK, myślę sobie, i tak siedzę w domu, ale już jestem trochę wkurzony, bo jak się umawiasz na 12:00, człowieku, i coś ci wypadło, to zadzwoń (alb napisz) o tej 12:00 czy wcześniej.
Ale gościa o 18:00 nie ma. Dzwoni o 19:00, że on jednak nie zdążył, że będzie w poniedziałek koło 18:00.
Jestem wkurzony, ale OK.
Poniedziałek. 18:00 - gościa nie ma. I godzinę później też. I dwie. I cisza.
We wtorek rano piszę do gościa SMSa - że jeśli dziś do 15:00 się nie zjawi, to sprzedają "następnemu w kolejce".
Cisza. Zero reakcji. Ani be, ani me, ani pocałuj mnie w de.
Więc punkt 15:00 dzwonię do gościa, który odzywał się jako drugi, czy jest zainteresowany. Był. Umówiliśmy się na środę. Przyjechał o porze, zapłacił, podziękował, pojechał.
Da się? Da się.
NIE JESTEM W STANIE ZROZUMIEĆ takiego zachowania. Gość się umawia, spóźnia, o tym, że "coś mu wypadło" informuje trzy godziny po czasie, znowu się umawia, nie przyjeżdża - i nie odpowiada na wiadomości.
No do licha… Rozmyśliłeś się? Znalazłeś taniej? Napisz choćby tego głupiego SMSa: "Jednak rezygnuję". O "Przepraszam" już nawet nie wspominam.
Ech.
Miałem w wakacje wypadek, dość poważny. Na szczęście ani mnie, ani młodzieży, którą wiozłem na obóz (syn i 4 jego kolegów) nic się nie stało, ale samochód do kasacji.
Po skasowanym aucie zostały mi w garażu zimowe opony. Komplet. Kupione jesienią ubiegłego roku, polskie "Kormorany", jeżdżone jeden (dość łagodny) sezon, czyli prawie nie zużyte. Nowe jeździło ma inne koła, więc tych zimówek do niego nie założę. Co robimy?
Sprzedajemy.
Wystawiam na OLX, piszę cenę 450 zł (nowe kosztowały dobrze ponad 800), zaznaczam, że "do negocjacji" zakładając, że sprzedam za 400 - i będę miał wkład w nowe zimówki, które muszę kupić do nowego auta.
Wystawiam w czwartek (tydzień temu). Już tego samego dnia dzwoni gość, że zainteresowany, że kupi, że przyjedzie, czy da się za 400.
Da się.
No to on będzie jutro (w piątek). Koło 12:00. OK, powiadam, nie ma problemu - pracuję w domu, więc może być. Tylko żebym mu "zarezerwował", bo on jedzie z X (20 km), żeby się nie okazało, że na darmo.
Piątek. Jest 12:00, gościa nie ma. O 13:00 też. I o 14:00. "W międzyczasie" dzwonią trzy kolejne osoby, ale mówię, że na razie rezerwacja…
Po 15:00 klient dzwoni, że coś mu wypadło i jednak będzie koło 18:00. OK, myślę sobie, i tak siedzę w domu, ale już jestem trochę wkurzony, bo jak się umawiasz na 12:00, człowieku, i coś ci wypadło, to zadzwoń (alb napisz) o tej 12:00 czy wcześniej.
Ale gościa o 18:00 nie ma. Dzwoni o 19:00, że on jednak nie zdążył, że będzie w poniedziałek koło 18:00.
Jestem wkurzony, ale OK.
Poniedziałek. 18:00 - gościa nie ma. I godzinę później też. I dwie. I cisza.
We wtorek rano piszę do gościa SMSa - że jeśli dziś do 15:00 się nie zjawi, to sprzedają "następnemu w kolejce".
Cisza. Zero reakcji. Ani be, ani me, ani pocałuj mnie w de.
Więc punkt 15:00 dzwonię do gościa, który odzywał się jako drugi, czy jest zainteresowany. Był. Umówiliśmy się na środę. Przyjechał o porze, zapłacił, podziękował, pojechał.
Da się? Da się.
NIE JESTEM W STANIE ZROZUMIEĆ takiego zachowania. Gość się umawia, spóźnia, o tym, że "coś mu wypadło" informuje trzy godziny po czasie, znowu się umawia, nie przyjeżdża - i nie odpowiada na wiadomości.
No do licha… Rozmyśliłeś się? Znalazłeś taniej? Napisz choćby tego głupiego SMSa: "Jednak rezygnuję". O "Przepraszam" już nawet nie wspominam.
Ech.
Niesolidność
Ocena:
168
(176)
Szerszenie mi się zalęgły - codziennie latają koło domu, wlatują do domu, trzeba tłuc (i uważać). Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że dranie zrobiły sobie gniazdo w ścianie domu - a w zasadzie między ociepleniem (styropianem) a murem.
Szerszeń niebezpieczne bydlę, zwłaszcza w kupie. W przypadku budynków użyteczności publicznej w takich sytuacjach interweniują strażacy, ale w prywatnych domach nie.
Szukam w sieci - firm zajmujących się takimi rzeczami jest w mojej okolicy sporo. W ubiegły poniedziałek (24 czerwca) dzwonię do jednego gościa. Brzmi profesjonalnie, tłumaczy, co trzeba zrobić i ile to będzie kosztowało. Zgadzam się. Umawiamy się na czwartek, między 12:00 a 15:00, on wcześniej zadzwoni. W porządku, pracuję w domu, takie ramy czasowe mi nie przeszkadzają.
Przychodzi czwartek. Południe… Pierwsza… Druga… Trzecia… Nie ma go, nie dzwoni. Wpół do czwartej ja dzwonię do niego. Nie odbiera. No OK, myślę, może właśnie ma jakąś trudną akcję gdzieś indziej. Poczekam.
Dzwonię ponownie koło 17:00. Nie odbiera.
Później jeszcze dwa telefony, ostatni koło 19:00. Nie odbiera.
Piszę SMS (grzecznie), z pytaniem co się stało, że byliśmy umówieni i jak się możemy umówić inaczej. Zero odzewu.
Czekam do piątkowego południa. Zero odzewu. Skreślam gościa w myślach, znajduję inną firmę. Umawiam się - cena wyższa o 50 zł, ale OK. Będą w sobotę koło południa. Wysyłam SMSem dokładny adres, dołączając grzeczną prośbę, żeby W RAZIE CZEGO dali znać, że nie przyjadą albo się spóźnią.
Sobota (dziś). Południe. Pierwsza. Druga. Po drugiej dzwonię. Gość odbiera po chyba ósmym sygnale. – Gdzie, w G.? - pyta znudzonym głosem. – W G. to my już dziś byliśmy, wcześniej.
No ale przecież byliśmy umówieni? Koło południa? – Aaa, ale ja do pana dzwoniłem i pan nie odbierał - kłamie w żywe oczy (siedzę w domu, telefon mam przy sobie, na pocztę też się nikt nie nagrał).
OK, dziękuję, do widzenia, poszukam kogoś innego, z niepoważnymi ludźmi interesów nie będę robił, bo jeśli ich kompetencje są równie wysokie, jak ich etyka zawodowa, to ja sobie odpuszczę.
Trzecia firma. Cena ciut niższa niż w pierwszej. Mają przyjechać koło 17:00. Trzymajcie kciuki…
Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Pierwszy - nie odbiera telefonów, nie oddzwania, serio? Co to za dziecinada? Nawet jak z jakichś powodów nie można przyjechać, to minimum profesjonalizmu wymagałoby jednak klienta o tym uprzedzić, prawda?
Drugi - olewa, nie zjawia się, a jak dzwonię, to zamiast powiedzieć uczciwie "Przepraszam, coś nam wypadło / nie zdążyliśmy / zapomnieliśmy, na kiedy możemy się umówić" - kłamie w żywe oczy (czy raczej w żywe uszy).
I nie jest tak, że w okolicy jest jedna firma, nie ma konkurencji i można traktować klientów "per noga".
Poczułem się jak w czasach PRL…
EDIT - trzy godziny później:
Trzeci pan od szerszeni - młody gość - przyjechał punktualnie, swoje zrobił szybko i fachowo, powiedział, na co uważać etc. Zapłaciłem i pojechał. Gdybym jeszcze kiedyś miał podobny problem: zgadnijcie, do której z trzech firm zadzwonię…?
Szerszeń niebezpieczne bydlę, zwłaszcza w kupie. W przypadku budynków użyteczności publicznej w takich sytuacjach interweniują strażacy, ale w prywatnych domach nie.
Szukam w sieci - firm zajmujących się takimi rzeczami jest w mojej okolicy sporo. W ubiegły poniedziałek (24 czerwca) dzwonię do jednego gościa. Brzmi profesjonalnie, tłumaczy, co trzeba zrobić i ile to będzie kosztowało. Zgadzam się. Umawiamy się na czwartek, między 12:00 a 15:00, on wcześniej zadzwoni. W porządku, pracuję w domu, takie ramy czasowe mi nie przeszkadzają.
Przychodzi czwartek. Południe… Pierwsza… Druga… Trzecia… Nie ma go, nie dzwoni. Wpół do czwartej ja dzwonię do niego. Nie odbiera. No OK, myślę, może właśnie ma jakąś trudną akcję gdzieś indziej. Poczekam.
Dzwonię ponownie koło 17:00. Nie odbiera.
Później jeszcze dwa telefony, ostatni koło 19:00. Nie odbiera.
Piszę SMS (grzecznie), z pytaniem co się stało, że byliśmy umówieni i jak się możemy umówić inaczej. Zero odzewu.
Czekam do piątkowego południa. Zero odzewu. Skreślam gościa w myślach, znajduję inną firmę. Umawiam się - cena wyższa o 50 zł, ale OK. Będą w sobotę koło południa. Wysyłam SMSem dokładny adres, dołączając grzeczną prośbę, żeby W RAZIE CZEGO dali znać, że nie przyjadą albo się spóźnią.
Sobota (dziś). Południe. Pierwsza. Druga. Po drugiej dzwonię. Gość odbiera po chyba ósmym sygnale. – Gdzie, w G.? - pyta znudzonym głosem. – W G. to my już dziś byliśmy, wcześniej.
No ale przecież byliśmy umówieni? Koło południa? – Aaa, ale ja do pana dzwoniłem i pan nie odbierał - kłamie w żywe oczy (siedzę w domu, telefon mam przy sobie, na pocztę też się nikt nie nagrał).
OK, dziękuję, do widzenia, poszukam kogoś innego, z niepoważnymi ludźmi interesów nie będę robił, bo jeśli ich kompetencje są równie wysokie, jak ich etyka zawodowa, to ja sobie odpuszczę.
Trzecia firma. Cena ciut niższa niż w pierwszej. Mają przyjechać koło 17:00. Trzymajcie kciuki…
Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Pierwszy - nie odbiera telefonów, nie oddzwania, serio? Co to za dziecinada? Nawet jak z jakichś powodów nie można przyjechać, to minimum profesjonalizmu wymagałoby jednak klienta o tym uprzedzić, prawda?
Drugi - olewa, nie zjawia się, a jak dzwonię, to zamiast powiedzieć uczciwie "Przepraszam, coś nam wypadło / nie zdążyliśmy / zapomnieliśmy, na kiedy możemy się umówić" - kłamie w żywe oczy (czy raczej w żywe uszy).
I nie jest tak, że w okolicy jest jedna firma, nie ma konkurencji i można traktować klientów "per noga".
Poczułem się jak w czasach PRL…
EDIT - trzy godziny później:
Trzeci pan od szerszeni - młody gość - przyjechał punktualnie, swoje zrobił szybko i fachowo, powiedział, na co uważać etc. Zapłaciłem i pojechał. Gdybym jeszcze kiedyś miał podobny problem: zgadnijcie, do której z trzech firm zadzwonię…?
usuwanie owadów usługi nieodpowiedzialność
Ocena:
179
(189)
Różnych historyjek o Poczcie Polskiej już tu wrzucałem kilka. Instytucja to piekielna w ogóle, a w moim mieście (powiatowe miasteczko, 30 tys. mieszkańców, 30 km od stolicy…) musi być jakaś Czarna Dziura Piekielności, bo to, co się tu pod tym względem dzieje, przechodzi ludzkie pojęcie i idzie kawałek dalej...
"Zagubione" paczki z sąsiedniego miasteczka (5 km)? Norma. List polecony z urzędu gminy idący MIESIĄC (przy odległości między rzeczonym urzędem a moim domem rzędu 2 km)? Zero zdziwienia. Sześć tygodni bez dostarczania poczty do domu, bo listonosz zachorował, a nie mają nikogo na zastępstwo? Dlaczego nie.
Każda wyprawa na pocztę to minimum pół godziny stania w kolejce. Na sześć okienek czynne dwa, przede mną pięć osób, ale każda ma w ręku awizo - a jak pani w okienku bierze awizo, to znika na zapleczu i nie ma jej co najmniej (!) pięć minut, bo szuka awizowanej przesyłki. Doszło do tego, że jak muszę wysłać podpisaną umowę do wydawnictwa (łącznie 4 kartki A4), to wolę pójść do punktu przesyłek kurierskich i zapłacić 20 zł, bo na Poczcie za polecony zapłacę 12, ale stracę trzy kwadranse. Ostatnio jak wystawiam coś na Allegro, to już w opisie zaznaczam, że może być kurier, paczkomat, odbiór osobisty, ale absolutnie ODMAWIAM wysyłki Pocztą Polską.
No i kolejny kwiatek, jego mać.
Miesiąc temu złożyłem wniosek w sądzie w pewnej ważnej dla mnie sprawie. Czekam na odpowiedź. Sprawa jest dość pilna, wiąże się z konkretnym wymiarem finansowym (każdy kolejny miesiąc to kolejne kilkaset złotych "do tyłu"). Sąd powiadamia listownie. Poleconym.
W czwartek poszedłem do sądu i w punkcie obsługi interesantów mówię, że czekam na informację, ale że nasza poczta działa jak działa, to chciałem się dowiedzieć, czy może sąd już jakieś decyzje podjął. Urzędniczka sprawdza w systemie - tak, decyzja jest, została do mnie wysłana. Uprzejma pani podała mi nawet numer przesyłki, żebym mógł ją "śledzić".
Sprawdzam zatem on-line: okazuje się, że przesyłka od środy jest już w "moim" urzędzie pocztowym. No to super, myślę, dziś jest czwartek, więc dziś albo jutro listonosz mi ją przyniesie, prawda?
Bynajmniej. W czwartek listonosza nie ma, w piątek taż nie. W sobotę (dziś) wkurzony idę na pocztę (akurat do 14:00 była czynna). Odstałem swoje, mówię o co chodzi, podaje pani w okienku numer przesyłki. Pani sprawdza - no jest. Ale...
- Ale ja nie mogę panu wydać, bo to przesyłka z sądu.
Zgłupiałem. No tak, z sądu. DO MNIE. To ja. Proszę, dowód osobisty, zdjęcie się zgadza, przesyłka leży na poczcie, o co chodzi?!
- Ale przesyłka z sądu MUSI "przejść przez tablet listonosza", inaczej nie ma jej w systemie i mnie nie wolno panu jej wydać. Proszę czekać, listonosz przyniesie.
Wkurzony tłumaczę Pani, że zgodnie z informacjami on-line przesyłka leży u nich w urzędzie OD ŚRODY (przypominam - mamy sobotę). Więc dlaczego, do jasnej karbidówki, listonosz jeszcze mi jej nie przyniósł?!
- O to już pan musi pytać kierowniczkę. Albo pan poczeka, albo proszę przyjść w poniedziałek, tylko po południu, wtedy będzie listonosz, to będę mogła panu wydać.
Tłumaczę, że w poniedziałek wyjeżdżam, wracam dopiero w środę. Nie i już. Takie przepisy.
Więc pewnie listonosz przyjdzie w poniedziałek (albo we wtorek, albo w środę). A mnie nie będzie, więc zostawi awizo. Z którym będę musiał przyjść na pocztę w czwartek. I po raz kolejny odstać pół godziny w kolejce. I w ten sposób cała sprawa przeciągnie się o kolejny tydzień - choć kluczowe dla mnie pismo z sądu leży OD ŚRODY w urzędzie i czeka, aż ktoś je łaskawie dostarczy.
Ech.
"Zagubione" paczki z sąsiedniego miasteczka (5 km)? Norma. List polecony z urzędu gminy idący MIESIĄC (przy odległości między rzeczonym urzędem a moim domem rzędu 2 km)? Zero zdziwienia. Sześć tygodni bez dostarczania poczty do domu, bo listonosz zachorował, a nie mają nikogo na zastępstwo? Dlaczego nie.
Każda wyprawa na pocztę to minimum pół godziny stania w kolejce. Na sześć okienek czynne dwa, przede mną pięć osób, ale każda ma w ręku awizo - a jak pani w okienku bierze awizo, to znika na zapleczu i nie ma jej co najmniej (!) pięć minut, bo szuka awizowanej przesyłki. Doszło do tego, że jak muszę wysłać podpisaną umowę do wydawnictwa (łącznie 4 kartki A4), to wolę pójść do punktu przesyłek kurierskich i zapłacić 20 zł, bo na Poczcie za polecony zapłacę 12, ale stracę trzy kwadranse. Ostatnio jak wystawiam coś na Allegro, to już w opisie zaznaczam, że może być kurier, paczkomat, odbiór osobisty, ale absolutnie ODMAWIAM wysyłki Pocztą Polską.
No i kolejny kwiatek, jego mać.
Miesiąc temu złożyłem wniosek w sądzie w pewnej ważnej dla mnie sprawie. Czekam na odpowiedź. Sprawa jest dość pilna, wiąże się z konkretnym wymiarem finansowym (każdy kolejny miesiąc to kolejne kilkaset złotych "do tyłu"). Sąd powiadamia listownie. Poleconym.
W czwartek poszedłem do sądu i w punkcie obsługi interesantów mówię, że czekam na informację, ale że nasza poczta działa jak działa, to chciałem się dowiedzieć, czy może sąd już jakieś decyzje podjął. Urzędniczka sprawdza w systemie - tak, decyzja jest, została do mnie wysłana. Uprzejma pani podała mi nawet numer przesyłki, żebym mógł ją "śledzić".
Sprawdzam zatem on-line: okazuje się, że przesyłka od środy jest już w "moim" urzędzie pocztowym. No to super, myślę, dziś jest czwartek, więc dziś albo jutro listonosz mi ją przyniesie, prawda?
Bynajmniej. W czwartek listonosza nie ma, w piątek taż nie. W sobotę (dziś) wkurzony idę na pocztę (akurat do 14:00 była czynna). Odstałem swoje, mówię o co chodzi, podaje pani w okienku numer przesyłki. Pani sprawdza - no jest. Ale...
- Ale ja nie mogę panu wydać, bo to przesyłka z sądu.
Zgłupiałem. No tak, z sądu. DO MNIE. To ja. Proszę, dowód osobisty, zdjęcie się zgadza, przesyłka leży na poczcie, o co chodzi?!
- Ale przesyłka z sądu MUSI "przejść przez tablet listonosza", inaczej nie ma jej w systemie i mnie nie wolno panu jej wydać. Proszę czekać, listonosz przyniesie.
Wkurzony tłumaczę Pani, że zgodnie z informacjami on-line przesyłka leży u nich w urzędzie OD ŚRODY (przypominam - mamy sobotę). Więc dlaczego, do jasnej karbidówki, listonosz jeszcze mi jej nie przyniósł?!
- O to już pan musi pytać kierowniczkę. Albo pan poczeka, albo proszę przyjść w poniedziałek, tylko po południu, wtedy będzie listonosz, to będę mogła panu wydać.
Tłumaczę, że w poniedziałek wyjeżdżam, wracam dopiero w środę. Nie i już. Takie przepisy.
Więc pewnie listonosz przyjdzie w poniedziałek (albo we wtorek, albo w środę). A mnie nie będzie, więc zostawi awizo. Z którym będę musiał przyjść na pocztę w czwartek. I po raz kolejny odstać pół godziny w kolejce. I w ten sposób cała sprawa przeciągnie się o kolejny tydzień - choć kluczowe dla mnie pismo z sądu leży OD ŚRODY w urzędzie i czeka, aż ktoś je łaskawie dostarczy.
Ech.
Poczta Polska
Ocena:
175
(181)
Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgłaszam się na recepcji - i zonk: "…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony".
Że co proszę? Mam działalność gospodarczą, składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?
Dzwonię do NFZ - każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ - mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto - okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA - takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek - nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.
Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle.
No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.
Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). Teraz ja będę musiał iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ - mają na to 15 dni.
Czyli - nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane - przez bajzel w ZUS nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie.
Szlag mnie trafi :-(
Edit - półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później.
Okazuje się, że ZUS jednak - po odpowiednio głębokim poszperaniu - WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.
Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale "ze strony ZUS wszystko jest OK". Co dalej zatem - czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?
Otóż nie. Ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.
No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku.
Aha - 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a trzy.
Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował.
P..przone państwo z kartonu.
Że co proszę? Mam działalność gospodarczą, składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?
Dzwonię do NFZ - każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ - mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto - okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA - takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek - nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.
Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle.
No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.
Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). Teraz ja będę musiał iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ - mają na to 15 dni.
Czyli - nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane - przez bajzel w ZUS nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie.
Szlag mnie trafi :-(
Edit - półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później.
Okazuje się, że ZUS jednak - po odpowiednio głębokim poszperaniu - WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.
Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale "ze strony ZUS wszystko jest OK". Co dalej zatem - czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?
Otóż nie. Ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.
No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku.
Aha - 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a trzy.
Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował.
P..przone państwo z kartonu.
ZUS jego mać…
Ocena:
230
(264)
Kilka kolejnych historii o wpychaniu się w nie swoje życie i "dobrych radach" dotyczących posiadania lub nieposiadania dzieci.
Tak, ludzie kochają wtykać nos w nie swoje sprawy i komentować rzeczy, których zdecydowanie komentować nie powinni. I nie dotyczy to tylko dzieci.
Od ponad ośmiu lat jestem wdowcem. Mam troje dzieci. Już pół roku po śmierci mojej Żony po raz pierwszy usłyszałem pytanie, czy planuję (!) się drugi raz ożenić. Pytający (facet) nie był moim przyjacielem, nie był nawet bliskim znajomym - ot, gość którego widuję i z którym w całym życiu gadałem łącznie może pół godziny. Abstrahuję już od kretyńskiej formy (co to znaczy "planuję" w tym kontekście?) - ale do licha, serio? Minęło pół roku, byłem w żałobie, na poziomie "otwartych ran", w dodatku z trójką stosunkowo niedużych wówczas dzieci - szukanie nowej miłości było ostatnim, o czym wtedy myślałem… Odpowiedziałem krótko i po męsku, że to chyba nie jego sprawa. Obraził się i dobrze.
Od tego czasu słyszałem to pytanie już chyba sto razy. Co ciekawe - nigdy od bliskich (moja rodzina to jednak generalnie ludzie na poziomie) ani od prawdziwych przyjaciół (którzy, poza wszystkim, znali moją Żonę i wiedzą, co nas łączyło). Jacyś obcy ludzie, z którymi mam kontakt przy okazji spraw zawodowych albo załatwiania czegoś, którzy znają mnie "z widzenia", bez chwili zastanowienia zadają mi tego typu pytania. Dziś - po ponad ośmiu latach - nie wywołuje to już aż takich emocji, ale w dalszym ciągu traktuję takich ciekawskich ostro, w sposób wykraczający poza pojęcie "asertywności" - po prostu złośliwie.
No ale przecież POWINIENEM. Dlaczego? Najczęstsze argumenty:
- Bo to "normalne" (cokolwiek by to miało znaczyć).
- Bo dzieci potrzebują matki (aha, czyli mam wchodzić w trwały związek z kobietą po to, żeby zajęła się moimi dziećmi, tak? Czyli mam traktować potencjalną partnerkę jako opiekunkę do dzieci? O tym, że dzieci obecnie mają 21 / 19 / 15 lat już nawet nie wspominam).
- Bo czas leci i będzie coraz trudniej znaleźć chętną (to chyba taki odpowiednik tego "tykającego zegara biologicznego" w rozmowach o dzieciach).
- Bo warto mieć kogoś, kto posprząta, ugotuje i zajmie się domem (aha, czyli teraz już nie szukamy opiekunki do dzieci, tylko po prostu gosposi? Tu odpowiadam zimno coś w stylu "naprawdę nie każdy facet jest taką pierdołą jak ty, żeby nie umieć samemu gotować i sprzątać". Zwykle to kończy dyskusję).
Ja akurat mam taki charakter, że ludzie wchodzący w takie dyskusje BARDZO SZYBKO łapią, że lepiej tego nie robić, ale naprawdę trudno mi zrozumieć poziom braku elementarnej kultury i wyczucia.
Tak, ludzie kochają wtykać nos w nie swoje sprawy i komentować rzeczy, których zdecydowanie komentować nie powinni. I nie dotyczy to tylko dzieci.
Od ponad ośmiu lat jestem wdowcem. Mam troje dzieci. Już pół roku po śmierci mojej Żony po raz pierwszy usłyszałem pytanie, czy planuję (!) się drugi raz ożenić. Pytający (facet) nie był moim przyjacielem, nie był nawet bliskim znajomym - ot, gość którego widuję i z którym w całym życiu gadałem łącznie może pół godziny. Abstrahuję już od kretyńskiej formy (co to znaczy "planuję" w tym kontekście?) - ale do licha, serio? Minęło pół roku, byłem w żałobie, na poziomie "otwartych ran", w dodatku z trójką stosunkowo niedużych wówczas dzieci - szukanie nowej miłości było ostatnim, o czym wtedy myślałem… Odpowiedziałem krótko i po męsku, że to chyba nie jego sprawa. Obraził się i dobrze.
Od tego czasu słyszałem to pytanie już chyba sto razy. Co ciekawe - nigdy od bliskich (moja rodzina to jednak generalnie ludzie na poziomie) ani od prawdziwych przyjaciół (którzy, poza wszystkim, znali moją Żonę i wiedzą, co nas łączyło). Jacyś obcy ludzie, z którymi mam kontakt przy okazji spraw zawodowych albo załatwiania czegoś, którzy znają mnie "z widzenia", bez chwili zastanowienia zadają mi tego typu pytania. Dziś - po ponad ośmiu latach - nie wywołuje to już aż takich emocji, ale w dalszym ciągu traktuję takich ciekawskich ostro, w sposób wykraczający poza pojęcie "asertywności" - po prostu złośliwie.
No ale przecież POWINIENEM. Dlaczego? Najczęstsze argumenty:
- Bo to "normalne" (cokolwiek by to miało znaczyć).
- Bo dzieci potrzebują matki (aha, czyli mam wchodzić w trwały związek z kobietą po to, żeby zajęła się moimi dziećmi, tak? Czyli mam traktować potencjalną partnerkę jako opiekunkę do dzieci? O tym, że dzieci obecnie mają 21 / 19 / 15 lat już nawet nie wspominam).
- Bo czas leci i będzie coraz trudniej znaleźć chętną (to chyba taki odpowiednik tego "tykającego zegara biologicznego" w rozmowach o dzieciach).
- Bo warto mieć kogoś, kto posprząta, ugotuje i zajmie się domem (aha, czyli teraz już nie szukamy opiekunki do dzieci, tylko po prostu gosposi? Tu odpowiadam zimno coś w stylu "naprawdę nie każdy facet jest taką pierdołą jak ty, żeby nie umieć samemu gotować i sprzątać". Zwykle to kończy dyskusję).
Ja akurat mam taki charakter, że ludzie wchodzący w takie dyskusje BARDZO SZYBKO łapią, że lepiej tego nie robić, ale naprawdę trudno mi zrozumieć poziom braku elementarnej kultury i wyczucia.
Nachalni "dobre rady"
Ocena:
207
(219)
Wróciłem z kilkudniowej wyprawy - po drodze były Czechy ("tranzyt"), Austria i Włochy. I po raz kolejny po powrocie chodzi mnie smutna refleksja nad mentalnością panującą na polskich drogach. Zachowania, które ani w grzecznej i ułożonej Austrii, ani w nieco szalonych Włoszech w zasadzie się nie zdarzają - u nas są nagminne. No chyba, że to ja mam tak wyjątkowego pecha / szczęście…
1. Włączam się do ruchu na autostradzie - wjeżdżam na "pas rozbiegowy". Kierowcy jadący prawym pasem autostrady, jeśli tylko mogą, NATYCHMIAST odbijają na lewy pas, żeby umożliwić "nowemu" włączenie się do ruchu. Jak nie ma miejsca na lewym pasie, starają się albo zwolnić, żeby pozwolić "nowemu" wjechać, albo przeciwnie, lekko przyspieszyć - żeby szybciej zrobić mu miejsce. U nas podobnie reaguje +/- co piąty.
2. Jadę autostradą / ekspresówką. Na liczniku 120 km/h. Doganiam tira, który jedzie trochę powyżej 90. Patrzę w lusterko - z tyłu lewy pas wolny, dopiero dość daleko w tyle widzę jakiś samochód - na tyle daleko, że powinienem spokojnie zdążyć wyprzedzić tira. Więc wyprzedzam. Okazuje się jednak, że ten samochód, co to był daleko z tyłu, jedzie znacznie szybciej, niż ja - i powyżej dozwolonej - więc w czasie mojego wyprzedania zaczyna mnie doganiać. Niestety, nie jeżdżę ferrari - nie mam takiej możliwości, żeby jadąc 120 "depnąć" i w dwie sekundy mieć na liczniku 160. Muszę to wyprzedzanie skończyć. Co robi kierowca za mną? No właśnie:
W Austrii czy we Włoszech (ale to samo widziałem w innych krajach Europy Zachodniej) w 9 przypadkach na 10 ZWALANIA. Zdejmuje nogę z gazu, żeby zachować za mną bezpieczny dystans. Niewykluczone, że myśli o mnie niezbyt przyjemnie - ale zwalnia.
A w Polsce? Też zwalnia… Jak już znajdzie się dwa metry za moim tylnym zderzakiem. I jedzie tak dwa metry za mną do końca wyprzedzania. A w bonusie często jeszcze mruga mi długimi, żebym mu ustąpił (…i zjechał pod wyprzedzanego tira, czy może nad niego? Nie wiem). I jest oburzony, bo na całe 10 sekund musiał zdjąć nogę z gazu.
Zaznaczam: nie chodzi mi o sytuację, w której ktoś snuje się lewym pasem, blokując go i uniemożliwiając innym szybszą jazdę. Nie chodzi mi także o sytuację, kiedy ktoś zaczyna wyprzedzanie nie patrząc w lusterka, zajeżdżając drogę komuś, kto sam właśnie lewym pasem wyprzedza (…choć nawet wtedy minimum zdrowego rozsądku nakazywałoby jednak zwolnić i zachować dystans - nawet, gdyby wiązało się to z puszczeniem pod nosem wiąchy). Mówię o sytuacji normalnego wyprzedzania - jak tylko skończę wyprzedzać tira, grzecznie wracam na prawy pas.
Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, jak CHOLERNIE NIEBEZPIECZNE jest jechanie w odległości 1,5 - 2 m za innym pojazdem przy prędkości rzędu 120 km/h? Czy zdjęcie nogi z gazu na te kilka sekund aż tak boli?
To samo zresztą dotyczy w ogóle trzymania dystansu za innymi pojazdami. Przepisy przepisami, a i tak co drugi matołek jedzie "na zderzaku" tego przed nim. A spróbuj, człowieku, utrzymać zgodny z przepisami dystans do tego, kto jedzie przed tobą! Natychmiast jakiś "miszcz kieroffnicy" przeskoczy przed ciebie - bo przecież jak jadąc 120 km/h zostawiłeś przed sobą te 50 czy 60 metrów wolnego, to NA PEWNO właśnie po to, żeby on się tam zmieścił. Dwa tygodnie temu byłem świadkiem, jak kobieta musiała ostrzej przyhamować, bo na drogę wybiegła jej sarna - a matołek jadący za nią nie zachował odpowiedniego dystansu, więc "wjechał jej w bagażnik". Prędkość była na szczęście znacznie mniejsza, nic się nikomu nie stało, ale dwa auta do warsztatu…
Po Austrii i Włoszech jeździłem tym razem przez 8 dni - i tego typu sytuacja nie zdarzyła mi się ANI RAZU. Ale jak tylko przekroczyłem granicę RP, zaczęło się od nowa… Smutne.
1. Włączam się do ruchu na autostradzie - wjeżdżam na "pas rozbiegowy". Kierowcy jadący prawym pasem autostrady, jeśli tylko mogą, NATYCHMIAST odbijają na lewy pas, żeby umożliwić "nowemu" włączenie się do ruchu. Jak nie ma miejsca na lewym pasie, starają się albo zwolnić, żeby pozwolić "nowemu" wjechać, albo przeciwnie, lekko przyspieszyć - żeby szybciej zrobić mu miejsce. U nas podobnie reaguje +/- co piąty.
2. Jadę autostradą / ekspresówką. Na liczniku 120 km/h. Doganiam tira, który jedzie trochę powyżej 90. Patrzę w lusterko - z tyłu lewy pas wolny, dopiero dość daleko w tyle widzę jakiś samochód - na tyle daleko, że powinienem spokojnie zdążyć wyprzedzić tira. Więc wyprzedzam. Okazuje się jednak, że ten samochód, co to był daleko z tyłu, jedzie znacznie szybciej, niż ja - i powyżej dozwolonej - więc w czasie mojego wyprzedania zaczyna mnie doganiać. Niestety, nie jeżdżę ferrari - nie mam takiej możliwości, żeby jadąc 120 "depnąć" i w dwie sekundy mieć na liczniku 160. Muszę to wyprzedzanie skończyć. Co robi kierowca za mną? No właśnie:
W Austrii czy we Włoszech (ale to samo widziałem w innych krajach Europy Zachodniej) w 9 przypadkach na 10 ZWALANIA. Zdejmuje nogę z gazu, żeby zachować za mną bezpieczny dystans. Niewykluczone, że myśli o mnie niezbyt przyjemnie - ale zwalnia.
A w Polsce? Też zwalnia… Jak już znajdzie się dwa metry za moim tylnym zderzakiem. I jedzie tak dwa metry za mną do końca wyprzedzania. A w bonusie często jeszcze mruga mi długimi, żebym mu ustąpił (…i zjechał pod wyprzedzanego tira, czy może nad niego? Nie wiem). I jest oburzony, bo na całe 10 sekund musiał zdjąć nogę z gazu.
Zaznaczam: nie chodzi mi o sytuację, w której ktoś snuje się lewym pasem, blokując go i uniemożliwiając innym szybszą jazdę. Nie chodzi mi także o sytuację, kiedy ktoś zaczyna wyprzedzanie nie patrząc w lusterka, zajeżdżając drogę komuś, kto sam właśnie lewym pasem wyprzedza (…choć nawet wtedy minimum zdrowego rozsądku nakazywałoby jednak zwolnić i zachować dystans - nawet, gdyby wiązało się to z puszczeniem pod nosem wiąchy). Mówię o sytuacji normalnego wyprzedzania - jak tylko skończę wyprzedzać tira, grzecznie wracam na prawy pas.
Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, jak CHOLERNIE NIEBEZPIECZNE jest jechanie w odległości 1,5 - 2 m za innym pojazdem przy prędkości rzędu 120 km/h? Czy zdjęcie nogi z gazu na te kilka sekund aż tak boli?
To samo zresztą dotyczy w ogóle trzymania dystansu za innymi pojazdami. Przepisy przepisami, a i tak co drugi matołek jedzie "na zderzaku" tego przed nim. A spróbuj, człowieku, utrzymać zgodny z przepisami dystans do tego, kto jedzie przed tobą! Natychmiast jakiś "miszcz kieroffnicy" przeskoczy przed ciebie - bo przecież jak jadąc 120 km/h zostawiłeś przed sobą te 50 czy 60 metrów wolnego, to NA PEWNO właśnie po to, żeby on się tam zmieścił. Dwa tygodnie temu byłem świadkiem, jak kobieta musiała ostrzej przyhamować, bo na drogę wybiegła jej sarna - a matołek jadący za nią nie zachował odpowiedniego dystansu, więc "wjechał jej w bagażnik". Prędkość była na szczęście znacznie mniejsza, nic się nikomu nie stało, ale dwa auta do warsztatu…
Po Austrii i Włoszech jeździłem tym razem przez 8 dni - i tego typu sytuacja nie zdarzyła mi się ANI RAZU. Ale jak tylko przekroczyłem granicę RP, zaczęło się od nowa… Smutne.
drogi kultura jazdy dystans autostrady
Ocena:
113
(131)