Profil użytkownika

janhalb
Zamieszcza historie od: | 4 lutego 2011 - 17:48 |
Ostatnio: | 25 września 2023 - 18:35 |
- Historii na głównej: 67 z 75
- Punktów za historie: 22523
- Komentarzy: 1157
- Punktów za komentarze: 9137
Kilka kolejnych historii o wpychaniu się w nie swoje życie i "dobrych radach" dotyczących posiadania lub nieposiadania dzieci.
Tak, ludzie kochają wtykać nos w nie swoje sprawy i komentować rzeczy, których zdecydowanie komentować nie powinni. I nie dotyczy to tylko dzieci.
Od ponad ośmiu lat jestem wdowcem. Mam troje dzieci. Już pół roku po śmierci mojej Żony po raz pierwszy usłyszałem pytanie, czy planuję (!) się drugi raz ożenić. Pytający (facet) nie był moim przyjacielem, nie był nawet bliskim znajomym - ot, gość którego widuję i z którym w całym życiu gadałem łącznie może pół godziny. Abstrahuję już od kretyńskiej formy (co to znaczy "planuję" w tym kontekście?) - ale do licha, serio? Minęło pół roku, byłem w żałobie, na poziomie "otwartych ran", w dodatku z trójką stosunkowo niedużych wówczas dzieci - szukanie nowej miłości było ostatnim, o czym wtedy myślałem… Odpowiedziałem krótko i po męsku, że to chyba nie jego sprawa. Obraził się i dobrze.
Od tego czasu słyszałem to pytanie już chyba sto razy. Co ciekawe - nigdy od bliskich (moja rodzina to jednak generalnie ludzie na poziomie) ani od prawdziwych przyjaciół (którzy, poza wszystkim, znali moją Żonę i wiedzą, co nas łączyło). Jacyś obcy ludzie, z którymi mam kontakt przy okazji spraw zawodowych albo załatwiania czegoś, którzy znają mnie "z widzenia", bez chwili zastanowienia zadają mi tego typu pytania. Dziś - po ponad ośmiu latach - nie wywołuje to już aż takich emocji, ale w dalszym ciągu traktuję takich ciekawskich ostro, w sposób wykraczający poza pojęcie "asertywności" - po prostu złośliwie.
No ale przecież POWINIENEM. Dlaczego? Najczęstsze argumenty:
- Bo to "normalne" (cokolwiek by to miało znaczyć).
- Bo dzieci potrzebują matki (aha, czyli mam wchodzić w trwały związek z kobietą po to, żeby zajęła się moimi dziećmi, tak? Czyli mam traktować potencjalną partnerkę jako opiekunkę do dzieci? O tym, że dzieci obecnie mają 21 / 19 / 15 lat już nawet nie wspominam).
- Bo czas leci i będzie coraz trudniej znaleźć chętną (to chyba taki odpowiednik tego "tykającego zegara biologicznego" w rozmowach o dzieciach).
- Bo warto mieć kogoś, kto posprząta, ugotuje i zajmie się domem (aha, czyli teraz już nie szukamy opiekunki do dzieci, tylko po prostu gosposi? Tu odpowiadam zimno coś w stylu "naprawdę nie każdy facet jest taką pierdołą jak ty, żeby nie umieć samemu gotować i sprzątać". Zwykle to kończy dyskusję).
Ja akurat mam taki charakter, że ludzie wchodzący w takie dyskusje BARDZO SZYBKO łapią, że lepiej tego nie robić, ale naprawdę trudno mi zrozumieć poziom braku elementarnej kultury i wyczucia.
Tak, ludzie kochają wtykać nos w nie swoje sprawy i komentować rzeczy, których zdecydowanie komentować nie powinni. I nie dotyczy to tylko dzieci.
Od ponad ośmiu lat jestem wdowcem. Mam troje dzieci. Już pół roku po śmierci mojej Żony po raz pierwszy usłyszałem pytanie, czy planuję (!) się drugi raz ożenić. Pytający (facet) nie był moim przyjacielem, nie był nawet bliskim znajomym - ot, gość którego widuję i z którym w całym życiu gadałem łącznie może pół godziny. Abstrahuję już od kretyńskiej formy (co to znaczy "planuję" w tym kontekście?) - ale do licha, serio? Minęło pół roku, byłem w żałobie, na poziomie "otwartych ran", w dodatku z trójką stosunkowo niedużych wówczas dzieci - szukanie nowej miłości było ostatnim, o czym wtedy myślałem… Odpowiedziałem krótko i po męsku, że to chyba nie jego sprawa. Obraził się i dobrze.
Od tego czasu słyszałem to pytanie już chyba sto razy. Co ciekawe - nigdy od bliskich (moja rodzina to jednak generalnie ludzie na poziomie) ani od prawdziwych przyjaciół (którzy, poza wszystkim, znali moją Żonę i wiedzą, co nas łączyło). Jacyś obcy ludzie, z którymi mam kontakt przy okazji spraw zawodowych albo załatwiania czegoś, którzy znają mnie "z widzenia", bez chwili zastanowienia zadają mi tego typu pytania. Dziś - po ponad ośmiu latach - nie wywołuje to już aż takich emocji, ale w dalszym ciągu traktuję takich ciekawskich ostro, w sposób wykraczający poza pojęcie "asertywności" - po prostu złośliwie.
No ale przecież POWINIENEM. Dlaczego? Najczęstsze argumenty:
- Bo to "normalne" (cokolwiek by to miało znaczyć).
- Bo dzieci potrzebują matki (aha, czyli mam wchodzić w trwały związek z kobietą po to, żeby zajęła się moimi dziećmi, tak? Czyli mam traktować potencjalną partnerkę jako opiekunkę do dzieci? O tym, że dzieci obecnie mają 21 / 19 / 15 lat już nawet nie wspominam).
- Bo czas leci i będzie coraz trudniej znaleźć chętną (to chyba taki odpowiednik tego "tykającego zegara biologicznego" w rozmowach o dzieciach).
- Bo warto mieć kogoś, kto posprząta, ugotuje i zajmie się domem (aha, czyli teraz już nie szukamy opiekunki do dzieci, tylko po prostu gosposi? Tu odpowiadam zimno coś w stylu "naprawdę nie każdy facet jest taką pierdołą jak ty, żeby nie umieć samemu gotować i sprzątać". Zwykle to kończy dyskusję).
Ja akurat mam taki charakter, że ludzie wchodzący w takie dyskusje BARDZO SZYBKO łapią, że lepiej tego nie robić, ale naprawdę trudno mi zrozumieć poziom braku elementarnej kultury i wyczucia.
Nachalni "dobre rady"
Ocena:
185
(197)
Wróciłem z kilkudniowej wyprawy - po drodze były Czechy ("tranzyt"), Austria i Włochy. I po raz kolejny po powrocie chodzi mnie smutna refleksja nad mentalnością panującą na polskich drogach. Zachowania, które ani w grzecznej i ułożonej Austrii, ani w nieco szalonych Włoszech w zasadzie się nie zdarzają - u nas są nagminne. No chyba, że to ja mam tak wyjątkowego pecha / szczęście…
1. Włączam się do ruchu na autostradzie - wjeżdżam na "pas rozbiegowy". Kierowcy jadący prawym pasem autostrady, jeśli tylko mogą, NATYCHMIAST odbijają na lewy pas, żeby umożliwić "nowemu" włączenie się do ruchu. Jak nie ma miejsca na lewym pasie, starają się albo zwolnić, żeby pozwolić "nowemu" wjechać, albo przeciwnie, lekko przyspieszyć - żeby szybciej zrobić mu miejsce. U nas podobnie reaguje +/- co piąty.
2. Jadę autostradą / ekspresówką. Na liczniku 120 km/h. Doganiam tira, który jedzie trochę powyżej 90. Patrzę w lusterko - z tyłu lewy pas wolny, dopiero dość daleko w tyle widzę jakiś samochód - na tyle daleko, że powinienem spokojnie zdążyć wyprzedzić tira. Więc wyprzedzam. Okazuje się jednak, że ten samochód, co to był daleko z tyłu, jedzie znacznie szybciej, niż ja - i powyżej dozwolonej - więc w czasie mojego wyprzedania zaczyna mnie doganiać. Niestety, nie jeżdżę ferrari - nie mam takiej możliwości, żeby jadąc 120 "depnąć" i w dwie sekundy mieć na liczniku 160. Muszę to wyprzedzanie skończyć. Co robi kierowca za mną? No właśnie:
W Austrii czy we Włoszech (ale to samo widziałem w innych krajach Europy Zachodniej) w 9 przypadkach na 10 ZWALANIA. Zdejmuje nogę z gazu, żeby zachować za mną bezpieczny dystans. Niewykluczone, że myśli o mnie niezbyt przyjemnie - ale zwalnia.
A w Polsce? Też zwalnia… Jak już znajdzie się dwa metry za moim tylnym zderzakiem. I jedzie tak dwa metry za mną do końca wyprzedzania. A w bonusie często jeszcze mruga mi długimi, żebym mu ustąpił (…i zjechał pod wyprzedzanego tira, czy może nad niego? Nie wiem). I jest oburzony, bo na całe 10 sekund musiał zdjąć nogę z gazu.
Zaznaczam: nie chodzi mi o sytuację, w której ktoś snuje się lewym pasem, blokując go i uniemożliwiając innym szybszą jazdę. Nie chodzi mi także o sytuację, kiedy ktoś zaczyna wyprzedzanie nie patrząc w lusterka, zajeżdżając drogę komuś, kto sam właśnie lewym pasem wyprzedza (…choć nawet wtedy minimum zdrowego rozsądku nakazywałoby jednak zwolnić i zachować dystans - nawet, gdyby wiązało się to z puszczeniem pod nosem wiąchy). Mówię o sytuacji normalnego wyprzedzania - jak tylko skończę wyprzedzać tira, grzecznie wracam na prawy pas.
Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, jak CHOLERNIE NIEBEZPIECZNE jest jechanie w odległości 1,5 - 2 m za innym pojazdem przy prędkości rzędu 120 km/h? Czy zdjęcie nogi z gazu na te kilka sekund aż tak boli?
To samo zresztą dotyczy w ogóle trzymania dystansu za innymi pojazdami. Przepisy przepisami, a i tak co drugi matołek jedzie "na zderzaku" tego przed nim. A spróbuj, człowieku, utrzymać zgodny z przepisami dystans do tego, kto jedzie przed tobą! Natychmiast jakiś "miszcz kieroffnicy" przeskoczy przed ciebie - bo przecież jak jadąc 120 km/h zostawiłeś przed sobą te 50 czy 60 metrów wolnego, to NA PEWNO właśnie po to, żeby on się tam zmieścił. Dwa tygodnie temu byłem świadkiem, jak kobieta musiała ostrzej przyhamować, bo na drogę wybiegła jej sarna - a matołek jadący za nią nie zachował odpowiedniego dystansu, więc "wjechał jej w bagażnik". Prędkość była na szczęście znacznie mniejsza, nic się nikomu nie stało, ale dwa auta do warsztatu…
Po Austrii i Włoszech jeździłem tym razem przez 8 dni - i tego typu sytuacja nie zdarzyła mi się ANI RAZU. Ale jak tylko przekroczyłem granicę RP, zaczęło się od nowa… Smutne.
1. Włączam się do ruchu na autostradzie - wjeżdżam na "pas rozbiegowy". Kierowcy jadący prawym pasem autostrady, jeśli tylko mogą, NATYCHMIAST odbijają na lewy pas, żeby umożliwić "nowemu" włączenie się do ruchu. Jak nie ma miejsca na lewym pasie, starają się albo zwolnić, żeby pozwolić "nowemu" wjechać, albo przeciwnie, lekko przyspieszyć - żeby szybciej zrobić mu miejsce. U nas podobnie reaguje +/- co piąty.
2. Jadę autostradą / ekspresówką. Na liczniku 120 km/h. Doganiam tira, który jedzie trochę powyżej 90. Patrzę w lusterko - z tyłu lewy pas wolny, dopiero dość daleko w tyle widzę jakiś samochód - na tyle daleko, że powinienem spokojnie zdążyć wyprzedzić tira. Więc wyprzedzam. Okazuje się jednak, że ten samochód, co to był daleko z tyłu, jedzie znacznie szybciej, niż ja - i powyżej dozwolonej - więc w czasie mojego wyprzedania zaczyna mnie doganiać. Niestety, nie jeżdżę ferrari - nie mam takiej możliwości, żeby jadąc 120 "depnąć" i w dwie sekundy mieć na liczniku 160. Muszę to wyprzedzanie skończyć. Co robi kierowca za mną? No właśnie:
W Austrii czy we Włoszech (ale to samo widziałem w innych krajach Europy Zachodniej) w 9 przypadkach na 10 ZWALANIA. Zdejmuje nogę z gazu, żeby zachować za mną bezpieczny dystans. Niewykluczone, że myśli o mnie niezbyt przyjemnie - ale zwalnia.
A w Polsce? Też zwalnia… Jak już znajdzie się dwa metry za moim tylnym zderzakiem. I jedzie tak dwa metry za mną do końca wyprzedzania. A w bonusie często jeszcze mruga mi długimi, żebym mu ustąpił (…i zjechał pod wyprzedzanego tira, czy może nad niego? Nie wiem). I jest oburzony, bo na całe 10 sekund musiał zdjąć nogę z gazu.
Zaznaczam: nie chodzi mi o sytuację, w której ktoś snuje się lewym pasem, blokując go i uniemożliwiając innym szybszą jazdę. Nie chodzi mi także o sytuację, kiedy ktoś zaczyna wyprzedzanie nie patrząc w lusterka, zajeżdżając drogę komuś, kto sam właśnie lewym pasem wyprzedza (…choć nawet wtedy minimum zdrowego rozsądku nakazywałoby jednak zwolnić i zachować dystans - nawet, gdyby wiązało się to z puszczeniem pod nosem wiąchy). Mówię o sytuacji normalnego wyprzedzania - jak tylko skończę wyprzedzać tira, grzecznie wracam na prawy pas.
Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, jak CHOLERNIE NIEBEZPIECZNE jest jechanie w odległości 1,5 - 2 m za innym pojazdem przy prędkości rzędu 120 km/h? Czy zdjęcie nogi z gazu na te kilka sekund aż tak boli?
To samo zresztą dotyczy w ogóle trzymania dystansu za innymi pojazdami. Przepisy przepisami, a i tak co drugi matołek jedzie "na zderzaku" tego przed nim. A spróbuj, człowieku, utrzymać zgodny z przepisami dystans do tego, kto jedzie przed tobą! Natychmiast jakiś "miszcz kieroffnicy" przeskoczy przed ciebie - bo przecież jak jadąc 120 km/h zostawiłeś przed sobą te 50 czy 60 metrów wolnego, to NA PEWNO właśnie po to, żeby on się tam zmieścił. Dwa tygodnie temu byłem świadkiem, jak kobieta musiała ostrzej przyhamować, bo na drogę wybiegła jej sarna - a matołek jadący za nią nie zachował odpowiedniego dystansu, więc "wjechał jej w bagażnik". Prędkość była na szczęście znacznie mniejsza, nic się nikomu nie stało, ale dwa auta do warsztatu…
Po Austrii i Włoszech jeździłem tym razem przez 8 dni - i tego typu sytuacja nie zdarzyła mi się ANI RAZU. Ale jak tylko przekroczyłem granicę RP, zaczęło się od nowa… Smutne.
drogi kultura jazdy dystans autostrady
Ocena:
106
(124)
Chciałem skomentować historię #90572, ale chyba prościej będzie napisać nową.
Poczta Polska forever. Idę, stoję w kolejce, żeby odebrać przesyłkę (Pocztex, czyli teoretycznie powinna dotrzeć do domu, ale skończyło się na SMSie, że "przesyłka czeka na odbiór").
Dwadzieścia minut. Pół godziny. Uff, jestem przy okienku. Pokazuję SMSa z numerem. Pani znika na zapleczu, nie ma jej kwadrans (nie, nie przesadzam, zegarek na ręku). Wreszcie przychodzi - jest, odebrałem przesyłkę.
Dwa dni później dostaję kolejnego SMSa, że "przesyłka czeka na odbiór". Idę na pocztę. Stoję. W zasadzie pierwszy akapit można tu przytoczyć prawie w całości. Ale po kwadransie na zapleczu i kolejnych kilku minutach klikania w komputer pani z okienka informuje mnie, że przecież ODEBRAŁEM TĘ PRZESYŁKĘ DWA DNI TEMU. Na pytanie (lekko wkurzone, nie ukrywam) dlaczego w takim razie dostaję drugi raz SMS o odbiorze - pani odpowiada wzruszając ramionami, że widocznie "błąd w systemie".
Przez "błąd w systemie" jestem (licząc z dojazdem) godzinę do tyłu.
I drugi obrazek: dostaję list z urzędu miasta, informujący mnie o podwyżce opłat za śmieci. O tym, że list został wysłany prawie miesiąc po tym, jak ta podwyżka nastąpiła, już nie wspominam, bo to oddzielna piekielność ze strony urzędu. Ale:
- na liście widnieje data 21 marca.
- na stemplu pocztowym TAKŻE widnieje data 21 marca (czyli list trafił na pocztę tego samego dnia, kiedy został wydrukowany i włożony do koperty).
- list do mojej skrzynki pocztowej trafił 20 kwietnia.
Mieszkam w małym miasteczku. Z urzędu miasta do mojego domu jest w prostej linii dwa kilometry, ulicami może trzy i pół. Pokonanie tej odległości zajęło poczcie polskiej MIESIĄC. Średnia szybkość na trasie - ok. 0,005 km/h. Czyli pięć metrów na godzinę.
Poczta Polska forever. Idę, stoję w kolejce, żeby odebrać przesyłkę (Pocztex, czyli teoretycznie powinna dotrzeć do domu, ale skończyło się na SMSie, że "przesyłka czeka na odbiór").
Dwadzieścia minut. Pół godziny. Uff, jestem przy okienku. Pokazuję SMSa z numerem. Pani znika na zapleczu, nie ma jej kwadrans (nie, nie przesadzam, zegarek na ręku). Wreszcie przychodzi - jest, odebrałem przesyłkę.
Dwa dni później dostaję kolejnego SMSa, że "przesyłka czeka na odbiór". Idę na pocztę. Stoję. W zasadzie pierwszy akapit można tu przytoczyć prawie w całości. Ale po kwadransie na zapleczu i kolejnych kilku minutach klikania w komputer pani z okienka informuje mnie, że przecież ODEBRAŁEM TĘ PRZESYŁKĘ DWA DNI TEMU. Na pytanie (lekko wkurzone, nie ukrywam) dlaczego w takim razie dostaję drugi raz SMS o odbiorze - pani odpowiada wzruszając ramionami, że widocznie "błąd w systemie".
Przez "błąd w systemie" jestem (licząc z dojazdem) godzinę do tyłu.
I drugi obrazek: dostaję list z urzędu miasta, informujący mnie o podwyżce opłat za śmieci. O tym, że list został wysłany prawie miesiąc po tym, jak ta podwyżka nastąpiła, już nie wspominam, bo to oddzielna piekielność ze strony urzędu. Ale:
- na liście widnieje data 21 marca.
- na stemplu pocztowym TAKŻE widnieje data 21 marca (czyli list trafił na pocztę tego samego dnia, kiedy został wydrukowany i włożony do koperty).
- list do mojej skrzynki pocztowej trafił 20 kwietnia.
Mieszkam w małym miasteczku. Z urzędu miasta do mojego domu jest w prostej linii dwa kilometry, ulicami może trzy i pół. Pokonanie tej odległości zajęło poczcie polskiej MIESIĄC. Średnia szybkość na trasie - ok. 0,005 km/h. Czyli pięć metrów na godzinę.
poczta
Ocena:
143
(151)
Wiele się mówi o kolejkach do lekarzy specjalistów i o tym, że się czeka na wizytę miesiącami. Wiele się także przy okazji tego tematu mówi o tym, ze przynajmniej część problemu wynika z faktu, że ludzie zapisują się na wizyty, po czym się nie zjawiają bez uprzedzenia, zabierając tym samym innym możliwość dostania się do specjalisty i powiększając kolejki.
I słusznie, że się o tym mówi, bo to niewątpliwie piekielne. Ale równie piekielna jest druga strona tego problemu.
Zawsze pilnuję tego, aby w takich sytuacjach w porę odwoływać wizyty. Mój piętnastoletni syn był ostatnio zapisany do dwóch lekarzy specjalistów - obie wizyty w tym samym tygodniu. Z różnych powodów, o których nie będę tu pisać, okazało się, że nie możemy się na tych wizytach pojawić. Warto zaznaczyć: mieszkamy w niewielkim miasteczku, ok. 30 kilometrów od stolicy.
Wizyta pierwsza miała być w miejscowym szpitalu. Nie mogłem się dodzwonić, żeby ją odwołać - więc po prostu podjechałem do szpitala (5 minut), poszedłem do rejestracji i odwołałem, od razu zaklepując inny termin. No i OK, mam blisko, nie było problemu - ale co ma zrobić np. ktoś, kto mieszka dalej i nie ma samochodu? Dlaczego w żaden sposób nie można się dodzwonić?
Wizyta druga miała być w Warszawie, w dużym, znanym ośrodku. Dzwoniłem przez TYDZIEŃ. Albo było zajęte, albo nikt nie odbierał, albo - jak już się dodzwoniłem - automat informował mnie, że jest kolejka, jestem (dajmy na to) czwarty w kolejce i mam czekać. Więc czekałem, automat informował że jestem już trzeci… drugi… pierwszy… - i najdalej na tym etapie (czyli po kilku minutach) rozmowa była rozłączana. Tak było niezależnie od godziny i dnia tygodnia.
No nie - nie będę jechał do Warszawy i tracił pół dnia (co najmniej) tylko po to, żeby poinformować, że nie możemy się pojawić u lekarza. Ostatecznie napisałem maila na adres rejestracji podany na stronie internetowej - ale czy ktokolwiek tego maila przeczytał i odnotował, że pacjent się nie zjawi? Nie mam pojęcia, bo rzecz prosta żadnej odpowiedzi nie dostałem.
XXI wiek
I słusznie, że się o tym mówi, bo to niewątpliwie piekielne. Ale równie piekielna jest druga strona tego problemu.
Zawsze pilnuję tego, aby w takich sytuacjach w porę odwoływać wizyty. Mój piętnastoletni syn był ostatnio zapisany do dwóch lekarzy specjalistów - obie wizyty w tym samym tygodniu. Z różnych powodów, o których nie będę tu pisać, okazało się, że nie możemy się na tych wizytach pojawić. Warto zaznaczyć: mieszkamy w niewielkim miasteczku, ok. 30 kilometrów od stolicy.
Wizyta pierwsza miała być w miejscowym szpitalu. Nie mogłem się dodzwonić, żeby ją odwołać - więc po prostu podjechałem do szpitala (5 minut), poszedłem do rejestracji i odwołałem, od razu zaklepując inny termin. No i OK, mam blisko, nie było problemu - ale co ma zrobić np. ktoś, kto mieszka dalej i nie ma samochodu? Dlaczego w żaden sposób nie można się dodzwonić?
Wizyta druga miała być w Warszawie, w dużym, znanym ośrodku. Dzwoniłem przez TYDZIEŃ. Albo było zajęte, albo nikt nie odbierał, albo - jak już się dodzwoniłem - automat informował mnie, że jest kolejka, jestem (dajmy na to) czwarty w kolejce i mam czekać. Więc czekałem, automat informował że jestem już trzeci… drugi… pierwszy… - i najdalej na tym etapie (czyli po kilku minutach) rozmowa była rozłączana. Tak było niezależnie od godziny i dnia tygodnia.
No nie - nie będę jechał do Warszawy i tracił pół dnia (co najmniej) tylko po to, żeby poinformować, że nie możemy się pojawić u lekarza. Ostatecznie napisałem maila na adres rejestracji podany na stronie internetowej - ale czy ktokolwiek tego maila przeczytał i odnotował, że pacjent się nie zjawi? Nie mam pojęcia, bo rzecz prosta żadnej odpowiedzi nie dostałem.
XXI wiek
słuzba_zdrowia organizacja kontakt
Ocena:
155
(161)
Kilka tekstów ostatnio o (nie)piciu alkoholu i co z tego wynika - więc dodam kilka słów od siebie, bo to piekielność, którą znam aż za dobrze.
Miałem w rodzinie (bliskiej) osobę uzależnioną od alkoholu. Nie był to klasyczny przypadek pijaka, ale tak zwany "alkoholik wysokofunkcjonujący": osoba inteligentna, wykształcona, oczytana, świetna i ceniona w pracy, lubiana w towarzystwie… A poza tym uzależniona.
Nie było u mnie w domu dramatów, jakie przeżywają dzieci alkoholików - nikt się nade mną nie znęcał, nie chodziłem głodny, miałem w co się ubrać, nie byłem bity, molestowany etc., nic z tych rzeczy. A jednak jako dziecko widziałem, słyszałem i przeżywałem rzeczy, których dziecko widzieć, słyszeć i przeżywać nie powinno.
Z tego powodu mając 16 lat (!) postanowiłem, że nie będę pił. W ogóle. Skłonność do alkoholizmu bywa dziedziczna, a ja nie chciałem ryzykować.
Milion razy byłem - tak, jak w Waszych opowieściach - "namawiany".
No ale jak to, ZE MNĄ nie wypijesz?! (no nie, ani z tobą, ani z nikim innym)
Ale przecież to tylko szampan! (osiemnastka koleżanki, bo szampan to nie alkohol, tylko lemoniada, prawda?)
No ale przecież ZA MOJE ZDROWIE musisz wypić! (pokaż mi racjonalny związek tego kieliszka z twoim zdrowiem, a wypiję nawet pięć)
Ale to TYLKO JEDEN KIELISZEK!
I tak dalej, i tak dalej, do znudzenia.
A co się działo w niektórych kręgach mojej rodziny, kiedy z moją (wówczas) narzeczoną oznajmiliśmy, że na naszym weselu nie będzie alkoholu! Książkę by można napisać (na szczęście większość rodziny z moim tatą na czele stanęła po naszej stronie, doskonale zdając sobie sprawę, z czego wynika taka moja postawa).
Ja akurat mam taki charakter, że mnie to zupełnie nie rusza - podjąłem decyzję, to jest MOJA decyzja i nic nikomu do tego - ale wielu ludzi, którzy nie piją z powodów zdrowotnych (np. dlatego, że już są alkoholikami i chcą wytrwać w trzeźwości) w takich sytuacjach się łamie.
Ale - paradoksalnie - najbardziej dała mi do myślenia zupełnie inna sytuacja. Miałem 18 lat, kiedy z moim wujkiem pojechałem odwiedzić jego znajomych w Berlinie (wtedy jeszcze - Zachodnim, stał jeszcze mur berliński). Znajomi - choć mieszkali w Berlinie - byli Francuzami i u nich w domu było absolutnie normalne, że do obiadu pije się wino. WSZYSCY pili wino, łącznie z najmłodszym 14-letnim synem (on dostał wino rozcieńczone, pół na pół z wodą). W dodatku z tego co wiem, było to naprawdę dobre wino.
Siedzimy przy stole, pani domu nalewa wino do kieliszków. Kiedy dochodzi do mnie, mówię, że ja dziękuję, nie piję - i już psychicznie przygotowuję się na długą dyskusję "dlaczego, o co chodzi, ale z nami nie wypijesz, ale tylko kieliszek".
I co? I nic takiego. "Nie pijesz? Aha, to może chcesz wody albo soku pomarańczowego?"
Zero zdziwienia, zero "namawiania" i szantażu emocjonalnego. Nie pijesz to nie pijesz, nic nikomu do tego, twoja sprawa. Jedni nie jedzą buraczków, inni nie lubią groszku, a jeszcze inni nie piją. No problem.
Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jaki poziom "alkoholowego przymusu" panuje w Polsce....
Miałem w rodzinie (bliskiej) osobę uzależnioną od alkoholu. Nie był to klasyczny przypadek pijaka, ale tak zwany "alkoholik wysokofunkcjonujący": osoba inteligentna, wykształcona, oczytana, świetna i ceniona w pracy, lubiana w towarzystwie… A poza tym uzależniona.
Nie było u mnie w domu dramatów, jakie przeżywają dzieci alkoholików - nikt się nade mną nie znęcał, nie chodziłem głodny, miałem w co się ubrać, nie byłem bity, molestowany etc., nic z tych rzeczy. A jednak jako dziecko widziałem, słyszałem i przeżywałem rzeczy, których dziecko widzieć, słyszeć i przeżywać nie powinno.
Z tego powodu mając 16 lat (!) postanowiłem, że nie będę pił. W ogóle. Skłonność do alkoholizmu bywa dziedziczna, a ja nie chciałem ryzykować.
Milion razy byłem - tak, jak w Waszych opowieściach - "namawiany".
No ale jak to, ZE MNĄ nie wypijesz?! (no nie, ani z tobą, ani z nikim innym)
Ale przecież to tylko szampan! (osiemnastka koleżanki, bo szampan to nie alkohol, tylko lemoniada, prawda?)
No ale przecież ZA MOJE ZDROWIE musisz wypić! (pokaż mi racjonalny związek tego kieliszka z twoim zdrowiem, a wypiję nawet pięć)
Ale to TYLKO JEDEN KIELISZEK!
I tak dalej, i tak dalej, do znudzenia.
A co się działo w niektórych kręgach mojej rodziny, kiedy z moją (wówczas) narzeczoną oznajmiliśmy, że na naszym weselu nie będzie alkoholu! Książkę by można napisać (na szczęście większość rodziny z moim tatą na czele stanęła po naszej stronie, doskonale zdając sobie sprawę, z czego wynika taka moja postawa).
Ja akurat mam taki charakter, że mnie to zupełnie nie rusza - podjąłem decyzję, to jest MOJA decyzja i nic nikomu do tego - ale wielu ludzi, którzy nie piją z powodów zdrowotnych (np. dlatego, że już są alkoholikami i chcą wytrwać w trzeźwości) w takich sytuacjach się łamie.
Ale - paradoksalnie - najbardziej dała mi do myślenia zupełnie inna sytuacja. Miałem 18 lat, kiedy z moim wujkiem pojechałem odwiedzić jego znajomych w Berlinie (wtedy jeszcze - Zachodnim, stał jeszcze mur berliński). Znajomi - choć mieszkali w Berlinie - byli Francuzami i u nich w domu było absolutnie normalne, że do obiadu pije się wino. WSZYSCY pili wino, łącznie z najmłodszym 14-letnim synem (on dostał wino rozcieńczone, pół na pół z wodą). W dodatku z tego co wiem, było to naprawdę dobre wino.
Siedzimy przy stole, pani domu nalewa wino do kieliszków. Kiedy dochodzi do mnie, mówię, że ja dziękuję, nie piję - i już psychicznie przygotowuję się na długą dyskusję "dlaczego, o co chodzi, ale z nami nie wypijesz, ale tylko kieliszek".
I co? I nic takiego. "Nie pijesz? Aha, to może chcesz wody albo soku pomarańczowego?"
Zero zdziwienia, zero "namawiania" i szantażu emocjonalnego. Nie pijesz to nie pijesz, nic nikomu do tego, twoja sprawa. Jedni nie jedzą buraczków, inni nie lubią groszku, a jeszcze inni nie piją. No problem.
Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jaki poziom "alkoholowego przymusu" panuje w Polsce....
Alkohol przymus szantaż
Ocena:
193
(215)
Rzecz dzieje się w średniej wielkości powiatowym miasteczku w okolicy dużego miasta.
Jest sobie pewna pani. Pani jest mocno niezamożna, trochę niezaradna życiowo (ale bez przesady). Ma troje dzieci (w tym dwoje nastoletnich, jedno młodsze), których tatuś rozpłynął się we mgle dawno temu (alimenty z funduszu alimentacyjnego, grosze). Pani ma wieczne problemy z pieniędzmi, żyje bardzo skromnie, ciągle brakuje jej do pierwszego - ale pracuje, dorabia sobie sprzątaniem u ludzi, sama się (i dzieci) utrzymuje, nie pije etc.: mówiąc w skrócie żadna "patologia", po prostu człowiek w trudnej sytuacji materialnej, któremu życie się nie poukładało. To dla naszkicowania tła sytuacji.
Jeszcze kilka lat temu ta pani razem z dziećmi mieszkała na wsi, w starej, rozpadającej się ruderze, bez ogrzewania (z piecem węglowym), bez ciepłej wody, z nieszczelnymi oknami, grzybem na ścianach itd. Rudera nie była nawet jej własnością - była wynajęta. Później w końcu udało jej się przeprowadzić do rzeczonego miasteczka, gdzie wynajęła mieszkanie (maleńkie, dwa pokoiki, łącznie bodaj jakiejś 25 mkw).
Niestety, jak wszyscy wiemy, ceny rosną - więc koszty wynajmu mieszkania też rosną. Obecnie czynsz, który pani płaci właścicielce mieszkania (wcale nie wysoki na tle średniej wysokości lokalnych czynszów) plus opłaty za media to łącznie suma WYŻSZA niż jej miesięczne zarobki. Pani dostaje 500+ na dwoje dzieci (najstarsza córka dwa miesiące temu skończyła 18 lat), do tego coś tam sobie dorabia sprzątaniem u ludzi. Po zapłaceniu za mieszkanie + media i za bilety miesięczne (ona do pracy, starsze dzieci do szkoły) na życie zostaje jej niecały tysiąc złotych. Każdy wie, że to nie jest kwota, za którą można się utrzymać z trójką dzieci.
Ponieważ największym stałym wydatkiem jest koszt wynajęcia mieszkania, pani postanowiła, że będzie się starać w gminie o mieszkanie komunalne (zaznaczam: KOMUNALNE - nie chodzi o mieszkanie SOCJALNE, pani nic za darmo nie chce, ale o WYNAJĘCIE mieszkania, tyle, że od gminy, więc taniej, niż na wolnym rynku).
Co się okazuje? Niestety, pani NIE JEST UPRAWNIONA do starania się o mieszkanie komunalne. Żeby byt jasne: nie chodzi o to, że kolejka długa, że na mieszkanie komunalne trzeba czekać kilka lat - to niestety w Polsce jest normalne. Chodzi o to, że ona nie może nawet złożyć podania o takie mieszkanie. Dlaczego? Ponieważ "posiada tytuł prawny do lokalu mieszkalnego na terenie gminy". Ten "tytuł prawny" to, jak się łatwo domyśleć, umowa najmu tego mieszkania, na którego wynajem jej de facto nie stać. "To co ja mam zrobić? To znaczy, że żeby się starać o mieszkanie komunalne, najpierw muszę razem z dziećmi być bezdomna?".
Nie wierzyłem, poszedłem do urzędu gminy to sprawdzić. I rzeczywiście: rok czy dwa temu burmistrz przepchnął taką uchwałę (a rada gminy grzecznie ją "klepnęła"), że nikt, kto ma jakikolwiek "tytuł prawny" do lokalu na terenie gminy nie może starać się o mieszkanie komunalne. Burmistrz jest bardzo zadowolony, bo każdemu może powiedzieć, że w jego bogatej i doskonale zarządzanej gminie nie ma problemu braku mieszkań komunalnych - bo przecież nikt się o nie nie stara, więc gmina nie musi ich budować etc. A że nikt się nie stara, bo stworzono barierę prawną, która to de facto uniemożliwia? Drobiazgi.
Powiedzcie, jak to jest… Patologia, która nie pracuje, chleje i ma wszystko w d… dostaje mieszkania socjalne i pierdyliard zasiłków. Ale uczciwa, pracująca osoba, która nie chce jałmużny, sama na siebie i dzieci zarabia? Nieee, takim pomagać za bardzo nie będziemy, niech sobie radzą.
Jest sobie pewna pani. Pani jest mocno niezamożna, trochę niezaradna życiowo (ale bez przesady). Ma troje dzieci (w tym dwoje nastoletnich, jedno młodsze), których tatuś rozpłynął się we mgle dawno temu (alimenty z funduszu alimentacyjnego, grosze). Pani ma wieczne problemy z pieniędzmi, żyje bardzo skromnie, ciągle brakuje jej do pierwszego - ale pracuje, dorabia sobie sprzątaniem u ludzi, sama się (i dzieci) utrzymuje, nie pije etc.: mówiąc w skrócie żadna "patologia", po prostu człowiek w trudnej sytuacji materialnej, któremu życie się nie poukładało. To dla naszkicowania tła sytuacji.
Jeszcze kilka lat temu ta pani razem z dziećmi mieszkała na wsi, w starej, rozpadającej się ruderze, bez ogrzewania (z piecem węglowym), bez ciepłej wody, z nieszczelnymi oknami, grzybem na ścianach itd. Rudera nie była nawet jej własnością - była wynajęta. Później w końcu udało jej się przeprowadzić do rzeczonego miasteczka, gdzie wynajęła mieszkanie (maleńkie, dwa pokoiki, łącznie bodaj jakiejś 25 mkw).
Niestety, jak wszyscy wiemy, ceny rosną - więc koszty wynajmu mieszkania też rosną. Obecnie czynsz, który pani płaci właścicielce mieszkania (wcale nie wysoki na tle średniej wysokości lokalnych czynszów) plus opłaty za media to łącznie suma WYŻSZA niż jej miesięczne zarobki. Pani dostaje 500+ na dwoje dzieci (najstarsza córka dwa miesiące temu skończyła 18 lat), do tego coś tam sobie dorabia sprzątaniem u ludzi. Po zapłaceniu za mieszkanie + media i za bilety miesięczne (ona do pracy, starsze dzieci do szkoły) na życie zostaje jej niecały tysiąc złotych. Każdy wie, że to nie jest kwota, za którą można się utrzymać z trójką dzieci.
Ponieważ największym stałym wydatkiem jest koszt wynajęcia mieszkania, pani postanowiła, że będzie się starać w gminie o mieszkanie komunalne (zaznaczam: KOMUNALNE - nie chodzi o mieszkanie SOCJALNE, pani nic za darmo nie chce, ale o WYNAJĘCIE mieszkania, tyle, że od gminy, więc taniej, niż na wolnym rynku).
Co się okazuje? Niestety, pani NIE JEST UPRAWNIONA do starania się o mieszkanie komunalne. Żeby byt jasne: nie chodzi o to, że kolejka długa, że na mieszkanie komunalne trzeba czekać kilka lat - to niestety w Polsce jest normalne. Chodzi o to, że ona nie może nawet złożyć podania o takie mieszkanie. Dlaczego? Ponieważ "posiada tytuł prawny do lokalu mieszkalnego na terenie gminy". Ten "tytuł prawny" to, jak się łatwo domyśleć, umowa najmu tego mieszkania, na którego wynajem jej de facto nie stać. "To co ja mam zrobić? To znaczy, że żeby się starać o mieszkanie komunalne, najpierw muszę razem z dziećmi być bezdomna?".
Nie wierzyłem, poszedłem do urzędu gminy to sprawdzić. I rzeczywiście: rok czy dwa temu burmistrz przepchnął taką uchwałę (a rada gminy grzecznie ją "klepnęła"), że nikt, kto ma jakikolwiek "tytuł prawny" do lokalu na terenie gminy nie może starać się o mieszkanie komunalne. Burmistrz jest bardzo zadowolony, bo każdemu może powiedzieć, że w jego bogatej i doskonale zarządzanej gminie nie ma problemu braku mieszkań komunalnych - bo przecież nikt się o nie nie stara, więc gmina nie musi ich budować etc. A że nikt się nie stara, bo stworzono barierę prawną, która to de facto uniemożliwia? Drobiazgi.
Powiedzcie, jak to jest… Patologia, która nie pracuje, chleje i ma wszystko w d… dostaje mieszkania socjalne i pierdyliard zasiłków. Ale uczciwa, pracująca osoba, która nie chce jałmużny, sama na siebie i dzieci zarabia? Nieee, takim pomagać za bardzo nie będziemy, niech sobie radzą.
gmina mieszkania komunalne
Ocena:
149
(153)
Głupstwo, piekielność może maleńka, z kategorii "problemy pierwszego świata", ale mnie niemożebnie wkurza - zwłaszcza w okresie przedświątecznym, kiedy w sklepach kipią tłumy ludzi.
Wchodzę do Lidla (Carrefoura, Netto, Biedronki, Leclerca Tesco… A nie, do Tesco nie wchodzę, bo je zamknęli. Ale wiecie, co co mi chodzi…). Biorę wózek na zakupy albo mniejszy koszyk. I w każdym, KAŻDYM wózku i koszyku leżą śmieci. Pomięty paragon kogoś, kto robił zakupy przede mną. Pusta foliowa torebeczka. Niepotrzebna już lista zakupów. Foliowa rękawiczka (taka do nakładania pieczywa), którą ktoś nałożył sobie bułeczki, ale już nie chciało mu się jej wyrzucić do kosza (zawsze moja wyobraźnia podpowiada mi jak brudna była łapa, która tę rękawiczkę miała na sobie). Trzy brukselki, które widocznie komuś wypadły i już nie zadał sobie trudu, żeby je wyjąć. Liście od kalafiora (to moje ulubione - ktoś bierze kalafiora i przed zważeniem odrywa liście, żeby wyszło taniej; no i OK, jego prawo, ale nie można tych liści wyrzucić?).
Personel sklepu uwija się, ale nie jest w stanie na bieżąco sprawdzać każdego koszyka.
Ludzie, do jasnej karbidówki! Czy to jest takie trudne? Przecież już małe dzieci uczymy: posprzątaj po sobie, nie zostawiaj bałaganu, dlaczego inni mają sprzątać za ciebie. Strasznie mnie wkurza takie zostawianie po sobie syfu.
Wchodzę do Lidla (Carrefoura, Netto, Biedronki, Leclerca Tesco… A nie, do Tesco nie wchodzę, bo je zamknęli. Ale wiecie, co co mi chodzi…). Biorę wózek na zakupy albo mniejszy koszyk. I w każdym, KAŻDYM wózku i koszyku leżą śmieci. Pomięty paragon kogoś, kto robił zakupy przede mną. Pusta foliowa torebeczka. Niepotrzebna już lista zakupów. Foliowa rękawiczka (taka do nakładania pieczywa), którą ktoś nałożył sobie bułeczki, ale już nie chciało mu się jej wyrzucić do kosza (zawsze moja wyobraźnia podpowiada mi jak brudna była łapa, która tę rękawiczkę miała na sobie). Trzy brukselki, które widocznie komuś wypadły i już nie zadał sobie trudu, żeby je wyjąć. Liście od kalafiora (to moje ulubione - ktoś bierze kalafiora i przed zważeniem odrywa liście, żeby wyszło taniej; no i OK, jego prawo, ale nie można tych liści wyrzucić?).
Personel sklepu uwija się, ale nie jest w stanie na bieżąco sprawdzać każdego koszyka.
Ludzie, do jasnej karbidówki! Czy to jest takie trudne? Przecież już małe dzieci uczymy: posprzątaj po sobie, nie zostawiaj bałaganu, dlaczego inni mają sprzątać za ciebie. Strasznie mnie wkurza takie zostawianie po sobie syfu.
Sklepy koszyki śmieci
Ocena:
188
(206)
Moja córka studiuje za granicą. Mocno uniwersyteckie miasto, wielkie tradycje i takie tam różne. Akademik. W akademiku towarzystwo nieco międzynarodowe. Sam gmach dosyć stary - co ma swoje uroki (piękny budek, zabytkowy, z klimatem...), ale ma też wady.
Wczoraj w ciągu dnia trzy razy (!) włączał się alarm przeciwpożarowy. I nie były to ćwiczenia (te zrobiono na początku roku akademickiego) - alarm włączał się naprawdę, choć z początku nikt nie wiedział dlaczego, bo żadnego pożaru przecież nie było. Ale przepisy to przepisy: za każdym razem wszyscy studenci mieszkający w budynku musieli natychmiast opuścić pokoje i wyjść na zewnątrz, wrócić mogli dopiero po +/- pół godziny, kiedy obsługa sprawdziła, że na pewno nic się nie pali. Mała przyjemność, zważywszy, że jest początek listopada, a mówimy o kraju słynącym o tej porze roku raczej z zimnych deszczów i mgieł, niż ze słońca. Za każdym razem także przyjeżdżała wzywana w takich razach przez automat straż pożarna.
Co się okazało? Jeden ze studentów - Amerykanin - w niewielkiej, wspólnej kuchence robił sobie jakieś danie smażone w głębokim tłuszczu. Duży garnek oleju, mocno rozgrzany, zaczynał dymić (widać kolega nie bardzo potrafił ten proces opanować) i włączał czujkę dymu - więc odpalał się alarm.
Rozumiem, że coś takiego mogło się zdarzyć... raz. Ale TRZY RAZY w ciągu jednego dnia?! Już pal sześć, że nie bardzo wiem, co można smażyć na głębokim tłuszczu na śniadanie, lunch i obiad - ale czy po pierwszym razie kolega nie załapał, że to nie jest dobry pomysł?
Ale nie, to nie koniec…
Dziś rano moja córka wstaje i... nie ma wody. Krany suche, a w akademikowej sieci informacyjnej wisi komunikat, że jest awaria i prosi się o nieużywanie umywalek, pryszniców i toalet. Co gorsza okazało się, że awaria polega na zatkaniu rur odpływowych - więc zanim ktoś się zorientował, zawartość kilku sedesów wypłynęła... w szybie windy (widać tam akurat szła rura). Więc teraz winda nie jeździ, a z szybu śmierdzi - co mojej córce nie przeszkadza, ale trzem studentom na wózkach inwalidzkich już tak.
Super. Córka wkurzona ogarnęła się, poszła do sąsiedniego akademika, żeby u znajomej się umyć i załatwić. Wracając spotkała hydraulików i zapytała ich, co się właściwie stało.
Zgadniecie?
Tam sam matołek, który wczoraj trzykrotnie uruchomił alarm przeciwpożarowy, wieczorem (jak już się okazało, że to on) został op...przony od góry do dołu przez "portera" włącznie z groźbą, że jak to się powtórzy, to będzie płacił za niepotrzebny przyjazd straży i tak dalej. Więc matołek postanowił pozbyć się problemu - i cały gar zużytego oleju wylał.. do zlewu w kuchni. W budynku, w którym przy każdej umywalce i w każdej łazience wiszą ostrzeżenia, żeby nie wylewać do zlewów żadnych gęstych rzeczy i nie wyrzucać do sedesów NIC poza papierem toaletowym, bo zabytkowe rury kanalizacyjne mają za małą średnicę i łatwo się zatykają. A ten geniusz wylał do umywalki trzy czy cztery litry zużytego oleju - a że to było późnym wieczorem, to do rana olej stężał gdzieś w rurach.
Podobno hydraulicy obiecali, że dziś do północy woda już będzie. Zobaczymy. Ale znając studenckie podejście do życia, kolega z Ameryki będzie miał ciężki tydzień... ;-)
Wczoraj w ciągu dnia trzy razy (!) włączał się alarm przeciwpożarowy. I nie były to ćwiczenia (te zrobiono na początku roku akademickiego) - alarm włączał się naprawdę, choć z początku nikt nie wiedział dlaczego, bo żadnego pożaru przecież nie było. Ale przepisy to przepisy: za każdym razem wszyscy studenci mieszkający w budynku musieli natychmiast opuścić pokoje i wyjść na zewnątrz, wrócić mogli dopiero po +/- pół godziny, kiedy obsługa sprawdziła, że na pewno nic się nie pali. Mała przyjemność, zważywszy, że jest początek listopada, a mówimy o kraju słynącym o tej porze roku raczej z zimnych deszczów i mgieł, niż ze słońca. Za każdym razem także przyjeżdżała wzywana w takich razach przez automat straż pożarna.
Co się okazało? Jeden ze studentów - Amerykanin - w niewielkiej, wspólnej kuchence robił sobie jakieś danie smażone w głębokim tłuszczu. Duży garnek oleju, mocno rozgrzany, zaczynał dymić (widać kolega nie bardzo potrafił ten proces opanować) i włączał czujkę dymu - więc odpalał się alarm.
Rozumiem, że coś takiego mogło się zdarzyć... raz. Ale TRZY RAZY w ciągu jednego dnia?! Już pal sześć, że nie bardzo wiem, co można smażyć na głębokim tłuszczu na śniadanie, lunch i obiad - ale czy po pierwszym razie kolega nie załapał, że to nie jest dobry pomysł?
Ale nie, to nie koniec…
Dziś rano moja córka wstaje i... nie ma wody. Krany suche, a w akademikowej sieci informacyjnej wisi komunikat, że jest awaria i prosi się o nieużywanie umywalek, pryszniców i toalet. Co gorsza okazało się, że awaria polega na zatkaniu rur odpływowych - więc zanim ktoś się zorientował, zawartość kilku sedesów wypłynęła... w szybie windy (widać tam akurat szła rura). Więc teraz winda nie jeździ, a z szybu śmierdzi - co mojej córce nie przeszkadza, ale trzem studentom na wózkach inwalidzkich już tak.
Super. Córka wkurzona ogarnęła się, poszła do sąsiedniego akademika, żeby u znajomej się umyć i załatwić. Wracając spotkała hydraulików i zapytała ich, co się właściwie stało.
Zgadniecie?
Tam sam matołek, który wczoraj trzykrotnie uruchomił alarm przeciwpożarowy, wieczorem (jak już się okazało, że to on) został op...przony od góry do dołu przez "portera" włącznie z groźbą, że jak to się powtórzy, to będzie płacił za niepotrzebny przyjazd straży i tak dalej. Więc matołek postanowił pozbyć się problemu - i cały gar zużytego oleju wylał.. do zlewu w kuchni. W budynku, w którym przy każdej umywalce i w każdej łazience wiszą ostrzeżenia, żeby nie wylewać do zlewów żadnych gęstych rzeczy i nie wyrzucać do sedesów NIC poza papierem toaletowym, bo zabytkowe rury kanalizacyjne mają za małą średnicę i łatwo się zatykają. A ten geniusz wylał do umywalki trzy czy cztery litry zużytego oleju - a że to było późnym wieczorem, to do rana olej stężał gdzieś w rurach.
Podobno hydraulicy obiecali, że dziś do północy woda już będzie. Zobaczymy. Ale znając studenckie podejście do życia, kolega z Ameryki będzie miał ciężki tydzień... ;-)
Akademik za granicą bezmyślny student
Ocena:
163
(173)
Mam w domu problem z jednym z grzejników (nie jest zapowietrzony, a nie grzeje). Nie wiadomo, o co chodzi, a sezon grzewczy się zaczyna…
Już w sierpniu pytam znajomych, czy nie znają jakiegoś fachowca - hydraulika, ale żeby znał się na instalacjach grzewczych. Dostaję numer do - podobno - specjalisty.
Dzwonię. Pan odbiera. Jasne, oczywiście, tylko w tej chwili on nie może, bo ma dużo roboty, czy można do niego zdzwonić za trzy tygodnie. Oczywiście, no problem (przypominam - jest sierpień, czasu dużo).
Dzwonię za trzy tygodnie (początek września). Jasne, oczywiście, ale jeszcze nie teraz, zadzwonić za tydzień. OK, rozumiem, że jak dobry fachowiec, to zleceń ma dużo.
Dzwonię za tydzień. Jasne, tak, tylko proszę zadzwonić po weekendzie (jest środa).
Już trochę zirytowany dzwonię w poniedziałek (po weekendzie…). Jasne, proszę zadzwonić jutro, to się umówimy.
Dzwonię we wtorek. Jasne, tylko on jest teraz na jakiejś robocie, nie ma kalendarza, ale oddzwoni jutro i powie, kiedy może przyjść.
Jutro (kto by pomyślał) nie dzwoni.
Więc ja dzwonię. Nie odbiera telefonu. Dzwonię kolejnego dnia. Nie odbiera. Trzeciego - dla odmiany - nie odbiera. Więc piszę SMS - grzecznie, kulturalnie, przypominam się, że byliśmy umówieni na kontakt, żeby się odezwał.
Cisza.
No żesz do jasnej cholery! Że fachowiec ma dużo roboty - rozumiem. Że trudno się z nim umówić, jeśli jest dobry - rozumiem. Ale, ...mać, nie można jak człowiek zadzwonić i powiedzieć: "Sorry, mam za dużo pracy, niestety nie mogę panu pomóc, proszę poszukać innego fachowca"?
Zamiast tego nie odbiera się telefonu, nie odpowiada na SMSy - mimo wcześniejszego umówienia się na telefon? Niepoważne. Po prostu dziecinada.
Znalazłem innego, umówił się, przyszedł, zrobił co trzeba. Można? Można...
Już w sierpniu pytam znajomych, czy nie znają jakiegoś fachowca - hydraulika, ale żeby znał się na instalacjach grzewczych. Dostaję numer do - podobno - specjalisty.
Dzwonię. Pan odbiera. Jasne, oczywiście, tylko w tej chwili on nie może, bo ma dużo roboty, czy można do niego zdzwonić za trzy tygodnie. Oczywiście, no problem (przypominam - jest sierpień, czasu dużo).
Dzwonię za trzy tygodnie (początek września). Jasne, oczywiście, ale jeszcze nie teraz, zadzwonić za tydzień. OK, rozumiem, że jak dobry fachowiec, to zleceń ma dużo.
Dzwonię za tydzień. Jasne, tak, tylko proszę zadzwonić po weekendzie (jest środa).
Już trochę zirytowany dzwonię w poniedziałek (po weekendzie…). Jasne, proszę zadzwonić jutro, to się umówimy.
Dzwonię we wtorek. Jasne, tylko on jest teraz na jakiejś robocie, nie ma kalendarza, ale oddzwoni jutro i powie, kiedy może przyjść.
Jutro (kto by pomyślał) nie dzwoni.
Więc ja dzwonię. Nie odbiera telefonu. Dzwonię kolejnego dnia. Nie odbiera. Trzeciego - dla odmiany - nie odbiera. Więc piszę SMS - grzecznie, kulturalnie, przypominam się, że byliśmy umówieni na kontakt, żeby się odezwał.
Cisza.
No żesz do jasnej cholery! Że fachowiec ma dużo roboty - rozumiem. Że trudno się z nim umówić, jeśli jest dobry - rozumiem. Ale, ...mać, nie można jak człowiek zadzwonić i powiedzieć: "Sorry, mam za dużo pracy, niestety nie mogę panu pomóc, proszę poszukać innego fachowca"?
Zamiast tego nie odbiera się telefonu, nie odpowiada na SMSy - mimo wcześniejszego umówienia się na telefon? Niepoważne. Po prostu dziecinada.
Znalazłem innego, umówił się, przyszedł, zrobił co trzeba. Można? Można...
Niepoważni fachowcy
Ocena:
117
(119)
Małe miasteczko, 30 km od Warszawy. Ciche osiedle na obrzeżach (domki jednorodzinne, segmenty). Długa, stosunkowo prosta ulica będąca "osią" całego osiedla i biegnąca kawałek dalej. Ruch niewielki.
Kilka lat temu ulica została pięknie wyremontowana i przebudowana. Asfalt gładki jak pupa niemowlęcia, elegancki chodnik, ścieżka rowerowa… Cud-miód.
Ponieważ przestrzeń dla niezmotoryzowanych po obu stronach ulicy nie jest bardzo szeroka, projektanci zdecydowali się na rozwiązanie, które nie przeszłoby w dużym mieście, ale w takim miejscu jest bardzo wygodne: po jednej stronie ulicy biegnie chodnik, po drugiej - ścieżka rowerowa.
Chodnik jest wyłożony elegancką, czerwonawą kostką. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla pieszych" (C-16). A jakby ktoś miał wątpliwości - na kostce co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający pieszych.
Ścieżka rowerowa jest wyasfaltowana. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla rowerów" (C-13). A jakby ktoś miał wątpliwości - na asfalcie co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający rower.
No, DO JASNEJ CHOLERY, trzeba być niewidomym, żeby tego nie zauważyć - albo mieć IQ ostrygi, żeby się pomylić.
I co? I d...
CODZIENNIE jeżdżąc tą drogą albo chodząc nią na spacer z psem widzę rowerzystów jadących chodnikiem. I CODZIENNIE widzę pieszych - rodziców z dziećmi, panie z wózeczkami, spacerowiczów z kijkami od nordic walkingu - radośnie tuptających po ścieżce rowerowej.
- Czy pan wie, że idzie ścieżką rowerową?
- Panie, nie chce mi się na drugą stronę przechodzić.
- Dlaczego pani jedzie rowerem po chodniku?
- Co się pan czepia, przecież nikogo nie przejadę.
Ech
Kilka lat temu ulica została pięknie wyremontowana i przebudowana. Asfalt gładki jak pupa niemowlęcia, elegancki chodnik, ścieżka rowerowa… Cud-miód.
Ponieważ przestrzeń dla niezmotoryzowanych po obu stronach ulicy nie jest bardzo szeroka, projektanci zdecydowali się na rozwiązanie, które nie przeszłoby w dużym mieście, ale w takim miejscu jest bardzo wygodne: po jednej stronie ulicy biegnie chodnik, po drugiej - ścieżka rowerowa.
Chodnik jest wyłożony elegancką, czerwonawą kostką. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla pieszych" (C-16). A jakby ktoś miał wątpliwości - na kostce co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający pieszych.
Ścieżka rowerowa jest wyasfaltowana. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla rowerów" (C-13). A jakby ktoś miał wątpliwości - na asfalcie co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający rower.
No, DO JASNEJ CHOLERY, trzeba być niewidomym, żeby tego nie zauważyć - albo mieć IQ ostrygi, żeby się pomylić.
I co? I d...
CODZIENNIE jeżdżąc tą drogą albo chodząc nią na spacer z psem widzę rowerzystów jadących chodnikiem. I CODZIENNIE widzę pieszych - rodziców z dziećmi, panie z wózeczkami, spacerowiczów z kijkami od nordic walkingu - radośnie tuptających po ścieżce rowerowej.
- Czy pan wie, że idzie ścieżką rowerową?
- Panie, nie chce mi się na drugą stronę przechodzić.
- Dlaczego pani jedzie rowerem po chodniku?
- Co się pan czepia, przecież nikogo nie przejadę.
Ech
Chodniki / ścieżki rowerowe
Ocena:
172
(186)