Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mijanou

Zamieszcza historie od: 15 sierpnia 2012 - 18:56
Ostatnio: 16 stycznia 2023 - 6:36
O sobie:

Fanka kaw wszelakich i kawowych eksperymentów. Natura typowo kocia: czasem milutka i przyjazna ale nieopacznie podrażniona wysuwa pazurki. Zbieraczka przedmiotów pięknych (czasem jest to cenny flakonik a czasem tęczowo pożyłkowany kamyk znaleziony na drodze), niepoprawna estetka stale dążąca do harmonii wszechrzeczy. Postrzelony rudzielec ale w sumie da się lubić przy odrobinie dobrej woli^^

  • Historii na głównej: 17 z 54
  • Punktów za historie: 14735
  • Komentarzy: 4967
  • Punktów za komentarze: 34213
 
zarchiwizowany

#44818

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj był 21 grudnia. Przewidywany przez Majów koniec świata NIE nastąpił. Być może Toyota jednak ich podkupiła. Ale do rzeczy:

Właśnie wczoraj, około godziny 11.30 zatrzymałam się przed bankomatem umieszczonym w ścianie na zewnątrz banku. Wkladam kartę by zobaczyć, ile kasy jest na koncie i ile mogę przeznaczyć na świateczne zakupy. Wbijam PIN. Czekam, czekam....czekaaaaaam. Aż na ekranie pojawia się napis: " Nie można sfinalizować transakcji". WTF? Ponawiam próbę. Efekt identyczny a za mną już ustawia się kolejka, która wrze i coś tam przebąkuje o a-technicznych kobietach, które nie potrafią posłużyć się kartą do bankomatu. Odwróciłam się, przeprosiłam z szerokim usmiechem i ponowilam próbę jeszcze raz. Nic. Trudno- wchodze do banku by podjąć pieniądze w kasie.

I aż mnie cofnęło. W banku mrowie ludzkie. Co się okazało? Zawiódł system, w żadnym bankomacie nie można wyplacić pieniędzy ani w żadnej kasie zapłacić kartą. Więc mamy okolo dwudziestu ludzi, z których każdy wykrzykuje w stronę kasjerek mniej wiecej tak:

- Złodzieje! Ja chcę swoje pieniądze!
- Jak to nie wypłaci mi pani pieniędzy bez dowodu, na prawo jazdy? Przecież mówię pani, że dowod zostawilam na stacji benzynowej bo nie mogłam zapłacić kartą za paliwo!
- Ja tu wrócę i zabiorę z tego złodziejskiego banku wszystkie moje pieniadze!
- I co się Pani gapi jak krowa?

Rany boskie, myślę sobie, zaraz ludzie albo rozniosą bank albo dokonają samosądu na kasjerkach. Ochrony żadnej nigdy tam nie widziałam, to niewielki osiedlowy oddział, cztery stanowiska. Obie kasjerki spokojnie tłumaczą, ze awaria systemu nie jest ich winą, że pieniędzy bez dowodu tożsamości wydać nie mogą, że obowiązują ich procedury. Wszystko na nic. Ludzie drą się jeszcze głośniej. W końcu za mną wszedł jakiś sensownie wyglądający młody facet, wykazał się refleksem bo dość głośno zażartował:

-Proszę państwa, przecież dziś 21 grudnia, koniec świata, to system padł!

Ja podchwyciłam jego żart, coś tam od siebie dodałam. Kilkoro ludzi w końcu się roześmialo. Krzykacze wyszli, pomstując. Ci, którzy zostali i mieli dowody grzecznie ustawili się w kolejce i nawet nie prostestowali gdy przepuścilam przed siebie starszą panią o dwóch laskach. Widać, ze kasjerkom ulzylo. Gdy doszłam do kasy kasjerka nieśmiało spytała, czy może za minute doslownie wrócić. Uśmiechnęłam się i zapewnilam, ze zaczekam, spokojnie. Zew natury dopada nawet kasjerki, w co większość ludzi nie potrafi uwierzyć. Widać, że obie babki sa wdzięczne za rozładowanie sytuacji.

Nie wiem, ile czasu ten system był zawieszony. Wiem jednak, że piekielni okazali się tu klienci. Bo co jest winna kasjerka w banku, że bankomaty nie działają? Czy to jej wina, że musi dotrzymywać procedur i nie wyplaci pieniędzy z konta bez okazania dowodu? Że nie może ich wypłacić po okazaniu prawa jazdy? Awaria systemu i dla nich oznacza większa pracę bo więcej klientów jest zmuszonych wyplacić pieniądze w kasie. Często korzystam z usług tego oddziału i za każdym razem te kasjerki są naprawdę bardzo uprzejme, zawsze mają dla mnie uśmiech, chwilkę pogadamy, pożartujemy. Nie zasłużyły sobie na takie traktowanie pomimo nerwów z powodu awarii systemu komputerowego.

Miłe Panie z banku w Gdańsku na Krzemowej! Pozdrowienia i wyrazy podziwu za wczorajszą cierpliwość i uprzejmość pomimo otaczającego Was chaosu i wrzasku.

bank

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (183)
zarchiwizowany

#44636

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka choinkowych bombek z wczorajszej wyprawy do jednego z większych hipermarketów:

1. Ozdób i ozdóbek, zawieszek i durnostojek świątecznych na półkach w bród! Ale przy jednej dwie panie zawzięcie kłóca się o ostatni łańcuch z kolorze złota i zieleni. Wyrywają sobie go z rąk (dosłownie), szarpią, ciągną. Łańcuch chyba nie był zbyt wytrzymały- pękł. Obie panie po wymianie końcowych grzeczności odkladają obie połowki na półkę i chyłkiem oddalają się w przeciwnych kierunkach.

2. Syrena okrętowa w postaci kilkulatka skaczącego w wózku zakupowym i drącego się na cały regulator z powodu odmowy kupienia wybranych słodyczy czy zabawki. Dziecko się drze przez cały czas a płuca ma silne- słychać je w całej hali i ani myśli się zmęczyć. Nie reaguje też mamusia, której kilkulatek strzela z liścia i pluje za każdym razem, gdy rodzicielka pojawia się w zasięgu jego rączek i obstrzału. Po czym wrzask wznawia.

3. Na podłodze coś jest wylane i rozciapkane a ja w to oczywiście wdeptuję bo zamiast patrzeć w sklepie pod nogi to patrze na pólki z towarem. Zapach jakiś taki...rybio-octowy. No tak. Przecież wiaderko ze śledziami w occie trzeba otworzyć i ostawić na półkę by potem ktoś inny nieopacznie te śledzie potrącił na podłogę a ktoś inny kopnął by zawartość się wylała.

4. Z głośników sączy się tzw. 'musak' czyli świąteczny zestaw stale tych samych pięciu piosenek. Zastanawiam się, czy to dejavu czy błąd matrixa.

5. Łup! Dostaję wózkiem z plecy. To jakaś pani daje mi delikatnie znak, że mam się przesunąc.

6. Awantura przy kasie: za mną ustawia się pani w wypchanym z górką wózkiem. A kasa jest " do 10 produktów". Pani się awanturuje, gdy kasjer prosi, by opuściła kolejkę bo... przecież ona już część zakupów wyłozyła na taśmę i mogł powiedzieć wcześniej. Jasne, bo facet musi mieć scanner w oczach i wzrok sokoła. Pani jazgocze coraz głosniej. Kasjer tłumaczy, że kasa się zablokuje po dziesiątym produkcie. Potem pani wpada na genialny pomysł: to w takim razie niech kasjer kasuje po 10 i ona podzieli swoje zakupy na 10 produktowe kupki. Bo przy innych kasach są kolejki i ona stać nie będzie.

7. Podobna awantura trwa przy kasach samoobsługowych. Wiadomo, kasy samoobsługowe i te 'do 10 produktów' są po to, by dac jakąs szansę klientom, którzy nie przyszli tu robić zakupów świątecznych (zapasów na koniec świata?). Trzy kasy z 5 czynnych zostają skutecznie zablokowane.

8. W kasie sąsiedniej trwa awantura o śledzie Lisnera. Kosztują 20 zł a klientka upiera się, ze dwa tygodnie temu te same śledzie kosztowały 14. Kasjerka niepotrzebnie wdaje się w wyjaśnienia, że tak, że dwa tygodnie temu te śledzie były tańsze ale przed świętami sledzie zawsze są drozsze i przezorni klienci zaopatrzyli się wtedy. Bo sledzie mogą przecież stać(?!). Klientka wrzuca kasjerce oskarżając sklep o nieuczciwe praktyki marketingowe. Kolejka wrze.

W tle po raz....10(?) słyszę " White Christmas". Nigdy nie lubiłam tego utworu. Teraz lubię go jeszcze mniej. A gdy pomyślę, że jeszcze nie zrobilam zakupow na święta to dochodze do wniosku, że zrobię to przez internet. Tak. Stanowczo tak właśnie zrobię.

świąteczne zakupy

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (250)
zarchiwizowany

#44318

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od kilku dni dręczy mnie jedna wątpliwość, dylemat, czy co tam kto chce. Właśnie zakończyła się akcja Szlachetna Paczka. Akcja bardzo piękna, pozyteczna i ucząca wrażliwości, w której...jako jedna z niewielu na roku nie wzięłam udziału. Ba, niebacznie w rozmowie przyznałam, że nie wzięłam. A jeszcze gorzej, że podałam powody. Część ludzi zrozumiało. Część patrzy na mnie jak na dziwaczkę. Czyli tak zwanym wilkiem.

Nie- nie jestem sobkiem. Po prostu: studiuję i pracuję. Starcza mi generalnie na moje potrzeby ale też znaczną cześć pieniędzy przeznaczam dla Kotkowa. Kotkowo to kilka budek postawionych własnym staraniem na osiedlu, w których schronienie, pokarm i pomoc lekarską otrzymują takie zyciowe kocie nieszczesniki. Te dzikie i te eksmitowane i skrzywdzone przez dwunożnych. Ich liczba jest zmienna. Małym kociakom podrzucanym do kociego miasteczka nocami w reklamówkach czy kartonach łatwiej znaleźć stały dom. O ile nie zdążą zamarznąć. Tym nowym podrzutkom trzeba nieraz zapewnić pomoc weterynarza i lekarstwa a stałych mieszkańców karmić regularnie. Bo jest się odpowiedzialnym za to, co się oswoiło, jak powiedział Mały Książę. Wszystko to niestety- kosztuje. Sama pewnie nie dałabym rady gdyby nie pomoc innych kociarzy. Ale i tak każdy mój wolny grosz idzie na pomoc dla Kotkowa.

W naszej grupie postanowiono, że dobierzemy się w pary i każda para dobierze sobie taką jedną rodzinę, której życzenia spełni. Nie zapisałam się do tej akcji. Sądziłam, że odmowa wystarczy bo to przecież dobra wola każdego, więc nikt o powody pytać nie powinien. Mnie jednak spytano. Może nie tyle spytano ile zarzucono nieczułość i niewrażliwość. Podałam spokojnie powody dodając, że aktualnie mamy na stanie dwa nowo przybyłe (nowo podrzucone) koty wymagające leczenia dość kosztownymi lekami, przebywające w DT u zaprzyjaźnionych kociarzy. Plus około dwudziestu stałych pensjonariuszy budek.

I co? I okazałam się dziwaczką. Złym człowiekiem. Tak- złym bo skoro dla mnie koty ważniejsze są niż ludzie to muszę być zła. A, i ksenofobem też jestem. Machnęłam najpierw ręką na takie dictum bo zawsze mnie uczono w domu, że obojętnego na niedolę zwierząt i ludzka niedola nie wzruszy.

Akcja Szlachetna Paczka z pewnością JEST szlachetna, jak sama nazwa wskazuje. Ale z drugiej strony: łatwo jest szarpnąć się raz w roku na szlachetność i wykuwać potem oczy swoją jednorazową szlachetnością komuś, kto codziennie ma do czynienia z dramatami i cierpieniem, choć nie ludzkim.

Czy jestem piekielna?

Szlachetna paczka

Skomentuj (68) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (461)
zarchiwizowany

#43894

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Zefir94 ( #43873) przypomniała mi pewne doświadczenie z mojego żywota. Teraz, po trzech latach mogę się z tego śmiać ale wtedy wcale mi do śmiechu nie było. Napiszę o tym, jak zostałam hejterem, prześladowcą i czym tam jeszcze. Czyli: Alicja po drugiej stronie lustra.

W ostatniej klasie liceum dołączyła do nas Milena (imię zmienione). Cóż, bywa, że w klasie maturalnej ktoś zmienia szkołę, przyczyn może być sto. My, humaniści, byliśmy klasą cudownie zgraną ale też i otwartą na nowych, więc Milenę przyjęliśmy życzliwie. Choć zauważyłam, że kilka osób odnosi się do niej z wyraźnym dystansem. Grzecznie, ale ten dystans się wyczuwało niemal namacalnie, jak szklaną ścianę. Na moje pytania o powody coś tam baknęli, burknęli. Ok- skoro ktoś nie chce się wdawać w jakiś temat to ja nigdy nie wypytuję.

Jaka była Milena? Na pozór zahukana dziewczyna choć spokojna, życzliwa no ale prochu by w życiu nie wymyśliła. Poza obowiązkową nauką nie interesowała się niczym a stały temat jej rozmów to były promocje w dyskontach, kulinaria itp. No żal mi się dziewczyny zrobiło. Mija ma serce na własciwym miejscu, co okazało się katastrofalne w skutkach w tym przypadku.

Milena miała jedną cechę: stale się skarżyła na samotność, na brak przyjaciół, na to, że nikt się nią nie interesuje. Z zacięciem i pasją opowiadała o krzywdach, które ludzie jej wyrzadzili, podając nawet konkretne nazwiska, w tym też nazwiska osób z mojej klasy ( własnie tych traktujących ją z rezerwą). Słowem: okrutny świat się na Milenę uwziął.

Mija niczym paladyn, niczym rycerz w lśniącej zbroi postanowiła zmienić nieco tę sytuację. Wymienilyśmy z Mileną numery telefonów, adresy mailowe, numery komunikatorów itp. Postanowiłam jej pomóc, wciągnąć trochę w pozaszkolne zycie klasy. I idąc za ciosem zabrałam z sobą na domówkę odbywająca się w mieszkaniu koleżanki.

To była najdziwniejsza impreza, na ktorej zdarzyło mi się być. Milena zasiadła na kanapie i....milczała. Słuchała tylko ale nie brała udziału w ogólnej rozmowie. Na początku siedziałam przy niej i zabawiałam rozmową. Potem, w miarę ubywania alkoholi procentowych ( nie, nie była to żadna orgia, alkohol nie był wysokoprocentowy i wypijany w rozsądnych ilościach)dyskusja nabrała ognistych barw i wiadomo: każdy wtedy mówi. Każdy-poza Mileną. Ona milczała uparcie.

Następnego dnia (sobota) odpalam kompa, włączam gadulec. Gros wiadomości od Mileny: że bawiła się źle, że każdy ją tam lekceważył, że czuła się pomijana ( no a kto jej bronił wyrażać swoje zdanie o twórczości Jacka Piekary?), że tamci ludzie są wredni. Ja też. Bo ją zostawiłam samą (no w końcu zlazłam z kanapy na rzecz wygodnego miejsca na podłodze).

No i od tamtej chwili się zaczęlo: klasa powoli odsuwała się od Mileny, Milena coraz uparciej jojczyła na swoje osamotnienie i naszą względem niej wredność. W końcu wychowawczyni zauwazyła, ze coś jest nie tak. Że w klasie jest jakiś zgrzyt. Wzięła Milenę na stronę i spytała, co jest grane. Milena sprzedała jej taką samą bajeczkę, jak mnie, że samotna, że ludzie jej dokuczają ( co nie było prawdą, po prostu traktowaliśmy ją jak wrzoda: nie boli, póki się przy nim nie grzebie).

Finał: wychowawca tu niestety zareagował. Sprawa oparła się o dyrekcję i pedagoga szkolnego. Moi rodzice w komplecie zostali wezwani do szkoły. Bo to ja byłam prowodyrką, wedle Mileny. I co z tego, że klasa tłumaczyła swój punkt widzenia na sprawę Mileny? Milena miała większą siłę przebicia: skarżyła sie wszystkim belfrom i generalnie każdemu, kto chciał słuchac o jej nieszczęsciach i samotności w okrutnym świecie. Na moim maturalnym świadectwie widnieje zachowanie poprawne. I na świadectwach połowy mojej eks klasy.

Po ukończeniu szkoły Milena zniknęła z mojego życia. Matury nie zdała więc pewnie uczy się w jakiejś policealnej szkole. A może nie. Zniknęła by pojawić się w styczniu tego roku. Na gadulcu zastałam wiadomość: " No cześć. Co u Ciebie?". Nie odpisałam. Bałam się, że jeśli napiszę, że wszystko OK to Milena mnie oskarży o okrucieństwo bo być może u niej nie jest OK. Pisała jeszcze kilka razy. Pewnie czuła się samotna.

piekielna klasa

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (320)
zarchiwizowany

#42141

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Policji się wysypało na drogi przed świętem zmarłych. Chyba trwa jakaś akcja "Znicz" czy coś w tym stylu bo pierwszy raz widziałam tyle patroli drogówki na odcinku trzech kilometrów. Chyba mam jakiegoś pecha, czy może mój ulubiony czarny kolor ubrań tak ich dziś prowokował ale kontroli poddana byłam dziś aż dwa razy.

1 Zaskoczenie

Jadę spokojniutko, osiedlówka, więc wlokę się 30 km/h, zgodnie z przepisami. Nagle myk! Lizak się pokazuje zza ukrycia zaparkowanych cywilnych aut.

-Pani kierowco, dzień dobry. Poproszę prawo jazdy, dowód rejestracyjny pojazdu, ubezpieczenie.

Grzebię w swojej wielkiej torbie, w której nigdy nic nie można znaleźć jak trzeba. Wreszcie -jest! Pan policjant czyta, sprawdza numery. Czas mija. Drugi przygląda się podejrzliwie.

- No pani kierowco, Pani tak zawsze bez pasów jeździ?

Zbladłam. Fakt, jeżdżę. No nic, myślę sobie, mandat jak nic będzie. Coś zaczynam ściemniać, cała seria przepraszających uśmiechów no i 'ach taka jestem bezradna". Zadziałało. Skończyło się na pouczeniu. Chłopaki nawet pomogli wyjechać tyłem wstrzymując na chwilę ruch a odjeżdżając jeszcze usłyszałam :" Pasy zapinamy!". Ufff

Zdziwienie 2.

Z pół kilometra dalej, stooooop. Lizak. No, co do diabła teraz? Prędkość przepisowa, pasy zapięte, nerwowo zerkam na światła: włączone. No nic. Trzeba to trzeba.

-Dzień dobry, Pani kierowco. Prawo jazdy, dowód i ubezpieczenie pojazdu proszę.

Pan policjant znów czyta, porównuje. Czas leci.

- Teraz proszę wysiąść z pojazdu. Proszę okazać trójkąt i gaśnicę.

Okazuję, otwieram, zamykam. Czas leci. Tuż za mną mknie pojazd tak na oko z 90 km/h bez włączonych świateł. A kij tam, pan policjant sprawdza atest mojej gaśnicy. Pan coś tam spisuje, chyba udowadnia, że pracował. Mija kwadrans. W końcu mogę jechać.

Pokonanie dystansu trzech kilometrów zabrało mi prawie czterdzieści minut. Rozumiem, że wzmożony ruch ale czy jest sens zatrzymywania pojazdów, które jadą przepisowo? Policja ma czuwać nad bezpieczeństwem na drodze a nie utrudniać życie kierowcom. I nie poprawiać sobie statystyk kosztem czyjegoś czasu i nerwów. Dobrze, ze nie kazali mi dmuchać w alkomat bo chyba już bym ich wyśmiała o 14, w środku dnia.

akcja "Znicz"

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (56)

#41420

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zastanawiam się jaki wstęp napisać do wydarzenia, którego byłam dziś świadkiem. Może: "Boże młyny mielą powoli ale czasem przyspieszają"? A może, jakby napisała Sesja: "Każdy ma swoją panią Jadzię"? Oba są tu adekwatne, więc lepiej napiszę po kolei.

Mieszkam w bloku na obrzeżach miasta, na terenie parku krajobrazowego. Za ścianą mieszka piekielna sąsiadka - starsza Pani czepiająca się o wszystko: o moje zwierzaki, że są (bo ani pies nie jest szczekliwy ani koty miaukliwe), o wyimaginowaną głośną muzykę w nocy (potrafi walić mi kulą w drzwi nawet po 23 i domagać się wyciszenia głośników, których nie posiadam), o ludzi, którzy mnie odwiedzają (nie, nie za to, że jesteśmy głośno ale za to, że... chodzą po klatce schodowej). Nie należę do sąsiadów uciążliwych ale pani po prostu uznała mnie za wroga publicznego numer 1 - nie odpowiada na "dzień dobry" (teraz już nie mówię, bo mnie za to opierniczyła), a gdy mijamy się czasem na schodach z jej ust wydobywa się coś, co jako żywo przypomina warczenie psa.

Wraz z kilkoma ludźmi o dobrym sercu prowadzimy tzw. Kotkowo, czyli kupione za własne fundusze kocie budki (ustawione w rozsądnej odległości od bloków by koty nikomu nie wadziły), gdzie te kocie nieszczęśniki są regularnie karmione, w miarę możliwości sterylizowane, a i pomoc naszego wspaniałego Pana Doktora weterynarza jest im zapewniona, bo koty trafiają tam w różnym stanie i po różnych przejściach. Zawarliśmy też umowę z panem, który codziennie rano przywozi samochodem tzw "mleko prosto od krowy" i sprzedaje je emerytom osiedlowym, którzy już od godziny 6.30 na to mleko czekają. Płacimy Panu Mleczarzowi na początku miesiąca za dwa litry mleka dziennie, które w drodze powrotnej ten pan nalewa do przygotowanych już wieczorem kocich misek w Kotkowie. Koty na widok samochodu i bańki już same wychodzą z budek i czekają aż mleko zostanie im nalane. Zawsze jest to mniej więcej jednakowa pora, około 7.30. O tej godzinie pojawiają się też karmiciele by kocie miseczki nie były puste. I nigdy nie są.

Proszę teraz wyobrazić sobie zdziwienie moje i dwóch innych karmicieli na widok pobojowiska, które na terenie Kotkowa dziś zastaliśmy. Mleko porozlewane, miski porozrzucane, jedna z budek przewrócona, a kilka nosi ślady uszkodzeń. Obok, na ziemi moja piekielna sąsiadka, Pan Mleczarz, który na zmianę wrzeszczy i pomaga kobiecie wstać z gleby - z obojga skapuje mleko.

Co się okazało? Piekielna czy zaspała, czy przyszła za późno, bo mleka zabrakło. W otwartym bagażniku transportowego poloneza Piekielna zauważyła jednak bańkę, w której było odlane tamto mleko dla kotów, a Pan Mleczarz nijak nie potrafił jej wytłumaczyć, że mleko w tej bańce jest z góry zapłacone dla kotów. Najpierw więc oberwał on - że jakieś zapchlone koty są ważniejsze niż ludzie. Nawrzeszczała swoim zwyczajem, a potem skierowała się do Kotkowa by kotom wymierzyć sprawiedliwość za swoje mleko. Demolując prawdopodobnie straciła równowagę, czy zeszła jej adrenalina, bo w efekcie wylądowała na glebie. W tym czasie Pan Mleczarz jak zawsze już parkował auto przy Kotkowie i z małą bańką szedł do budek, więc naturalnym odruchem starał jej się pomoc wstać. A Piekielna jeszcze chwyciła bańkę, którą nieopacznie postawił w zasięgu jej rąk i mleko wylała.

Właściwie to powinniśmy wezwać policję, bo budki były prywatną własnością ale co policja poradzi na piekielność jednej staruszki, która mimo poruszania się o kuli ma krzepę i tyle złości w sobie, że aż się w niej gotuje? Zawróciłam do domu i o sytuacji zawiadomiłam męża tej pani (goniona krzykiem piekielnej, że ja lafirynda jestem bo podrywam jej męża. Jasne, Pan ma grubo ponad 70), który wziął skrzynkę z narzędziami i obiecał na miejscu naprawić szkody wyrządzone przez krewką małżonkę. Zaraz się wybieram by obejrzeć jego dzieło.

Nie jestem mściwa ale mam nadzieję, że piekielna choć trochę się potłukła. Koty nie dostaną dziś swojego mleka. Jednak puenta należy do męża Piekielnej:
- Pani Miju, pani się nie spieszy. Ja to naprawdę naprawię. A ona jak sobie posiedzi i d..pa jej zmarznie na trawie to ochłonie.

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 703 (797)
zarchiwizowany

#41361

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Kesey ( http://piekielni.pl/41301 ) skłoniła mnie do opisania tego, co mi się przydarzyło wczoraj.

Z powodu zapalenia oskrzeli o ostrym przebiegu pierwszy raz od ponad tygodnia wczoraj wyszłam z domu i udałam się do Lidla celem uzupełnienia zapasów w pustej już lodówce. Parkuję, wysiadam i już po kilku sekundach zjawia się przy mnie znajomy menel spod osiedlowego sklepiku na mojej ulicy. Pan straszliwie bełkocze, więc często dawałam mu po kilka złotych a raz, gdy po prostu miałam kasę odliczoną i nie dałam ze złości kopnął mi w drzwi auta. Ale to już opisywałam.

Bełkoczący chyba albo zapomniał, jak mnie wtedy potraktował albo sądził, że ja zapomniałam ale znów podszedł z wyciągniętą ręką i po swojemu bełkocze wyciągając rękę a przy każdym słowie w powietrzu unosi się taki zapach przetrawionego alkoholu, ze mam ochotę sama lecieć i zakąsić.

- Proszę Pana, za każdym razem, gdy Pn mnie widzi, czyli średnio kilka razy w tygodniu prosi mnie Pan o pieniądze i to od ponad roku. Nie mogę Pana wiecznie wspierać tym bardziej, że teraz jest pan pijany więc mógł Pan kupić jedzenie zamiast alkoholu. Dlaczego nie zabierze się Pan w końcu do pracy?

( Tu Pan bełkocze coś po swojemu ale z tego, co udało mi się zrozumieć- nie ma pracy)

- Proszę Pana, administracja osiedla wywiesiła ogloszenia, że poszukuje ludzi do dorywczych prac porządkowych (grabienie liści, porządki po remoncie kanału). Proszę się zgłosić.

Na co Pan Bełkotacz nadspodziewanie wyraźnym i bezbełkotliwym głosem oświadcza:

- Ty chyba zwariowałaś, za 8 złotych za godzinę mam robić?

Tu pokazał mi gest międzynarodowo uznawany za obraźliwy i poszedł. A ja zostałam na parkingu z otwartą nieelegancko w rybkę buzią.

Trzeci raz dostałam nauczkę co do wspierania żebractwa. Byłam przekonana, że Pan Bełkotacz ze względu na swoje dysfunkcje naprawdę ma problem ze znalezieniem pracy, więc żal mi go bylo. Przez ponad rok z tych moich "kilku złotych" uzbierała się pokaźna suma, która wspierała prawdopodobnie polski przemysł spirytusowy czy wytwórnię win marki Bon Żur.

Głupia ruda? Głupia i naiwna. I o ile po tamtej przygodzie z panną wyłudzającą od ludzi pieniądze metodą "na chorą siostrzyczkę" miałam wyrzuty sumienia mijając żebrzącego to chyba po wczorajszym zdarzeniu już tych wyrzutów odczuwać nie będę. Nie będę wspierać kogoś, kto z żebractwa uczynił sobie zawód i sposób na życie a sztukę żebractwa doprowadził do perfekcji przez lata praktyki. Bo ci, którzy tak naprawdę pomocy potrzebują nie pójdą żebrać tylko sami szukają możliwości zarobienia pieniędzy.

zawód: żebrak

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 52 (118)

#40930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele czytałam na Piekielnych historii związanych z piekielnymi przychodniami, rejestratorkami z piekła rodem czy kopytnych lekarzach. Ja natomiast opiszę piekielnych pacjentów jednej z trójmiejskich przychodni, jakich wiele.

Wydarzyło się to ze trzy godziny temu. Ponieważ od kilku dni źle się czułam, kaszlałam i gorączkowałam a żadne domowe środki nie pomagały więc nolens volens powlokłam się do przychodni. O dziwo, rejestracja poszła sprawnie i szybko. O godzinie 7.45 zasiadłam na ławeczce przed gabinetem z kompletem chusteczek w dłoni i tak sobie kaszlę i posmarkuję cichutko nikomu nie przeszkadzając i nie wadząc. Nikogo więcej do tego lekarza nie było. Do czasu.

Parę minut przed godziną zero, do poczekalni godnie wkroczyło dwóch starszych panów o laskach, którzy z miejsca mi oświadczyli, że są kombatantami, więc mam się bujać a oni i tak wejdą przede mnie. Walczących za ojczyznę szanuję, starość poważam, więc - bardzo proszę (choć zawsze mnie zastanawia dokąd ci starsi ludzie tak się spieszą). W odpowiedzi na moją grzeczną odpowiedź usłyszałam, że takie gówniary jak ja to mogą sobie poczekać (jasne! Przecież nie studiujemy i nie pracujemy, a tylko tak sobie do przychodni wpadamy bo nudno). Komentarz Panów był zgoła niepotrzebny, ale że w pewien poziom dyskusji nie należy się wdawać, więc tylko powtórzyłam grzecznie, że bardzo proszę, że naprawdę nie mam zamiaru stawiać oporu.

Obaj panowie odstawili laski, rozsiedli się na ławeczce obok mnie i wdali w intrygującą rozmowę o chorobach, operacjach, wrzodach, lekarzach i innych dopustach Bożych.

Nadeszła godzina W. Lekarz przyszedł do pracy, otworzył gabinet i wszedł do środka, chwilowo drzwi zamykając (no też przebrać się w fartuch i rozłożyć pieczątki i narzędzia musi). Wtem! Obaj Panowie jak na komendę poderwali się z ławeczki, chwycili laski i niczym młode jelonki mkną w stronę zamkniętych drzwi.

To, co potem się wydarzyło przypominało jakąś przewrotną kampanię wrześniową. Zaczęło się od słów:

[P]1: Ja wchodzę pierwszy, mnie się należy, ja jestem kombatantem (no brawo, chyba i ja i Pan 2 już to wiemy).
[P]2: Ja byłem tu przed Panem! Pan jesteś dupa nie kombatant!
[P]1: Pan jesteś łajdak!

I... obaj panowie chwycili laski niczym szable krzyżując ostrza. Awantura ściągnęła uwagę lekarza, który ostrożnie wysunął głowę przez uchylone drzwi i natychmiast ją cofnął. Może bał się, że oberwie rykoszetem. Coraz grubsze i głośniejsze wyzwiska rozlegały się po korytarzach Przychodni. I kto wie, czym to by się skończyło gdyby nie recepcjonistki, które, widać zaprawione w bojach i pyskówkach z pacjentami przybiegły, sklęły obu weteranów i nakazały zawieszenie broni.

Lekarz w końcu wyjrzał z gabinetu, wzrokiem wodza-generała ogarnął pole bitwy:
[L]: To ja przyjmę tę panią (wskazuje na rudzielca skulonego na ławeczce), a panowie przez ten czas ochłoną.

Weszłam do gabinetu odprowadzana morderczym spojrzeniem obu Piekielnych Kombatantów. Lekarzowi, który nakazał mi otworzenie buzi celem okazania gardła jeszcze ręce lekko drżały.

Pozdrawiam dzielne Platerówki, które pokonały nieuzbrojone przeważające siły wroga!

szable w dłoń!

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (675)
zarchiwizowany

#40406

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zawód: Rodzic Zastępczy.

W związku z głośną ostatnio tragedią zakatowanych w rodzinie zastępczej w Pucku dzieci, przypomniała mi się taka oto historia (zaznaczam, że historia została mi opowiedziana ale nie mam powodu by wątpić w prawdomówność osoby, od której ją usłyszałam).

Jedna z moich starszych koleżanek jest już mężatką i wraz z mężem stanowi rodzinę zastępczą dla dwójki dzieci. Akurat oboje są altruistami kochającymi dzieci, więc rzeczywiście udało im się stworzyć dla nich prawdziwy dom, którego nigdy nie miały tak naprawdę.

Otóż, żeby zostać rodziną zastępczą i koleżanka i jej mąż musieli pozytywnie przejść weryfikację oraz specjalny kurs dla rodziców zastępczych, do czego przystąpili z całym zapałem. Na kursie poznali taką szczurzą parkę, która także starała się o uzyskanie statusu rodziców zastępczych. Jak to bywa: gadka szmatka, od słowa do słowa i jakoś się zaznajomili, a że wydawali się "dorzeczni" to wkrótce koleżanka i jej mąż zaprosili ich na kawę ciesząc się, że oto poznali kolejnych potencjalnych zastępczych i w razie czego będą dla siebie wsparciem, będą mogli się dzielić doświadczeniami, radami, itp.

Szczurza parka, ku zdziwieniu znajomych, przyniosła ze sobą butelkę alkoholu (znajomi nie uznają alkoholu pod żadną postacią, więc summa summarum szczury rozpracowały ją same). W miarę jak w butelce pustoszało, cała szczurowata wylewna szczerość wyszła na jaw: bezrobocie jest, kasy nie ma, a za jedno dziecko państwo płaci ileś tam (nie zapamiętałam sumy), więc oni taki bussiness sobie wymyślili, no bo co to jest ugotować i poprać. A jak na wakacje będą jechać do Egiptu jak już odłożą (!) to dzieci podrzucą dziadkom.

Jak to się skończyło? Mąż koleżanki dość radykalnie wyprosił ich z domu. No i zawiadomił kogo trzeba o postawie tych ludzi i o podejrzeniu nadużywania alkoholu. Szczurów nigdy więcej nie spotkali.

Piekielność ma tu podwójne dno. Bo to nie tylko nieodpowiedni ludzie, którzy zostają rodzicami zastępczymi. Ale przecież nieraz bywa tak, że dzieci są odbierane naturalnym rodzicom tylko dlatego, że są wielodzietni, bezrobotni albo ubodzy ale mimo to dzieci swoje kochają i starają się o nie dbać. Są jedynie nieporadni zawodowo lecz uczciwi.
Czy nie lepiej, by te pieniądze zamiast do potencjalnych zastępczych rodzin trafiały do rodzin naturalnych, kochających swoje dzieci? Nawet nie w formie banknotów ale choćby w postaci bonów do sklepów spożywczych, wyprawek szkolnych i ubrań? Ktoś powie, że każdy sam winien zarabiać na swoje dzieci. I zapewne, rację ma. Tylko, że te dzieci przecież same się nie pchają na świat i są absolutnie niewinne, że ich rodziców nie stać na ich utrzymanie. Tu zresztą sama mam bardzo mieszane uczucia. Ale jedno jest pewne: na krzywdzie dzieci NIE WOLNO zarabiać.

zastępczość

Skomentuj (175) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 300 (358)
zarchiwizowany

#40187

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
" Wolnoć Tomku w swoim domku nawet w wannie sadzić bez.
Niech nie dziwi to znajomków- wszak to domek Tomka jest."

Takie oto motto przyświeca mojej sąsiedzkiej krucjacie przeciw nieortodoksyjnym zapachom. Śmieszne? Może, ale czy aby na pewno? Mieszkam w czteropiętrowym bloku bez windy. W mojej klatce oprócz mnie i mojego kuzyna i jeszcze jednej rodziny mieszkają sami starsi ludzie. Srednia wieku 70 plus. Nie są uciążliwi poza czterema faktami. Sami oceńcie.

1. Wietrzenie czy raczej brak wietrzenia. Starsi państwo hołdują tradycyjnej polskiej kuchni. Smażą na słonince a w piątki tradycyjnie jadają ryby. Niby nic złego. Tylko, że oni nie otwierają okien w mieszkaniach. Wietrzą otwierając na oścież drzwi mieszkania, tak więc zapach kumuluje się na klatce schodowej. Tam też nie otwierają okien na pólpietrach bo boją się "cugów". Prosze sobie wyobrazić powrót do domu. Gdy otwiera się drzwi klatki smród smażeniny az dławi. Jednak jeszcze gorszy jest zapach oprawianych świeżych ryb. Mieszkam na 3 piętrze więc biegiem pokonuję schody w drodze szarpiąc okna na półpiętrach i otwierając je na całą możliwa szerokośc. Po to tylko by z chwilą gdy wejdę do mieszkania jakaś tajemnicza niewidzialna ręka natychmiast te okna pozamykała. Raz nawet pomyslowi sąsiedzi usiłowali zabić okna gwoździami, ot tak prewencyjnie. Nic nie pomaga. Ani prośby ani tłumaczenia, że taki smród nie jest dobrą wizytówką mieszkających tu ludzi ani straszenie, że zostawianie drzwi otwartych na oścież to zaproszenie dla złodzieja. Tak więc między mną ( w asyście Miśka) a sąsiadami trwa swoisty wyścig- kto pierwszy otworzy/zamknie okna na klatce schodowej. Nieraz przybiera to już granice absurdu.

2. Festony babcinych gatek i baloniastych staników wieszanych na balkonach i powiewających niczym sztandary na wietrze tuż obok wietrzących się betów ( pierzyn,poduszek i kołder). Mój blok połozony jest w sąsiedztwie parku, więc siła rzeczy obok przechodzą setki ludzi zmierzających na spacery- miejscowych i przyjezdnych. Nieraz te dekoracje wywołują kąśliwe ( choć słuszne przecież) komentarze. Znów- prośby by gatki wieszać choćby na tylnych linkach trafiają na mur niezrozumienia. O co ja się czepiam? Że wygląda jak slums w Indiach? Wszyscy wieszają! Racja...wszyscy oprócz nas bo w bloku jest suszarnia wyposazona w linki i klamerki. W awaryjnych sytuacjach uzywamy stojącego wewnętrznego wieszaka na pranie.

3. Wyrzucanie resztek jedzenia przez balkon. Resztki z obiadu, resztki surowego miesa i ryb, kości.(" No przecież zwierzęta to zjedzą! Pani Mijanou, pani przecież sama dokarmia bezdomne koty w Kotkowie! Lata tam Pani dwa razy na dzień!"). Tak, dokarmiam. Tylko, ze kocie budki sa w odległości 500 metrów od siedzib ludzkich a pokarm zostawiam im w miseczkach i nie rozrzucam dookoła tworzac śmietnisko a ewentualne resztki usuwam. Wyrzucane resztki gniją, psują sie i smierdzą a czasem zjadają je wyprowadzane na spacer psy ( chwila nieuwagi ze strony własciciela a pies już ma taką gnijąca kość w pysku). Raz osobiście o mało nie dostałam taką lecącą kością w łeb. Moja koleżanka po zmroku wdepnęła w leżące na trawniku rybie wnętrzności, a że miała zamszowe buty to mogla spokojnie je wyrzucić- zapachu i plamy nie dało się wywabić.

4. Bieg przez pLotki. Jestem w tym bloku stosunkowo nową mieszkanką wsród ludzi, którzy mieszkają tam i znają się kilkadziesiąt lat. Studiuję i pracuję więc siłą rzeczy w dzień powszedni wychodzę wczesnie rano a wracam nocką. Lub gdy w domu jestem to i tak pracuję. Mieszkanie wraz z samochodem otrzymałam dzięki hojności moich Rodziców, którzy taki start mi zapewnili ale nie zapewniają ( i słusznie i sprawiedliwie) ani opłat ani utrzymania. Nie jestem zamożna, ale bardzo zadbana i chyba ładna (podobno). Z konieczności przyjęłam też na mieszkanie swojego kuzyna z pierwszej linii. I tak sobie tu mieszkamy. Kiedyś, w sobotę, zbiegam po schodach objuczona kocią karmą, torbą z umytymi miseczkami i mlekiem a nagle słyszę szept tak zwany "milowy" ( w milowym szepcie przecież chodzi o to by zainteresowana osoba treść komentarza wygłaszanego sotto voce usłyszała): " Patrz Pani. Znowu wystrojona, wyperfumowana- skąd ona niby na to ma? Puszcza się, mowie Pani!". To moje dwie urocze sąsiadki z parteru, zatwardziałe mohery. Nadmieniam, że sukienki szyje mi koleżanka i rzeczywiście wyglądają na drogie bo są pięknie uszyte i ozdobione a materiały często pochodzą z kosza na resztki bel. Ale co mam się tłumaczyć? Podchodzę więc do moherów i mówię: " Przykro mi, ze Panie żyją w zaniedbaniu i nie pachną. Ale wystarczy częsciej się myć i od czasu do czasu wietrzyć w mieszkaniu a też będą Panie pachnące i zadbane". I poszłam sobie goniona dziwkami, gówniarami i niewychowanymi bździągwami ( co to jest bździągwa?).

Podsumowanie: Do klatki obok wprowadziła się młoda dziewczyna, buddystka, sądząc po image. Bedzie nowy temat do plotek na najbliższe miesiące a ja wreszcie zejdę na drugi plan. uuuufffffff.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (285)