Profil użytkownika

Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 20 stycznia 2025 - 21:53 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19499
- Komentarzy: 2400
- Punktów za komentarze: 19026
Rekruterzy... Ponieważ mimo pewnych piekielności mojego szefa z obecnej pracy jestem generalnie zadowolona (praca w małej firmie płatna jak w korpo, wolne piątki, sama praca ciekawa, oprócz tego święty spokój i raj introwertyka - biuro tylko dla siebie i brak trajkoczących nad głową kolegów), nie szukam na razie sama niczego nowego. Warunki dobre, więc, cytując klasyka, "co sobie będę obcego wroga szukać". Dostaję jednak oferty od rekruterów, którzy znajdują mój profil czy na LinkedIn, czy na innym portalu. Przeglądam je i jeśli coś brzmi ciekawie, decyduję się na rozmowę, a nuż trafi się okazja życia :)
W większości oferowane warunki są porównywalne do moich obecnych, czasami gorsze, czasami na papierze minimalnie lepsze. A czasami zastanawiam się, co dokładnie kierowało rekruterem, żeby przysłać mi ofertę tak kompletnie oderwaną od mojego zawodu, doświadczenia i aktualnej pozycji, i jeszcze mnie przekonywać, jaka jest super i jaki błąd popełniam, że z niej rezygnuję. 4 przykłady z zeszłego roku.
1. Dzwoni pani rekruterka, szukają administratora SharePointa do jakiejś tam firmy. Zaczyna mi opowiadać z prędkością karabinu maszynowego, na czym praca będzie polegać i jakie wspaniałe warunki są oferowane. Korzystając, że pani zrobiła przerwę na nabranie powietrza, udaje mi się wejść jej w słowo i powiedzieć, że muszę ją uprzedzić, że program co prawda, dobrze znam, zajmowałam się jego administracją kiedy pracowałam w firmie, która go stworzyła, ale nie jestem informatykiem, znam program na wylot od strony użytkownika, ale np. o serwerach, SQLach i takich tam nie mam pojęcia, więc jeśli szukają kogoś na stanowisko typowo informatyczne, to nie traćmy sobie nawzajem czasu, bo nie umiem, nie znam się, nie mam kwalifikacji. Pani powiedziała, że to nic nie szkodzi i spytała, czy byłabym gotowa nauczyć się nowych rzeczy, ponieważ firma oferuje kompleksowe szkolenia dla nowych pracowników. Ja na to, że jeśli uważają, że spełniam wymagania i są w stanie nauczyć mnie rzeczy, których nie umiem, to dlaczego nie. Warunki oferują dobre, mogę spróbować. Pani bardzo zadowolona, prosi, żeby przysłać jej uaktualnione CV oraz dodatkowy dokument, w którym muszę jak najobszerniej napisać, co dokładnie robiłam w tym programie. Napisałam, wyszła tego strona A4, wysłałam.
Dwa dni później pani dzwoni i mówi, że jest bardzo zawiedziona i że chyba się nie zrozumiałyśmy. Co ja tu jej za bzdury wysłałam? Wykaz czynności jest opisany od strony użytkownika, a gdzie serwery, SQLe i takie tam? Poza tym oni szukają absolwenta informatyki, a nie filologii angielskiej, więc po co ja im głowę zawracam i czas marnuję? Przypomniałam pani, że po pierwsze, to oni mnie zawracają głowę, a nie ja im, bo to oni się ze mną kontaktowali, a po drugie, o wszystkim, czego się teraz czepia uprzedziłam w pierwszym zdaniu w naszej pierwszej rozmowie telefonicznej, wyrażając wątpliwość, czy na pewno jestem tym kandydatem, jakiego szukają, a ona zapewniała, że nie stanowi to problemu, więc o co teraz ma pretensje. Pani rozłączyła się bez słowa.
2. Dzwoni rekruter z firmy z jabłuszkiem. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, gdyż jest to jedna z firm, w których praca stanowi obiekt moich mokrych snów. Natknęli się na mój profil na LinkedIn i chcieliby zaproponować mi pracę, czy byłabym zainteresowana. No jak nie jak tak! Z wielkim bananem na twarzy wyrażam zainteresowanie, po czym pan przystępuje do szczegółów oferty. A mnie rzednie mina. Po pierwsze, konieczna byłaby przeprowadzka do Irlandii, więc absolutnie odpada (zastanowiło mnie, dlaczego na stanowisko w Irlandii szukają kandydatów w Niemczech). Chcę podziękować i się rozłączyć, rekruter jednak nie ustępuje: fajne stanowisko, dobra pensja i w dodatku pokrywają koszty przeprowadzki. Skoro nalega, pytam o szczegóły. No i tak. "Fajnym stanowiskiem" okazuje się praca w call center, "dobrą pensją" kwota, która była bardzo marna już w 2005, a przy obecnych cenach nie wynajmie się za nią nawet pokoju, a kwota, którą oferują na przeprowadzkę, pokryje jej realne koszty może w 20%. Mimo usilnych namów pana rekrutera nie skorzystałam. Obawiam się tylko, że ktoś, kto nie ma orientacji w irlandzkich cenach (już zrozumiałam, dlaczego kandydatów szukali za granicą), skusi się, podpisze umowę i na miejscu zobaczy, w co się wpakował.
3. Zewnętrzny rekruter, szukają pracownika do firmy zajmującej się dajmy na to produkcją klejów. Branża kompletnie poza zasięgiem moich zainteresowań, ale stanowisko podobne do tego, które mam obecnie, a widełki zarobków, które podali też nie wyglądają źle (rozpiętość od trochę mniej niż mam w tej chwili do ponad 10 tys. więcej w skali roku). Można spróbować i zobaczyć co będzie.
Odbyłam rozmowę z rekruterką i po kilku dniach dostałam dobrą wiadomość, szefostwo fabryki kleju zaprasza na rozmowę w siedzibie firmy. Wzięłam dzień urlopu i jadę. Dobrze, że wyjechałam wcześniej, gdyż po przybyciu na miejsce okazało się, że wokół całego budynku nie ma ani pół miejsca parkingowego. Na uliczkach wokół wszędzie zakaz parkowania, w końcu po 15 minutach eksploracji terenu udało mi się znaleźć supermarket z małym parkingiem (oczywiście tylko dla klientów). Czas naglił, więc z braku innych opcji zaryzykowałam, modląc się, żeby przez czas trwania rozmowy nie odholowano mi auta i pędzę do siedziby firmy.
Przywitało mnie trzech panów dyrektorów i odbyliśmy rozmowę. Część merytoryczna przeszła, wydaje mi się, w porządku, panowie wydawali się zadowoleni, mnie też się dobrze z nimi rozmawiało. Przeszliśmy do ostatniej części, czyli warunki zatrudnienia. I nastąpił zonk.
- Umowa? Nie jest bezpośrednio z pracodawcą, tylko przez zewnętrzną agencję. Tak będzie przez 2 lata, a potem się zobaczy.
- Zarobki? Te widełki to były tak dla picu. Ich budżet pozwala tylko na tę najniższą stawkę, od której należy jeszcze odjąć 20% prowizji dla agencji zatrudnienia.
- Godziny pracy? Teoretycznie 40 tygodniowo, praktycznie wymagane będą nadgodziny, duuużo nadgodzin, oczywiście niepłatnych.
- Możliwość dojazdu? Własny samochód odpada - miejsca parkingowe w garażu podziemnym przysługują tylko pracownikom zatrudnionym bezpośrednio. Komunikacja publiczna w zasadzie też, bo firma mieści się na zadupiu, a najbliższa stacja kolejki podmiejskiej jest ponad 3 kilometry od biura. Autobusu ze stacji kolejki brak. To jak można do nich dojeżdżać? Nie ich problem, przeprowadzić się gdzieś bliżej i jeździć rowerem.
- Wymiar urlopu? "nasi pracownicy nigdy nie biorą urlopu. W tej firmie się pracuje, a nie chodzi na urlop".
W tym momencie pogrzebałam swoje szanse na tę intratną posadkę, bo nie powstrzymałam się przed pytaniem, co oni na to, żebym przyniosła sobie do pracy śpiwór i poduszkę. No bo skoro wymagają pracy do późna, urlopu brak, dojechać nie ma czym, pensja marna, to chociaż na czynszu zaoszczędzę.
Do współpracy nie doszło.
4. Również zewnętrzny rekruter. Firma - gigant w branży IT (znana z wypasionych biur i ambiwalentnych opinii na temat atmosfery w pracy) szuka pracownika do rozbudowywanego monachijskiego oddziału. Przysłali mi opis stanowiska: Executive Assistant jakiegoś korpoprezia. Ok, bardzo mi miło, że zwrócili na mnie uwagę, możliwość pracy u nich bardzo nobilitująca, samo stanowisko - no nie wiem, to zależy od osoby pana prezia, nie chcę się niechcąco wpakować w szefa socjopatę, a tych na stanowiskach korpopreziów nie brakuje, ale w rekrutacji chętnie wezmę udział, nawet jeśli nie zakończy się współpracą, to chociaż dla samego doświadczenia. Umawiamy się na rozmowę, najpierw przez Skype z rekruterem, a jeśli ta wypadnie pomyślnie to będę mieć rozmowy osobiście z potencjalnym szefem, HaeRowcem i kim tam jeszcze (rekrutacja w tej firmie jest wieloetapowa). Pani pyta mnie jeszcze o oczekiwania finansowe. Podaję kwotę, dla której w ogóle opłaca mi się rozważać zmianę pracy. Pani stwierdza, że trochę dużo, na co mówię jej, ile zarabiam obecnie i że za pensję taką samą lub mniejszą nie opłaca mi się do nich przechodzić. W końcu pracę zmieniamy po to, żeby nam było lepiej a nie gorzej. Pani się zgodziła i powiedziała, że "zobaczy, co da się zrobić". Kazała mi jeszcze tylko dosłać CV napisane wg ich wytycznych, które polegały m.in. na tym, że jeśli pracę w jednej firmie zakończyłam powiedzmy w czwartek 31.12, a w kolejnej rozpoczęłam w poniedziałek 4.01, musiałam podać również informację, co robiłam przez piątek, sobotę i niedzielę.
Rozmowa z panią rekruterką wypada pomyślnie, dostaję informację, że zakwalifikowałam się do następnego etapu i musimy ustalić termin wielogodzinnego "przesłuchania" u nich w biurze. Nauczona doświadczeniem z fabryki kleju i nie chcąc marnować kolejnego dnia urlopu na coś, co ostatecznie okaże się bez sensu, proszę panią, żeby przed kolejnym etapem przysłała mi dokładne warunki zatrudnienia. Rodzaj umowy, zarobki, godziny pracy, kwestia nadgodzin, wymiar urlopu, gdzie jest biuro i jak tam dojechać. Wszystko, nawet czy mają owocowe środy.
I dobrze, że spytałam, oszczędziłam sobie czasu. Oferta bowiem wyglądała tak: umowa przez agencję pracy tymczasowej, na zastępstwo za pracownicę, która jest na macierzyńskim i planuje z niego wrócić, a więc tylko na rok bez możliwości przedłużenia ani przejęcia bezpośrednio przez pracodawcę. Mogą ją za to skrócić, jeśli pracownica zdecyduje się wrócić z urlopu wcześniej. Zarobki co do centa takie same, jak w mojej obecnej pracy. Zadzwoniłam do pani rekruterki i podziękowałam, ale jednak nie skorzystam, z tej i tej przyczyny, no nie kalkuluje mi się to w żaden sposób. I tu zaczęła się piekielność pani, która zamiast przyjąć do wiadomości, zaczęła mnie przekonywać, jak głupio robię rezygnując z takiej wspaniałej oferty, że tej firmie się nie odmawia i że ona jest pewna, że mój pracodawca na pewno mnie zaraz zwolni i zostanę z niczym. A już na pewno mnie zwolni, jak dostanie od niej informację, że szukam za jego plecami innej pracy. Spuściłam panią po linie.
Na wypadek, gdyby pani strzeliło do głowy faktycznie kontaktować się z moim szefem, ubiegłam ją i poinformowałam go sama, że taka i taka firma złożyła mi propozycję, ale nie przyjęłam, bo wolę zostać u niego. Tak się ucieszył, że dostałam jeszcze miły bonus za lojalność.
W większości oferowane warunki są porównywalne do moich obecnych, czasami gorsze, czasami na papierze minimalnie lepsze. A czasami zastanawiam się, co dokładnie kierowało rekruterem, żeby przysłać mi ofertę tak kompletnie oderwaną od mojego zawodu, doświadczenia i aktualnej pozycji, i jeszcze mnie przekonywać, jaka jest super i jaki błąd popełniam, że z niej rezygnuję. 4 przykłady z zeszłego roku.
1. Dzwoni pani rekruterka, szukają administratora SharePointa do jakiejś tam firmy. Zaczyna mi opowiadać z prędkością karabinu maszynowego, na czym praca będzie polegać i jakie wspaniałe warunki są oferowane. Korzystając, że pani zrobiła przerwę na nabranie powietrza, udaje mi się wejść jej w słowo i powiedzieć, że muszę ją uprzedzić, że program co prawda, dobrze znam, zajmowałam się jego administracją kiedy pracowałam w firmie, która go stworzyła, ale nie jestem informatykiem, znam program na wylot od strony użytkownika, ale np. o serwerach, SQLach i takich tam nie mam pojęcia, więc jeśli szukają kogoś na stanowisko typowo informatyczne, to nie traćmy sobie nawzajem czasu, bo nie umiem, nie znam się, nie mam kwalifikacji. Pani powiedziała, że to nic nie szkodzi i spytała, czy byłabym gotowa nauczyć się nowych rzeczy, ponieważ firma oferuje kompleksowe szkolenia dla nowych pracowników. Ja na to, że jeśli uważają, że spełniam wymagania i są w stanie nauczyć mnie rzeczy, których nie umiem, to dlaczego nie. Warunki oferują dobre, mogę spróbować. Pani bardzo zadowolona, prosi, żeby przysłać jej uaktualnione CV oraz dodatkowy dokument, w którym muszę jak najobszerniej napisać, co dokładnie robiłam w tym programie. Napisałam, wyszła tego strona A4, wysłałam.
Dwa dni później pani dzwoni i mówi, że jest bardzo zawiedziona i że chyba się nie zrozumiałyśmy. Co ja tu jej za bzdury wysłałam? Wykaz czynności jest opisany od strony użytkownika, a gdzie serwery, SQLe i takie tam? Poza tym oni szukają absolwenta informatyki, a nie filologii angielskiej, więc po co ja im głowę zawracam i czas marnuję? Przypomniałam pani, że po pierwsze, to oni mnie zawracają głowę, a nie ja im, bo to oni się ze mną kontaktowali, a po drugie, o wszystkim, czego się teraz czepia uprzedziłam w pierwszym zdaniu w naszej pierwszej rozmowie telefonicznej, wyrażając wątpliwość, czy na pewno jestem tym kandydatem, jakiego szukają, a ona zapewniała, że nie stanowi to problemu, więc o co teraz ma pretensje. Pani rozłączyła się bez słowa.
2. Dzwoni rekruter z firmy z jabłuszkiem. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, gdyż jest to jedna z firm, w których praca stanowi obiekt moich mokrych snów. Natknęli się na mój profil na LinkedIn i chcieliby zaproponować mi pracę, czy byłabym zainteresowana. No jak nie jak tak! Z wielkim bananem na twarzy wyrażam zainteresowanie, po czym pan przystępuje do szczegółów oferty. A mnie rzednie mina. Po pierwsze, konieczna byłaby przeprowadzka do Irlandii, więc absolutnie odpada (zastanowiło mnie, dlaczego na stanowisko w Irlandii szukają kandydatów w Niemczech). Chcę podziękować i się rozłączyć, rekruter jednak nie ustępuje: fajne stanowisko, dobra pensja i w dodatku pokrywają koszty przeprowadzki. Skoro nalega, pytam o szczegóły. No i tak. "Fajnym stanowiskiem" okazuje się praca w call center, "dobrą pensją" kwota, która była bardzo marna już w 2005, a przy obecnych cenach nie wynajmie się za nią nawet pokoju, a kwota, którą oferują na przeprowadzkę, pokryje jej realne koszty może w 20%. Mimo usilnych namów pana rekrutera nie skorzystałam. Obawiam się tylko, że ktoś, kto nie ma orientacji w irlandzkich cenach (już zrozumiałam, dlaczego kandydatów szukali za granicą), skusi się, podpisze umowę i na miejscu zobaczy, w co się wpakował.
3. Zewnętrzny rekruter, szukają pracownika do firmy zajmującej się dajmy na to produkcją klejów. Branża kompletnie poza zasięgiem moich zainteresowań, ale stanowisko podobne do tego, które mam obecnie, a widełki zarobków, które podali też nie wyglądają źle (rozpiętość od trochę mniej niż mam w tej chwili do ponad 10 tys. więcej w skali roku). Można spróbować i zobaczyć co będzie.
Odbyłam rozmowę z rekruterką i po kilku dniach dostałam dobrą wiadomość, szefostwo fabryki kleju zaprasza na rozmowę w siedzibie firmy. Wzięłam dzień urlopu i jadę. Dobrze, że wyjechałam wcześniej, gdyż po przybyciu na miejsce okazało się, że wokół całego budynku nie ma ani pół miejsca parkingowego. Na uliczkach wokół wszędzie zakaz parkowania, w końcu po 15 minutach eksploracji terenu udało mi się znaleźć supermarket z małym parkingiem (oczywiście tylko dla klientów). Czas naglił, więc z braku innych opcji zaryzykowałam, modląc się, żeby przez czas trwania rozmowy nie odholowano mi auta i pędzę do siedziby firmy.
Przywitało mnie trzech panów dyrektorów i odbyliśmy rozmowę. Część merytoryczna przeszła, wydaje mi się, w porządku, panowie wydawali się zadowoleni, mnie też się dobrze z nimi rozmawiało. Przeszliśmy do ostatniej części, czyli warunki zatrudnienia. I nastąpił zonk.
- Umowa? Nie jest bezpośrednio z pracodawcą, tylko przez zewnętrzną agencję. Tak będzie przez 2 lata, a potem się zobaczy.
- Zarobki? Te widełki to były tak dla picu. Ich budżet pozwala tylko na tę najniższą stawkę, od której należy jeszcze odjąć 20% prowizji dla agencji zatrudnienia.
- Godziny pracy? Teoretycznie 40 tygodniowo, praktycznie wymagane będą nadgodziny, duuużo nadgodzin, oczywiście niepłatnych.
- Możliwość dojazdu? Własny samochód odpada - miejsca parkingowe w garażu podziemnym przysługują tylko pracownikom zatrudnionym bezpośrednio. Komunikacja publiczna w zasadzie też, bo firma mieści się na zadupiu, a najbliższa stacja kolejki podmiejskiej jest ponad 3 kilometry od biura. Autobusu ze stacji kolejki brak. To jak można do nich dojeżdżać? Nie ich problem, przeprowadzić się gdzieś bliżej i jeździć rowerem.
- Wymiar urlopu? "nasi pracownicy nigdy nie biorą urlopu. W tej firmie się pracuje, a nie chodzi na urlop".
W tym momencie pogrzebałam swoje szanse na tę intratną posadkę, bo nie powstrzymałam się przed pytaniem, co oni na to, żebym przyniosła sobie do pracy śpiwór i poduszkę. No bo skoro wymagają pracy do późna, urlopu brak, dojechać nie ma czym, pensja marna, to chociaż na czynszu zaoszczędzę.
Do współpracy nie doszło.
4. Również zewnętrzny rekruter. Firma - gigant w branży IT (znana z wypasionych biur i ambiwalentnych opinii na temat atmosfery w pracy) szuka pracownika do rozbudowywanego monachijskiego oddziału. Przysłali mi opis stanowiska: Executive Assistant jakiegoś korpoprezia. Ok, bardzo mi miło, że zwrócili na mnie uwagę, możliwość pracy u nich bardzo nobilitująca, samo stanowisko - no nie wiem, to zależy od osoby pana prezia, nie chcę się niechcąco wpakować w szefa socjopatę, a tych na stanowiskach korpopreziów nie brakuje, ale w rekrutacji chętnie wezmę udział, nawet jeśli nie zakończy się współpracą, to chociaż dla samego doświadczenia. Umawiamy się na rozmowę, najpierw przez Skype z rekruterem, a jeśli ta wypadnie pomyślnie to będę mieć rozmowy osobiście z potencjalnym szefem, HaeRowcem i kim tam jeszcze (rekrutacja w tej firmie jest wieloetapowa). Pani pyta mnie jeszcze o oczekiwania finansowe. Podaję kwotę, dla której w ogóle opłaca mi się rozważać zmianę pracy. Pani stwierdza, że trochę dużo, na co mówię jej, ile zarabiam obecnie i że za pensję taką samą lub mniejszą nie opłaca mi się do nich przechodzić. W końcu pracę zmieniamy po to, żeby nam było lepiej a nie gorzej. Pani się zgodziła i powiedziała, że "zobaczy, co da się zrobić". Kazała mi jeszcze tylko dosłać CV napisane wg ich wytycznych, które polegały m.in. na tym, że jeśli pracę w jednej firmie zakończyłam powiedzmy w czwartek 31.12, a w kolejnej rozpoczęłam w poniedziałek 4.01, musiałam podać również informację, co robiłam przez piątek, sobotę i niedzielę.
Rozmowa z panią rekruterką wypada pomyślnie, dostaję informację, że zakwalifikowałam się do następnego etapu i musimy ustalić termin wielogodzinnego "przesłuchania" u nich w biurze. Nauczona doświadczeniem z fabryki kleju i nie chcąc marnować kolejnego dnia urlopu na coś, co ostatecznie okaże się bez sensu, proszę panią, żeby przed kolejnym etapem przysłała mi dokładne warunki zatrudnienia. Rodzaj umowy, zarobki, godziny pracy, kwestia nadgodzin, wymiar urlopu, gdzie jest biuro i jak tam dojechać. Wszystko, nawet czy mają owocowe środy.
I dobrze, że spytałam, oszczędziłam sobie czasu. Oferta bowiem wyglądała tak: umowa przez agencję pracy tymczasowej, na zastępstwo za pracownicę, która jest na macierzyńskim i planuje z niego wrócić, a więc tylko na rok bez możliwości przedłużenia ani przejęcia bezpośrednio przez pracodawcę. Mogą ją za to skrócić, jeśli pracownica zdecyduje się wrócić z urlopu wcześniej. Zarobki co do centa takie same, jak w mojej obecnej pracy. Zadzwoniłam do pani rekruterki i podziękowałam, ale jednak nie skorzystam, z tej i tej przyczyny, no nie kalkuluje mi się to w żaden sposób. I tu zaczęła się piekielność pani, która zamiast przyjąć do wiadomości, zaczęła mnie przekonywać, jak głupio robię rezygnując z takiej wspaniałej oferty, że tej firmie się nie odmawia i że ona jest pewna, że mój pracodawca na pewno mnie zaraz zwolni i zostanę z niczym. A już na pewno mnie zwolni, jak dostanie od niej informację, że szukam za jego plecami innej pracy. Spuściłam panią po linie.
Na wypadek, gdyby pani strzeliło do głowy faktycznie kontaktować się z moim szefem, ubiegłam ją i poinformowałam go sama, że taka i taka firma złożyła mi propozycję, ale nie przyjęłam, bo wolę zostać u niego. Tak się ucieszył, że dostałam jeszcze miły bonus za lojalność.
Rekruterzy
Ocena:
195
(211)
Mam w tym tygodniu wenę i trochę luzu, więc jeszcze was trochę pomęczę moją pisaniną. Wspominałam już o moim obecnym szefie, kreatywnym dizajnerze Januszu, jego milionie pomysłów na minutę (czasami oderwanych od rzeczywistości) i częstych zmianach zdania (#85995).
Raz na jakiś czas (średnio raz na 2-3 tygodnie, więc jeszcze do przeżycia) zdarzają się sytuacje typu, że np. każe mi zrobić, dajmy na to, zestawienie finansowe za ostatni kwartał (czy tam jakiś inny raport). Odpalam Excela, zaczynam robić. Po jakimś czasie Janusz mnie woła, że jest pilna sprawa, trzeba koniecznie, już, na-ten-tychmiast zamieścić coś na stronie internetowej - napisać tekst, zrobić grafikę (tzn. kupić zdjęcie z Shutterstocka i coś tam na nim przerobić, żeby było w gust Janusza) i wrzucić to na stronę. Nie ma sprawy. Klaruję jeszcze Januszowi bezsensowność jego spontanicznego pomysłu, żebym zadzwoniła do Shutterstocka, wytłumaczyła im kim on jest i przekonała, żeby dawali nam zdjęcia za darmo, tłumaczę, że prawdziwe życie tak nie działa, i mówię, że jak tylko skończę robić zestawienie, zajmę się stroną. Na to Janusz, że mam olać to zestawienie, w sumie nie jest mu już potrzebne, i robić stronę.
Mówisz i masz. Napisałam tekst, dłubię coś przy zdjęciu, Janusz znowu mnie woła. Pilna sprawa, trzeba natychmiast rozesłać maile do kilkudziesięciu klientów i ich o czymś poinformować. Mówię, że spoko, ze stroną zejdzie mi jeszcze jakieś pół godziny, skończę, roześlę maile. Nie nie nie, strona nie jest taka pilna, zostawić ją, mogę skończyć później, mam się od razu brać za maile. To się biorę. Rozesłałam mniej więcej połowę, kiedy słyszę wołanie Janusza, że "gdzie do cholery jest to zestawienie, o które prosił rano i dlaczego ja nigdy nie zrobię niczego do końca?" No tak, bardzo ciekawe, dlaczego…
Sytuacja z zeszłego tygodnia, która mocno podniosła mi ciśnienie. W odróżnieniu od obecnego, kiedy moja praca ogranicza się głównie do odbębnienia dupogodzin, wysłania kilku maili i szukania sobie na siłę zajęć, podczas gdy Janusz przyjdzie tylko na parę godzin, porobi wiatr i pójdzie do domu, zeszły tydzień był jednym z tych, kiedy w biurze spędza się 10-12 godzin, nie bardzo mając się kiedy wysikać, że o luksusie w postaci przerwy na lunch nie wspomnę. Bo terminy, dedlajny i inne takie. Tak więc zawalona robotą po uszy, gaszę jeden pożar za drugim (bo wtedy zawsze kilka rzeczy musi jeszcze pójść nie tak, do tego każdy ma jakiś pilny problem), starając się ze wszystkim zdążyć i w miarę możliwości wyjść do domu przed 20.
W środowy poranek Januszowi się przypomina, że trzeba obdzwonić około 60 klientów i ich o pewnej sprawie poinformować. Żadnych maili, sprawa jest ważna, nie możemy ryzykować, ze ktoś nie przeczyta, z każdym trzeba porozmawiać. Wykonanie 60 telefonów to jest dobre kilka godzin roboty. Zaczęłam dzwonić, a kątem oka sprawdzam pocztę. Po jakiejś godzinie robię sobie chwilę przerwy i odpisuje na kilka najpilniejszych maili. W tym momencie wzywa mnie Janusz z pytaniem, co to ma znaczyć, że on słyszy ciszę, dlaczego ja nie dzwonię (drzwi do naszych biur są zawsze otwarte, więc słyszymy się nawzajem). Mówię, że owszem cały czas dzwonię, tylko muszę w tej chwili odpowiedzieć na kilka maili. On na to, że mam zostawić maile, zajmę się tym później bądź jutro, teraz mam się zająć dzwonieniem i niczym innym. Potwierdzam jeszcze, czy na pewno, bo parę rzeczy bardzo pilnych. On obstaje przy swoim, więc dobra, skoro tak chce, jego firma, on decyduje. No to przez najbliższe godziny dzwonię bez przerwy (co on też słyszy), co jakiś czas zdając mu relację lub zadając pytania.
Mniej więcej koło 15:30 byłam gotowa z telefonami i spojrzałam do Outlooka. Spośród kilkudziesięciu nieprzeczytanych wiadomości szczególnie rzuciła mi się w oczy jedna. Od Janusza. Oznaczona jako pilna i z napisanym caps lockiem i opatrzonym wykrzyknikami tytułem "WIELKA PROŚBA!!!!!!" Pomyślałam sobie, że znając Janusza, teraz pewnie będzie chciał, żebym jeszcze zrobiła coś, co nie należy do moich obowiązków (typu wypowiedzieć jego prywatną umowę z ubezpieczalnią), jakbym nie miała już wystarczająco dużo na głowie. Ale nie, źle myślałam. Nie doceniłam jego inwencji. Mail brzmiał bowiem mniej więcej:
"Domyślam się, że dużo się w twoim życiu obecnie dzieje i jesteś pewnie zajęta planowaniem ślubu, wakacji i innych rzeczy. Mam jednak WIELKĄ PROŚBĘ, żebyś nie robiła tego w godzinach pracy. Dzisiaj cały dzień byłaś zajęta nie wiadomo czym. Teraz jest godzina 15, a ja widzę, że nie odpowiedziałaś jeszcze na maile, które przyszły przed południem. To absolutnie NIEAKCEPTOWALNE i nie będę tego tolerował. Zmuszanie ludzi do czekania na odpowiedź jest nieprofesjonalne. Tak więc oczekuję, że szczególnie w tak gorących okresach jak teraz, będziesz bardziej skupiona i skoncentrowana na swoich obowiązkach i nie będziesz się, tak jak dzisiaj, cały dzień zajmować prywatnymi sprawami."
Pierwszą reakcją, na którą miałam ochotę, było walenie głową w stół. Nie byłam tylko pewna, czyją głową - swoją, czy jego. Powstrzymuję jednak tę chęć i idę do Janusza wyjaśnić temat. Przypominam mu, że dobrze wie, czym się dzisiaj cały dzień zajmowałam, zresztą na jego wyraźne polecenie, sam mi kazał maile zostawić na później, więc o co chodzi. Poza tym, takich zarzutów, napisanych tym tonem i w dodatku niczym nieuzasadnionych sobie zwyczajnie nie życzę. Odpowiedź? No tak, on wie, że cały dzień dzwoniłam, pamięta, co powiedział rano, ale w międzyczasie przemyślał sobie temat i doszedł do wniosku, że jednak powinnam w międzyczasie czytać też maile i na nie odpowiadać. A przedstawione zarzuty? Mam nie brać do siebie, chciał po prostu dodać swojej wypowiedzi dramatyzmu... Ponownie przemknęła mi przez myśl wizja walenia głową w stół, tym razem już bez wątpliwości, czyją.
Raz na jakiś czas (średnio raz na 2-3 tygodnie, więc jeszcze do przeżycia) zdarzają się sytuacje typu, że np. każe mi zrobić, dajmy na to, zestawienie finansowe za ostatni kwartał (czy tam jakiś inny raport). Odpalam Excela, zaczynam robić. Po jakimś czasie Janusz mnie woła, że jest pilna sprawa, trzeba koniecznie, już, na-ten-tychmiast zamieścić coś na stronie internetowej - napisać tekst, zrobić grafikę (tzn. kupić zdjęcie z Shutterstocka i coś tam na nim przerobić, żeby było w gust Janusza) i wrzucić to na stronę. Nie ma sprawy. Klaruję jeszcze Januszowi bezsensowność jego spontanicznego pomysłu, żebym zadzwoniła do Shutterstocka, wytłumaczyła im kim on jest i przekonała, żeby dawali nam zdjęcia za darmo, tłumaczę, że prawdziwe życie tak nie działa, i mówię, że jak tylko skończę robić zestawienie, zajmę się stroną. Na to Janusz, że mam olać to zestawienie, w sumie nie jest mu już potrzebne, i robić stronę.
Mówisz i masz. Napisałam tekst, dłubię coś przy zdjęciu, Janusz znowu mnie woła. Pilna sprawa, trzeba natychmiast rozesłać maile do kilkudziesięciu klientów i ich o czymś poinformować. Mówię, że spoko, ze stroną zejdzie mi jeszcze jakieś pół godziny, skończę, roześlę maile. Nie nie nie, strona nie jest taka pilna, zostawić ją, mogę skończyć później, mam się od razu brać za maile. To się biorę. Rozesłałam mniej więcej połowę, kiedy słyszę wołanie Janusza, że "gdzie do cholery jest to zestawienie, o które prosił rano i dlaczego ja nigdy nie zrobię niczego do końca?" No tak, bardzo ciekawe, dlaczego…
Sytuacja z zeszłego tygodnia, która mocno podniosła mi ciśnienie. W odróżnieniu od obecnego, kiedy moja praca ogranicza się głównie do odbębnienia dupogodzin, wysłania kilku maili i szukania sobie na siłę zajęć, podczas gdy Janusz przyjdzie tylko na parę godzin, porobi wiatr i pójdzie do domu, zeszły tydzień był jednym z tych, kiedy w biurze spędza się 10-12 godzin, nie bardzo mając się kiedy wysikać, że o luksusie w postaci przerwy na lunch nie wspomnę. Bo terminy, dedlajny i inne takie. Tak więc zawalona robotą po uszy, gaszę jeden pożar za drugim (bo wtedy zawsze kilka rzeczy musi jeszcze pójść nie tak, do tego każdy ma jakiś pilny problem), starając się ze wszystkim zdążyć i w miarę możliwości wyjść do domu przed 20.
W środowy poranek Januszowi się przypomina, że trzeba obdzwonić około 60 klientów i ich o pewnej sprawie poinformować. Żadnych maili, sprawa jest ważna, nie możemy ryzykować, ze ktoś nie przeczyta, z każdym trzeba porozmawiać. Wykonanie 60 telefonów to jest dobre kilka godzin roboty. Zaczęłam dzwonić, a kątem oka sprawdzam pocztę. Po jakiejś godzinie robię sobie chwilę przerwy i odpisuje na kilka najpilniejszych maili. W tym momencie wzywa mnie Janusz z pytaniem, co to ma znaczyć, że on słyszy ciszę, dlaczego ja nie dzwonię (drzwi do naszych biur są zawsze otwarte, więc słyszymy się nawzajem). Mówię, że owszem cały czas dzwonię, tylko muszę w tej chwili odpowiedzieć na kilka maili. On na to, że mam zostawić maile, zajmę się tym później bądź jutro, teraz mam się zająć dzwonieniem i niczym innym. Potwierdzam jeszcze, czy na pewno, bo parę rzeczy bardzo pilnych. On obstaje przy swoim, więc dobra, skoro tak chce, jego firma, on decyduje. No to przez najbliższe godziny dzwonię bez przerwy (co on też słyszy), co jakiś czas zdając mu relację lub zadając pytania.
Mniej więcej koło 15:30 byłam gotowa z telefonami i spojrzałam do Outlooka. Spośród kilkudziesięciu nieprzeczytanych wiadomości szczególnie rzuciła mi się w oczy jedna. Od Janusza. Oznaczona jako pilna i z napisanym caps lockiem i opatrzonym wykrzyknikami tytułem "WIELKA PROŚBA!!!!!!" Pomyślałam sobie, że znając Janusza, teraz pewnie będzie chciał, żebym jeszcze zrobiła coś, co nie należy do moich obowiązków (typu wypowiedzieć jego prywatną umowę z ubezpieczalnią), jakbym nie miała już wystarczająco dużo na głowie. Ale nie, źle myślałam. Nie doceniłam jego inwencji. Mail brzmiał bowiem mniej więcej:
"Domyślam się, że dużo się w twoim życiu obecnie dzieje i jesteś pewnie zajęta planowaniem ślubu, wakacji i innych rzeczy. Mam jednak WIELKĄ PROŚBĘ, żebyś nie robiła tego w godzinach pracy. Dzisiaj cały dzień byłaś zajęta nie wiadomo czym. Teraz jest godzina 15, a ja widzę, że nie odpowiedziałaś jeszcze na maile, które przyszły przed południem. To absolutnie NIEAKCEPTOWALNE i nie będę tego tolerował. Zmuszanie ludzi do czekania na odpowiedź jest nieprofesjonalne. Tak więc oczekuję, że szczególnie w tak gorących okresach jak teraz, będziesz bardziej skupiona i skoncentrowana na swoich obowiązkach i nie będziesz się, tak jak dzisiaj, cały dzień zajmować prywatnymi sprawami."
Pierwszą reakcją, na którą miałam ochotę, było walenie głową w stół. Nie byłam tylko pewna, czyją głową - swoją, czy jego. Powstrzymuję jednak tę chęć i idę do Janusza wyjaśnić temat. Przypominam mu, że dobrze wie, czym się dzisiaj cały dzień zajmowałam, zresztą na jego wyraźne polecenie, sam mi kazał maile zostawić na później, więc o co chodzi. Poza tym, takich zarzutów, napisanych tym tonem i w dodatku niczym nieuzasadnionych sobie zwyczajnie nie życzę. Odpowiedź? No tak, on wie, że cały dzień dzwoniłam, pamięta, co powiedział rano, ale w międzyczasie przemyślał sobie temat i doszedł do wniosku, że jednak powinnam w międzyczasie czytać też maile i na nie odpowiadać. A przedstawione zarzuty? Mam nie brać do siebie, chciał po prostu dodać swojej wypowiedzi dramatyzmu... Ponownie przemknęła mi przez myśl wizja walenia głową w stół, tym razem już bez wątpliwości, czyją.
Januszex
Ocena:
166
(182)
Staram się nie zamieszczać kilku historii naraz, ale pewna sprawa gryzie mnie od dwóch dni. W piątek byłam umówiona na spotkanie ze znajomym z byłej pracy.
Na początek muszę dać trochę przydługi wstęp (w sumie też dość piekielny), żeby nakreślić postać tego znajomego i naszą relację.
Na początku mojego pobytu w Monachium podjęłam pracę w dużym amerykańskim korpo IT. Parę miesięcy później do mojego działu doszedł nowy pracownik. Ponieważ asystowałam przy jego rekrutacji, organizując mu wszystko, a potem w pierwszych tygodniach pracy pomagałam mu się wdrożyć, "prowadząc go za rączkę", siłą rzeczy spędzaliśmy mnóstwo czasu rozmawiając ze sobą i się nawet polubiliśmy. Laurent na co dzień mieszkał w innym kraju, biuro w Monachium odwiedzał raz na kilka tygodni. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać, zawsze podczas jego wizyt przynajmniej raz jedliśmy razem lunch, gadając o różnych rzeczach.
Któregoś wieczoru, po służbowej kolacji (nasz szef zawsze organizował wspólną kolację całego działu, ilekroć odwiedzał nasze biuro) poszliśmy we dwójkę jeszcze na drinka. Wypity alkohol zrobił swoje i zebrało nam się na zwierzenia. Mnie akurat wtedy rozsypało się pierwsze małżeństwo, a że reakcja moich najbliższych była, powiedzmy, daleka od wspierającej, potrzebowałam się komuś wygadać. On też opowiedział mi historię swojego życia, po wysłuchaniu której zaczęłam mu strasznie współczuć i doszłam do wniosku, że nie zamieniłabym się z nim za żadne pieniądze.
Biologiczna matka zostawiła w pierwszych tygodniach życia, kiedy miał 9 miesięcy został adoptowany przez parę bezdzietnych, dobiegających czterdziestki milionerów, którzy zaczęli go kształtować na swoją modłę. Zaczęli od zmiany jego imienia z tego, które nadała mu biologiczna matka, bo było "zbyt plebejskie" na imię rodowe, które nosił adopcyjny ojciec i dziadek, i pradziadek, a którego on sam szczerze nienawidził. Wychowywany był w przekonaniu, że na miłość i akceptację adopcyjnych rodziców musi sobie zasłużyć i całe jego życie upływało pod znakiem spełniania ich oczekiwań i dostosowywania się do ich wymogów, no bo w końcu "wyrwali go z biedy, wszystko im zawdzięcza, więc ma u nich dług".
Mimo, że marzył o studiach w wyższej szkole morskiej i wstąpieniu do marynarki, zostało mu to zabronione, ponownie jako "zbyt plebejskie" i zmuszony został do pójścia na bardziej godne studia w renomowanej szkole biznesu, które wybrali mu rodzice, po których pracował jako korpodyrektor w różnych korpo IT, której to pracy szczerze nienawidził, podobnie jak reszty swojego życia. Żonaty był z kobietą, której nie kochał, a którą wybrali mu rodzice jako najbardziej godną kandydatkę i aktualnie był w trakcie robienia licencji pilota, mimo że nienawidził latać, ale ojciec kazał, bo wszyscy mężczyźni w ich rodzinie ją mieli, a on przecież nie może się wyłamać i pozwolić, żeby górę wzięło jego plebejskie pochodzenie.
Efekt był taki, że był to najbardziej spięty i zestresowany człowiek, jakiego znałam, głęboko nieszczęśliwy, w dodatku cierpiał na jakieś zaburzenia odżywiania, co częste w takich sytuacjach, gdyż była to jedna z nielicznych rzeczy, którą mógł kontrolować sam.
Przy innej okazji wspominał jeszcze, że marzy o otworzeniu własnej działalności jako doradca/ business coach, bo go to interesuje odnajdywałby się w tym, lubi to robić (i faktycznie, bardzo dobrze mu to wychodziło). No ale, praca na własną rękę wiązałaby się, przynajmniej na początku ze sporym obniżeniem zarobków, więc rodzina by go chyba wyklęła, gdyby im taki wstyd przyniósł, w końcu nie dość że plebejskie zajęcie, to jeszcze gorzej płatne. Jakiekolwiek próby namówienia go, żeby może w wieku czterdziestu kilku lat zaczął jednak żyć własnym życiem i robić to, co go pasjonuje (i zawodowo, i w wolnym czasie, np. skoro nienawidzisz latać, a uwielbiasz żeglować, to zajmij się tym, a nie rób na siłę licencji pilota), przypominały mówienie do ściany, gdyż facet miał już tak wyprany mózg, że w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłby robić coś innego niż żyć według wytyczonej dla niego ścieżki.
Po restrukturyzacji w firmie ja zmieniłam pracę, a jego wizyty w Monachium ograniczyły się do jednej na kwartał. Nadal utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, z tym że już nie tak częsty. W 2016 roku dostał kontrakt w Stanach, gdzie spędził 3 lata i w tym czasie kontakt nam się praktycznie urwał. Zgadaliśmy dopiero jakiś miesiąc temu. A oto co się stało. W 2018 i 2019 rodzicom się zmarło (mieli prawie 90 lat). A Laurent odżył. Zmienił imię na Thomas, gdyż takie nadała mu biologiczna matka, rzucił prace w korpo i został tym kołczem, którym chciał zostać, zakończył swoje fikcyjne małżeństwo i zamieszkał na stałe w Monachium. Zmienił się też fizycznie, opalił się, przytył (w pozytywnym sensie, gdyż wcześniej był nienaturalnie wychudzony) oraz zmienił fryzurę i styl ubierania (przejrzałam sobie jego zdjęcia na portalu społecznościowym i pierwszy raz zobaczyłam go w "normalnych" ciuchach, bez krawata i wyprasowanego w kancik garnituru). Jednym słowem, odkąd zaczął żyć swoim życiem, chłop ewidentnie rozkwitł.
I teraz właściwa część. Końcem stycznia Laurent-Thomas zaproponował, żebyśmy zamiast klepać w te telefony, spotkali się i pogadali osobiście, co tam u kogo słychać. Zaproponował zeszły piątek. Zgodziłam się i spytałam o porę, czy bardziej popołudniowa kawa czy wieczorny drink, on na to, że w sumie chciałby mi tez podziękować za to, że go tak usilnie namawiałam na zmianę ścieżki kariery i czy w związku z tym pozwolę się zaprosić na kolację. Przyjęłam zaproszenie, on zaproponował lokal, na który też chętnie przystałam.
W piątek właśnie miałam wychodzić z domu, kiedy przyszła wiadomość whatsapp. Miała kilka linijek. W pierwszej Laurent-Thomas odwołał spotkanie (mocno w ostatniej chwili, dobrze, że jeszcze nie wyszłam). Spodziewałam się, że w następnych wersach przeprosi, poda powód i zaproponuje inny termin (tak wskazywałaby logika). Ale nie. Pozostałe linijki zajmowało zdanie "jeśli liczyłaś na darmowy posiłek i że się najesz na mój koszt, to jesteś w błędzie, nie będę niczyim sponsorem".
Muszę powiedzieć, że mnie kompletnie zatkało. O ile jeszcze może zrozumiałabym, chociaż nie, nie zrozumiałabym, ale powiedzmy mogłabym się teoretycznie liczyć z takim tekstem od przypadkowego palanta z Tindera, który leczy jakieś swoje kompleksy, ale nie od dorosłego faceta, z którym pracowałam i którego znam od ponad 8 lat, albo ewentualnie, gdyby zaproszenie było do restauracji z trzema gwiazdkami Michelin, a nie do małej pizzeryjki, gdzie pizza kosztuje 8 euro. Poza tym sam zaproponował, inicjatywa wyszła od niego.
Tak więc, czy jakiś spec od męskiej psychiki mógłby mi to wyjaśnić? Co tu się właśnie stało i skąd takie zachowanie? Bo ja nie umiem tego ogarnąć.
Na początek muszę dać trochę przydługi wstęp (w sumie też dość piekielny), żeby nakreślić postać tego znajomego i naszą relację.
Na początku mojego pobytu w Monachium podjęłam pracę w dużym amerykańskim korpo IT. Parę miesięcy później do mojego działu doszedł nowy pracownik. Ponieważ asystowałam przy jego rekrutacji, organizując mu wszystko, a potem w pierwszych tygodniach pracy pomagałam mu się wdrożyć, "prowadząc go za rączkę", siłą rzeczy spędzaliśmy mnóstwo czasu rozmawiając ze sobą i się nawet polubiliśmy. Laurent na co dzień mieszkał w innym kraju, biuro w Monachium odwiedzał raz na kilka tygodni. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać, zawsze podczas jego wizyt przynajmniej raz jedliśmy razem lunch, gadając o różnych rzeczach.
Któregoś wieczoru, po służbowej kolacji (nasz szef zawsze organizował wspólną kolację całego działu, ilekroć odwiedzał nasze biuro) poszliśmy we dwójkę jeszcze na drinka. Wypity alkohol zrobił swoje i zebrało nam się na zwierzenia. Mnie akurat wtedy rozsypało się pierwsze małżeństwo, a że reakcja moich najbliższych była, powiedzmy, daleka od wspierającej, potrzebowałam się komuś wygadać. On też opowiedział mi historię swojego życia, po wysłuchaniu której zaczęłam mu strasznie współczuć i doszłam do wniosku, że nie zamieniłabym się z nim za żadne pieniądze.
Biologiczna matka zostawiła w pierwszych tygodniach życia, kiedy miał 9 miesięcy został adoptowany przez parę bezdzietnych, dobiegających czterdziestki milionerów, którzy zaczęli go kształtować na swoją modłę. Zaczęli od zmiany jego imienia z tego, które nadała mu biologiczna matka, bo było "zbyt plebejskie" na imię rodowe, które nosił adopcyjny ojciec i dziadek, i pradziadek, a którego on sam szczerze nienawidził. Wychowywany był w przekonaniu, że na miłość i akceptację adopcyjnych rodziców musi sobie zasłużyć i całe jego życie upływało pod znakiem spełniania ich oczekiwań i dostosowywania się do ich wymogów, no bo w końcu "wyrwali go z biedy, wszystko im zawdzięcza, więc ma u nich dług".
Mimo, że marzył o studiach w wyższej szkole morskiej i wstąpieniu do marynarki, zostało mu to zabronione, ponownie jako "zbyt plebejskie" i zmuszony został do pójścia na bardziej godne studia w renomowanej szkole biznesu, które wybrali mu rodzice, po których pracował jako korpodyrektor w różnych korpo IT, której to pracy szczerze nienawidził, podobnie jak reszty swojego życia. Żonaty był z kobietą, której nie kochał, a którą wybrali mu rodzice jako najbardziej godną kandydatkę i aktualnie był w trakcie robienia licencji pilota, mimo że nienawidził latać, ale ojciec kazał, bo wszyscy mężczyźni w ich rodzinie ją mieli, a on przecież nie może się wyłamać i pozwolić, żeby górę wzięło jego plebejskie pochodzenie.
Efekt był taki, że był to najbardziej spięty i zestresowany człowiek, jakiego znałam, głęboko nieszczęśliwy, w dodatku cierpiał na jakieś zaburzenia odżywiania, co częste w takich sytuacjach, gdyż była to jedna z nielicznych rzeczy, którą mógł kontrolować sam.
Przy innej okazji wspominał jeszcze, że marzy o otworzeniu własnej działalności jako doradca/ business coach, bo go to interesuje odnajdywałby się w tym, lubi to robić (i faktycznie, bardzo dobrze mu to wychodziło). No ale, praca na własną rękę wiązałaby się, przynajmniej na początku ze sporym obniżeniem zarobków, więc rodzina by go chyba wyklęła, gdyby im taki wstyd przyniósł, w końcu nie dość że plebejskie zajęcie, to jeszcze gorzej płatne. Jakiekolwiek próby namówienia go, żeby może w wieku czterdziestu kilku lat zaczął jednak żyć własnym życiem i robić to, co go pasjonuje (i zawodowo, i w wolnym czasie, np. skoro nienawidzisz latać, a uwielbiasz żeglować, to zajmij się tym, a nie rób na siłę licencji pilota), przypominały mówienie do ściany, gdyż facet miał już tak wyprany mózg, że w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłby robić coś innego niż żyć według wytyczonej dla niego ścieżki.
Po restrukturyzacji w firmie ja zmieniłam pracę, a jego wizyty w Monachium ograniczyły się do jednej na kwartał. Nadal utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, z tym że już nie tak częsty. W 2016 roku dostał kontrakt w Stanach, gdzie spędził 3 lata i w tym czasie kontakt nam się praktycznie urwał. Zgadaliśmy dopiero jakiś miesiąc temu. A oto co się stało. W 2018 i 2019 rodzicom się zmarło (mieli prawie 90 lat). A Laurent odżył. Zmienił imię na Thomas, gdyż takie nadała mu biologiczna matka, rzucił prace w korpo i został tym kołczem, którym chciał zostać, zakończył swoje fikcyjne małżeństwo i zamieszkał na stałe w Monachium. Zmienił się też fizycznie, opalił się, przytył (w pozytywnym sensie, gdyż wcześniej był nienaturalnie wychudzony) oraz zmienił fryzurę i styl ubierania (przejrzałam sobie jego zdjęcia na portalu społecznościowym i pierwszy raz zobaczyłam go w "normalnych" ciuchach, bez krawata i wyprasowanego w kancik garnituru). Jednym słowem, odkąd zaczął żyć swoim życiem, chłop ewidentnie rozkwitł.
I teraz właściwa część. Końcem stycznia Laurent-Thomas zaproponował, żebyśmy zamiast klepać w te telefony, spotkali się i pogadali osobiście, co tam u kogo słychać. Zaproponował zeszły piątek. Zgodziłam się i spytałam o porę, czy bardziej popołudniowa kawa czy wieczorny drink, on na to, że w sumie chciałby mi tez podziękować za to, że go tak usilnie namawiałam na zmianę ścieżki kariery i czy w związku z tym pozwolę się zaprosić na kolację. Przyjęłam zaproszenie, on zaproponował lokal, na który też chętnie przystałam.
W piątek właśnie miałam wychodzić z domu, kiedy przyszła wiadomość whatsapp. Miała kilka linijek. W pierwszej Laurent-Thomas odwołał spotkanie (mocno w ostatniej chwili, dobrze, że jeszcze nie wyszłam). Spodziewałam się, że w następnych wersach przeprosi, poda powód i zaproponuje inny termin (tak wskazywałaby logika). Ale nie. Pozostałe linijki zajmowało zdanie "jeśli liczyłaś na darmowy posiłek i że się najesz na mój koszt, to jesteś w błędzie, nie będę niczyim sponsorem".
Muszę powiedzieć, że mnie kompletnie zatkało. O ile jeszcze może zrozumiałabym, chociaż nie, nie zrozumiałabym, ale powiedzmy mogłabym się teoretycznie liczyć z takim tekstem od przypadkowego palanta z Tindera, który leczy jakieś swoje kompleksy, ale nie od dorosłego faceta, z którym pracowałam i którego znam od ponad 8 lat, albo ewentualnie, gdyby zaproszenie było do restauracji z trzema gwiazdkami Michelin, a nie do małej pizzeryjki, gdzie pizza kosztuje 8 euro. Poza tym sam zaproponował, inicjatywa wyszła od niego.
Tak więc, czy jakiś spec od męskiej psychiki mógłby mi to wyjaśnić? Co tu się właśnie stało i skąd takie zachowanie? Bo ja nie umiem tego ogarnąć.
Ocena:
155
(175)
Miał być komentarz do historii 86070, ale wyszła mi nowa historia.
Przypomniało mi się, jak sama miałam przeboje z konsulatem i widzę, że problem z umówieniem terminu jest międzynarodowy.
Placówka w Monachium. Jakieś trzy lata temu z kawałkiem musiałam potwierdzić profil zaufany, żeby złożyć wniosek online o wymianę dowodu osobistego (nowy odebrałabym przy najbliższej wizycie w Polsce). Wtedy mniej więcej wprowadzili system elektronicznej rejestracji (wcześniej jechało się po prostu do konsulatu, i po odstaniu w kolejce załatwiało sprawę).
Na głównej stronie konsulatu była informacja, że od któregoś tam dnia wizyty tylko po elektronicznym umówieniu terminu, jednak bez żadnej informacji, jak tej rejestracji dokonać. Przejrzałam całą stronę, klikając w każdy możliwy link, jednak nigdzie nie było opcji umówienia wizyty. Telefonu też nikt nie odbierał.
Wybrałam się zatem osobiście. Nie było w ogóle ludzi, więc ucieszyłam się, że załatwię sprawę od ręki. Radość była jednak przedwczesna. Pan w okienku poinformował mnie, że nic nie załatwię bez wcześniejszego umówienia terminu. Pytam się go, jak umówić ten termin, bo przejrzałam całą stronę konsulatu i nie było takiej opcji. Pan na to, że tego się nie robi na stronie konsulatu, tylko na innej stronie, adres której napisał mi na karteczce. Pytam jeszcze, dlaczego nigdzie nie ma tej informacji z adresem tej strony. Ależ jak to nie ma, przecież mi ją właśnie podał. Można przyjechać albo zadzwonić i oni podadzą adres strony. A czy skoro już tu jestem, mogę załatwić moją sprawę? Nie mogę - najpierw rejestracja. To czy mogę się teraz przez internet w telefonie zarejestrować na najbliższą możliwą godzinę i poczekać? Też nie, nie rejestrują na ten sam dzień.
No nic, wracam do domu, odpalam stronę do rejestracji, umawiam się na pasujący mi dzień. Muszę jeszcze wybrać opcję, czy jest to sprawa prawna, czy obywatelska. Na mój rozum, wymiana dowodu to zdecydowanie sprawa obywatelska, ale na wszelki wypadek wolę jeszcze skonsultować, żeby mieć pewność, że nie popełnię błędu. Dzwonię do konsulatu, tym razem odbiera jakaś pani i potwierdza moje przypuszczenia - zdecydowanie sprawa obywatelska.
Dzień wizyty w konsulacie. W środku mnóstwo ludzi umówionych na tę samą godzinę. Nadchodzi moja kolej, daję dokumenty pani w okienku i... zonk. Nic z tego, bo umówiłam się na wizytę w sprawie obywatelskiej, a przychodzę ze sprawą prawną. Ale jak to, przecież dzwoniłam, pytałam, powiedziano mi, że sprawa obywatelska. A no tak to. Ona wie, że normalnie profil zaufany i wymiana dowodu to sprawa obywatelska, ale w ich placówce jest inaczej i zalicza się do spraw prawnych. A że koleżanka powiedziała inaczej? Ona nie wie, ona nie ponosi odpowiedzialności za to, co mówią koleżanki. Do koleżanek mieć pretensje, a nie do niej. Pytam jeszcze, dlaczego nie może przyjąć mojego wniosku, skoro obydwie sprawy i tak załatwia się przy tym samym okienku u tej samej osoby. Nie może, bo takie procedury. Czyli powrót do domu, ponowna rejestracja i trzecia wizyta w konsulacie. Za trzecim razem na szczęście się udało.
A więc emigrancie, jeśli chcesz coś załatwić, to najpierw musisz wybrać się osobiście, żeby zdobyć adres strony, na której możesz umówić się na wizytę, zarejestrować się, wybrać się ponownie, odstać swoje w kolejce, jak to było przed wprowadzeniem systemu rejestracji, bo wszystkich i tak umawiają na tę samą godzinę i dopiero wtedy załatwisz swoją sprawę. Albo nie załatwisz, jeśli nie opanowałeś sztuki wróżenia z fusów i nie domyśliłeś się, pod jaką przypadkową kategorię podpada u nich twoja sprawa.
Nie wiem, czy był to tylko chwilowy chaos na krótko po wprowadzeniu systemu rejestracji, czy też utrzymuje się do tej pory. Od tamtego czasu nie miałam na szczęście potrzeby korzystania z konsulatu i nie musiałam się o tym przekonywać.
Przypomniało mi się, jak sama miałam przeboje z konsulatem i widzę, że problem z umówieniem terminu jest międzynarodowy.
Placówka w Monachium. Jakieś trzy lata temu z kawałkiem musiałam potwierdzić profil zaufany, żeby złożyć wniosek online o wymianę dowodu osobistego (nowy odebrałabym przy najbliższej wizycie w Polsce). Wtedy mniej więcej wprowadzili system elektronicznej rejestracji (wcześniej jechało się po prostu do konsulatu, i po odstaniu w kolejce załatwiało sprawę).
Na głównej stronie konsulatu była informacja, że od któregoś tam dnia wizyty tylko po elektronicznym umówieniu terminu, jednak bez żadnej informacji, jak tej rejestracji dokonać. Przejrzałam całą stronę, klikając w każdy możliwy link, jednak nigdzie nie było opcji umówienia wizyty. Telefonu też nikt nie odbierał.
Wybrałam się zatem osobiście. Nie było w ogóle ludzi, więc ucieszyłam się, że załatwię sprawę od ręki. Radość była jednak przedwczesna. Pan w okienku poinformował mnie, że nic nie załatwię bez wcześniejszego umówienia terminu. Pytam się go, jak umówić ten termin, bo przejrzałam całą stronę konsulatu i nie było takiej opcji. Pan na to, że tego się nie robi na stronie konsulatu, tylko na innej stronie, adres której napisał mi na karteczce. Pytam jeszcze, dlaczego nigdzie nie ma tej informacji z adresem tej strony. Ależ jak to nie ma, przecież mi ją właśnie podał. Można przyjechać albo zadzwonić i oni podadzą adres strony. A czy skoro już tu jestem, mogę załatwić moją sprawę? Nie mogę - najpierw rejestracja. To czy mogę się teraz przez internet w telefonie zarejestrować na najbliższą możliwą godzinę i poczekać? Też nie, nie rejestrują na ten sam dzień.
No nic, wracam do domu, odpalam stronę do rejestracji, umawiam się na pasujący mi dzień. Muszę jeszcze wybrać opcję, czy jest to sprawa prawna, czy obywatelska. Na mój rozum, wymiana dowodu to zdecydowanie sprawa obywatelska, ale na wszelki wypadek wolę jeszcze skonsultować, żeby mieć pewność, że nie popełnię błędu. Dzwonię do konsulatu, tym razem odbiera jakaś pani i potwierdza moje przypuszczenia - zdecydowanie sprawa obywatelska.
Dzień wizyty w konsulacie. W środku mnóstwo ludzi umówionych na tę samą godzinę. Nadchodzi moja kolej, daję dokumenty pani w okienku i... zonk. Nic z tego, bo umówiłam się na wizytę w sprawie obywatelskiej, a przychodzę ze sprawą prawną. Ale jak to, przecież dzwoniłam, pytałam, powiedziano mi, że sprawa obywatelska. A no tak to. Ona wie, że normalnie profil zaufany i wymiana dowodu to sprawa obywatelska, ale w ich placówce jest inaczej i zalicza się do spraw prawnych. A że koleżanka powiedziała inaczej? Ona nie wie, ona nie ponosi odpowiedzialności za to, co mówią koleżanki. Do koleżanek mieć pretensje, a nie do niej. Pytam jeszcze, dlaczego nie może przyjąć mojego wniosku, skoro obydwie sprawy i tak załatwia się przy tym samym okienku u tej samej osoby. Nie może, bo takie procedury. Czyli powrót do domu, ponowna rejestracja i trzecia wizyta w konsulacie. Za trzecim razem na szczęście się udało.
A więc emigrancie, jeśli chcesz coś załatwić, to najpierw musisz wybrać się osobiście, żeby zdobyć adres strony, na której możesz umówić się na wizytę, zarejestrować się, wybrać się ponownie, odstać swoje w kolejce, jak to było przed wprowadzeniem systemu rejestracji, bo wszystkich i tak umawiają na tę samą godzinę i dopiero wtedy załatwisz swoją sprawę. Albo nie załatwisz, jeśli nie opanowałeś sztuki wróżenia z fusów i nie domyśliłeś się, pod jaką przypadkową kategorię podpada u nich twoja sprawa.
Nie wiem, czy był to tylko chwilowy chaos na krótko po wprowadzeniu systemu rejestracji, czy też utrzymuje się do tej pory. Od tamtego czasu nie miałam na szczęście potrzeby korzystania z konsulatu i nie musiałam się o tym przekonywać.
konsulat
Ocena:
115
(135)
Po korporacyjnych przebojach z szefem furiatem (opiszę za jakiś czas) i piekielnościach szukania nowej pracy (opisanych w jednej z moich pierwszych historii) w ramach detoksu od korpo zatrudniłam się w małej niemieckiej firemce, takim trochę januszeksie, z tym że bardzo cywilizowanym (dobra pensja, jasny zakres obowiązków, atmosfera niemalże rodzinna, praca ciekawa i praktycznie bezstresowa), gdzie pracuję już ponad 2 lata.
Praca w januszeksie ma swoje plusy i minusy, sam Janusz też ma swoje dziwactwa, mniej lub bardziej wkurzające, ale bilans "zysków i strat" wychodzi jednak zdecydowanie na plus. Jednym z dziwactw Janusza jest mnóstwo pomysłow naraz i częste zmiany zdania. Nauczona doświadczeniem, kiedy prosi mnie o zrobienie czegoś, robię to dopiero po drugiej lub trzeciej prośbie, gdyż wówczas wiem, że naprawdę jest mu to potrzebne i nie wkopię się więcej w sytuację, że spędzam pół dnia nad jakimś zadaniem, po czym okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, gdyż Janusz w międzyczasie zmienił zdanie, tylko zapomniał mnie o tym poinformować. Tyle tytułem wstępu.
Firma, w której pracuję współpracuje z kilkoma magazynami, wydawanymi w Wielkiej Brytanii i w krajach Beneluxu (coś w stylu Elle czy GQ) oraz magazynem modowym wydawanym przez jedną z gwiazd rocka. Raz w miesiącu trzeba kopie magazynów w w liczbie 200-250 sztuk rozesłać do naszych klientów, co oznacza 3 do 4 godzin pakowania ich do kopert i przyklejania naklejek z adresami. Zajęcie nieskomplikowane i stanowiące odskocznię od codziennych obowiązków, ale monotonne i czasochłonne. Jeżeli mam akurat pod opieką praktykanta, wówczas on dostępuje tego zaszczytu, a ja zajmuję się czyms bardziej produktywnym, jeśli nie, robię to sama.
Sytuacja z tego tygodnia. W zeszły piątek przyszła dostawa magazynów, w tym tygodniu trzeba je rozesłać. W poniedziałek rano Janusza po dwóch latach oświeciło, że angażowanie mnie do zadana, które mogłaby w sumie wykonać przeszkolona małpa, to przy mojej stawce godzinowej wyrzucanie pieniędzy i o wiele bardziej opłaci mu się zaangażować do tego jedno z jego nastoletnich dzieci (ma ich dwójkę) w zamian za ekstra dodatek do kieszonkowego, a ja niech się lepiej zajmę moją "normalną" pracą. Bardzo dobry pomysł, jestem jak najbardziej za. Pytam, w który dzień latorośl mogłaby przyjść, to zamówię na kolejny dzień kuriera. On nie wie, musi porozmawiać z dziećmi, ale na pewno najpóźniej do środy, bo to bardzo ważne, żeby przesyłki wyszły przed końcem tygodnia, bo klienci czekają. Ja mam ich w każdym razie sama nie dotykać, są pilniejsze sprawy. No dobra, to nie dotykam.
We wtorek rano zdenerwowany Janusz wpada do mojego biura, żołądkując się od progu, że co to ma być, dlaczego te magazyny jeszcze nie są wysłane, przecież on wyraźnie mówił, że to pilne, toż to skandal, żeby klienci musieli czekać. Pytam, kiedy w takim razie, zgodnie z tym, co uzgodniliśmy wczoraj, któreś z jego dzieci może wpaść pomóc z pakowaniem, to ja zamówię na odpowiedni dzień kuriera. Janusz na to, że o czym ja w ogóle mówię, jak to jego dzieci. Jego dzieci mają szkołę, zajęcia dodatkowe, życie towarzyskie, do tego syn ma w tym roku maturę i musi się uczyć, co mi w ogóle przyszło do głowy, wysługiwać się w pracy jego dziećmi (że niby on to zaproponował? A skądże, on sobie nie przypomina). Magazyny mam spakować sama i to na-ten-tychmiast. Nie ma sprawy, Janusz, mówisz i masz. Skończyłam, co miałam pilnego do zrobienia, zamówiłam kuriera na środę rano, a po lanczu włączyłam sobie muzykę i zabrałam się za pakowanie, ciesząc się "czilowym" popołudniem.
W pewnym momencie, kiedy już prawie skończyłam, do biura znowu wchodzi Janusz i pyta, co ja u diabła robię. Dlaczego marnuję swój czas i jego pieniądze, pakując te magazyny sama. Przecież on wyraźnie mówił, że mam tego sama nie robić i że zrobi to któreś z jego dzieci. Moja dusza wykonała w tym momencie majestatycznego facepalma. Policzyłam w myślach do dziesięciu i przypomniałam mu poranną rozmowę. Janusz na to, że no być może tak, że chyba coś tam takiego mówił, ale to było rano, a potem sobie przemyślał i zmienił zdanie. Przecież mi o tym mówił. A, nie mówił? No może zapomniał. Teraz już, co prawda, "po ptokach", ale w przyszłym miesiącu prosiłby, żebym nie robiła tego sama, tylko dała mu znać, a on wyśle któreś z dzieci, no bo przecież nie ma sensu tak marnowac jego pieniędzy.
Już jestem ciekawa, jak to się potoczy za miesiąc…
Praca w januszeksie ma swoje plusy i minusy, sam Janusz też ma swoje dziwactwa, mniej lub bardziej wkurzające, ale bilans "zysków i strat" wychodzi jednak zdecydowanie na plus. Jednym z dziwactw Janusza jest mnóstwo pomysłow naraz i częste zmiany zdania. Nauczona doświadczeniem, kiedy prosi mnie o zrobienie czegoś, robię to dopiero po drugiej lub trzeciej prośbie, gdyż wówczas wiem, że naprawdę jest mu to potrzebne i nie wkopię się więcej w sytuację, że spędzam pół dnia nad jakimś zadaniem, po czym okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, gdyż Janusz w międzyczasie zmienił zdanie, tylko zapomniał mnie o tym poinformować. Tyle tytułem wstępu.
Firma, w której pracuję współpracuje z kilkoma magazynami, wydawanymi w Wielkiej Brytanii i w krajach Beneluxu (coś w stylu Elle czy GQ) oraz magazynem modowym wydawanym przez jedną z gwiazd rocka. Raz w miesiącu trzeba kopie magazynów w w liczbie 200-250 sztuk rozesłać do naszych klientów, co oznacza 3 do 4 godzin pakowania ich do kopert i przyklejania naklejek z adresami. Zajęcie nieskomplikowane i stanowiące odskocznię od codziennych obowiązków, ale monotonne i czasochłonne. Jeżeli mam akurat pod opieką praktykanta, wówczas on dostępuje tego zaszczytu, a ja zajmuję się czyms bardziej produktywnym, jeśli nie, robię to sama.
Sytuacja z tego tygodnia. W zeszły piątek przyszła dostawa magazynów, w tym tygodniu trzeba je rozesłać. W poniedziałek rano Janusza po dwóch latach oświeciło, że angażowanie mnie do zadana, które mogłaby w sumie wykonać przeszkolona małpa, to przy mojej stawce godzinowej wyrzucanie pieniędzy i o wiele bardziej opłaci mu się zaangażować do tego jedno z jego nastoletnich dzieci (ma ich dwójkę) w zamian za ekstra dodatek do kieszonkowego, a ja niech się lepiej zajmę moją "normalną" pracą. Bardzo dobry pomysł, jestem jak najbardziej za. Pytam, w który dzień latorośl mogłaby przyjść, to zamówię na kolejny dzień kuriera. On nie wie, musi porozmawiać z dziećmi, ale na pewno najpóźniej do środy, bo to bardzo ważne, żeby przesyłki wyszły przed końcem tygodnia, bo klienci czekają. Ja mam ich w każdym razie sama nie dotykać, są pilniejsze sprawy. No dobra, to nie dotykam.
We wtorek rano zdenerwowany Janusz wpada do mojego biura, żołądkując się od progu, że co to ma być, dlaczego te magazyny jeszcze nie są wysłane, przecież on wyraźnie mówił, że to pilne, toż to skandal, żeby klienci musieli czekać. Pytam, kiedy w takim razie, zgodnie z tym, co uzgodniliśmy wczoraj, któreś z jego dzieci może wpaść pomóc z pakowaniem, to ja zamówię na odpowiedni dzień kuriera. Janusz na to, że o czym ja w ogóle mówię, jak to jego dzieci. Jego dzieci mają szkołę, zajęcia dodatkowe, życie towarzyskie, do tego syn ma w tym roku maturę i musi się uczyć, co mi w ogóle przyszło do głowy, wysługiwać się w pracy jego dziećmi (że niby on to zaproponował? A skądże, on sobie nie przypomina). Magazyny mam spakować sama i to na-ten-tychmiast. Nie ma sprawy, Janusz, mówisz i masz. Skończyłam, co miałam pilnego do zrobienia, zamówiłam kuriera na środę rano, a po lanczu włączyłam sobie muzykę i zabrałam się za pakowanie, ciesząc się "czilowym" popołudniem.
W pewnym momencie, kiedy już prawie skończyłam, do biura znowu wchodzi Janusz i pyta, co ja u diabła robię. Dlaczego marnuję swój czas i jego pieniądze, pakując te magazyny sama. Przecież on wyraźnie mówił, że mam tego sama nie robić i że zrobi to któreś z jego dzieci. Moja dusza wykonała w tym momencie majestatycznego facepalma. Policzyłam w myślach do dziesięciu i przypomniałam mu poranną rozmowę. Janusz na to, że no być może tak, że chyba coś tam takiego mówił, ale to było rano, a potem sobie przemyślał i zmienił zdanie. Przecież mi o tym mówił. A, nie mówił? No może zapomniał. Teraz już, co prawda, "po ptokach", ale w przyszłym miesiącu prosiłby, żebym nie robiła tego sama, tylko dała mu znać, a on wyśle któreś z dzieci, no bo przecież nie ma sensu tak marnowac jego pieniędzy.
Już jestem ciekawa, jak to się potoczy za miesiąc…
Ocena:
171
(185)
W porównaniu z moimi poprzednimi historiami będzie to raczej bardzo drobna piekielność i problemik pierwszego świata, jednak pewne zachowanie mnie zirytowało.
Podczas studiów (a było to już ponad 20 lat temu) mój facet zaprzyjaźnił się z kolegą z akademika. Razem balowali, wyjeżdżali na wakacje oraz stawiali pierwsze kroki w polityce, należąc do młodzieżówki pewnej partii. Po studiach drogi im się rozeszły, mój facet zajął się karierą naukową, politykę traktując raczej jako hobby, natomiast kolega poświęcił się jej w pełnym wymiarze. Notabene z dużym sukcesem, gdyż obecnie jest szefem partii, która stanowi trzecią siłę polityczną w jego kraju. Bliskie kontakty nadal jednak utrzymują, na tyle, na ile pozwalają obowiązki, tryb życia, rodzina, odległość itd.
Od paru lat kolega ze swoją partnerką organizują coroczny bal karnawałowy. Szmery bajery, festiwal lansu i bansu. Mojemu facetowi bardzo zależy, żeby tam bywać, ja oczywiście też nie pogardzę (za kolegą, co prawda, specjalnie nie przepadam, gdyż jest strasznie zakochany w sobie, ale sama impreza jest przednia, poza tym zawsze jakiś pretekst do sprawienia sobie nowej sukienki), a że w tym roku akurat planowaliśmy być w okolicy dokładnie w weekend imprezy, więc kiedy przyszło zaproszenie, natychmiast padła decyzja, że idziemy.
Gdzie piekielność? Zawsze odbywało się to tak, że zaproszenia były wysyłane przez Facebooka, ludzie klikali "przyjdę" lub "nie przyjdę", organizator miał listę gości. Prosto i nieskomplikowanie. W tym roku jednak kolega zrobił inaczej. Impreza w lokalu na max 70 osób, zaproszonych prawie 3 razy tyle, a rejestracja, czy tam potwierdzanie obecności przewidziana na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Pierwsze 70 osób się załapie, reszta ma pecha. Obecność należało potwierdzić rejestrując się na stronie internetowej, przy pomocy kodu otrzymanego w zaproszeniu. Kod wszyscy otrzymali ten sam, a można było z niego skorzystać tylko raz na 15 minut. Czyli jak pierwsza osoba wpisała kod, pozostałych 199 musiało czekać 15 minut, zanim mogła się zarejestrować kolejna. Do tego za każdym razem można było potwierdzić obecność tylko jednej osoby, więc jeśli ktoś był zaproszony z osobą towarzyszącą, procedurę musiał przejść dwa razy.
Po dwóch godzinach bezskutecznego odświeżania strony i oglądania tego samego komunikatu "Kod wykorzystany. Spróbuj ponownie za 15 minut", mój facet napisał do kolegi, pytając, czy to jest może jakiś błąd na stronie i kod nie działa jak powinien, czy też faktycznie miało to tak przebiegać, bo on od dłuższego czasu próbuje potwierdzić obecność i mu się nie udaje. Kolega odpowiedział, że owszem, takie było zamierzenie, więc wszyscy, którym zależy na uczestnictwie, mają cierpliwie próbować, a jeśli się nie uda, to no cóż, będą inne okazje.
W tym momencie ja byłam zdecydowanie za tym, żeby zrezygnować, bo bal balem, ale raz, że są jednak jakieś granice, dwa, mam ciekawsze zajęcia niż ślepienie w telefon i odświeżanie strony, a trzy, średnio mam ochotę przebywać w towarzystwie osób, które tak traktują innych ludzi. Mój partner się jednak uparł, że koniecznie chce iść, to odpuściłam, niech mu będzie, nie będę się dorosłemu facetowi wcinać w kontakty towarzyskie. W końcu udało mu się zarejestrować - o 3:30 i drugi raz o 5 rano.
Zastanawiam się tylko, co kierowało kolegą, żeby zorganizować to w ten sposób (i która opcja jest gorsza). Totalny brak organizacyjnego pomyślunku u człowieka, który ma ambicje zostać premierem swojego kraju? Czy może aż taka sodówa, że facet musi uprawiać towarzyską masturbację pod tytułem "patrzcie, jak się zabijają, ależ jestem popularny"?
Podczas studiów (a było to już ponad 20 lat temu) mój facet zaprzyjaźnił się z kolegą z akademika. Razem balowali, wyjeżdżali na wakacje oraz stawiali pierwsze kroki w polityce, należąc do młodzieżówki pewnej partii. Po studiach drogi im się rozeszły, mój facet zajął się karierą naukową, politykę traktując raczej jako hobby, natomiast kolega poświęcił się jej w pełnym wymiarze. Notabene z dużym sukcesem, gdyż obecnie jest szefem partii, która stanowi trzecią siłę polityczną w jego kraju. Bliskie kontakty nadal jednak utrzymują, na tyle, na ile pozwalają obowiązki, tryb życia, rodzina, odległość itd.
Od paru lat kolega ze swoją partnerką organizują coroczny bal karnawałowy. Szmery bajery, festiwal lansu i bansu. Mojemu facetowi bardzo zależy, żeby tam bywać, ja oczywiście też nie pogardzę (za kolegą, co prawda, specjalnie nie przepadam, gdyż jest strasznie zakochany w sobie, ale sama impreza jest przednia, poza tym zawsze jakiś pretekst do sprawienia sobie nowej sukienki), a że w tym roku akurat planowaliśmy być w okolicy dokładnie w weekend imprezy, więc kiedy przyszło zaproszenie, natychmiast padła decyzja, że idziemy.
Gdzie piekielność? Zawsze odbywało się to tak, że zaproszenia były wysyłane przez Facebooka, ludzie klikali "przyjdę" lub "nie przyjdę", organizator miał listę gości. Prosto i nieskomplikowanie. W tym roku jednak kolega zrobił inaczej. Impreza w lokalu na max 70 osób, zaproszonych prawie 3 razy tyle, a rejestracja, czy tam potwierdzanie obecności przewidziana na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Pierwsze 70 osób się załapie, reszta ma pecha. Obecność należało potwierdzić rejestrując się na stronie internetowej, przy pomocy kodu otrzymanego w zaproszeniu. Kod wszyscy otrzymali ten sam, a można było z niego skorzystać tylko raz na 15 minut. Czyli jak pierwsza osoba wpisała kod, pozostałych 199 musiało czekać 15 minut, zanim mogła się zarejestrować kolejna. Do tego za każdym razem można było potwierdzić obecność tylko jednej osoby, więc jeśli ktoś był zaproszony z osobą towarzyszącą, procedurę musiał przejść dwa razy.
Po dwóch godzinach bezskutecznego odświeżania strony i oglądania tego samego komunikatu "Kod wykorzystany. Spróbuj ponownie za 15 minut", mój facet napisał do kolegi, pytając, czy to jest może jakiś błąd na stronie i kod nie działa jak powinien, czy też faktycznie miało to tak przebiegać, bo on od dłuższego czasu próbuje potwierdzić obecność i mu się nie udaje. Kolega odpowiedział, że owszem, takie było zamierzenie, więc wszyscy, którym zależy na uczestnictwie, mają cierpliwie próbować, a jeśli się nie uda, to no cóż, będą inne okazje.
W tym momencie ja byłam zdecydowanie za tym, żeby zrezygnować, bo bal balem, ale raz, że są jednak jakieś granice, dwa, mam ciekawsze zajęcia niż ślepienie w telefon i odświeżanie strony, a trzy, średnio mam ochotę przebywać w towarzystwie osób, które tak traktują innych ludzi. Mój partner się jednak uparł, że koniecznie chce iść, to odpuściłam, niech mu będzie, nie będę się dorosłemu facetowi wcinać w kontakty towarzyskie. W końcu udało mu się zarejestrować - o 3:30 i drugi raz o 5 rano.
Zastanawiam się tylko, co kierowało kolegą, żeby zorganizować to w ten sposób (i która opcja jest gorsza). Totalny brak organizacyjnego pomyślunku u człowieka, który ma ambicje zostać premierem swojego kraju? Czy może aż taka sodówa, że facet musi uprawiać towarzyską masturbację pod tytułem "patrzcie, jak się zabijają, ależ jestem popularny"?
zagranica
Ocena:
189
(213)
O tym jak wpakowałam się na minę podnajmując pokój. W myśl tego, że każdy dobry uczynek zostanie prędzej czy później ukarany, wyświadczywszy pewnej osobie przysługę, zetknęłam się chyba z największą w moim życiu dozą, nie wiem… cwaniactwa? Tupetu? Bezczelności? Chyba wszystkiego naraz, w dodatku połączonego z głupim uporem. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze, ale kosztowało mnie sporo nerwów i trochę wyleczyło z pomagania "biedactwom w potrzebie". Uprzedzam, że będzie bardzo długo, trochę absurdalnie i "malinowo".
W czasie, kiedy po rozstaniu z byłym znalazłam się w tarapatach finansowych i szukałam dodatkowego źródła dochodu, podsuwano mi pomysł, żeby podnająć jeden pokój w mieszkaniu. Bo mieszkanie spore, jeden pokój stoi praktycznie nieużywany, a odciążyłoby mnie to finansowo. Ale że miałam opory przed przyjmowaniem pod dach zupełnie obcej osoby, a wszyscy znajomi mieli gdzie mieszkać, do tego podłapałam fuchę z lekcjami języka, temat upadł. Wrócił jednak jakiś czas później.
Wiosną 2016 do firmy, w której pracowałam doszła nowa dziewczyna. Ze względu na spore wizualne podobieństwo (z twarzy) do pewnej gwiazdki filmów dla dorosłych, nazwę ją Mia. Mia urodziła się w kraju leżącym na terytorium Azji, jednak już od wczesnego dzieciństwa mieszkała w Niemczech. Miała niemieckie obywatelstwo, znała perfekcyjnie język i była bardzo "zeuropeizowana".
Na kraj pochodzenia wskazywało w zasadzie tylko nazwisko i egzotyczna uroda. Przydzielono jej stanowisko w moim dziale, miałyśmy ze sobą blisko współpracować. Dziewczyna okazała się mądra, pracowita, ogarnięta, a przy tym sympatyczna i szybko zaskarbiła sobie sympatię reszty działu.
Mnie również bardzo dobrze się z nią pracowało. Trochę gadałyśmy prywatnie, opowiadała mi o sobie, jak jej rodzina znalazła się w Niemczech, co robi obecnie i takie tam. Opowiadała również, że jest w związku z jakimś facetem, mieszkają w jego domu, nawet nie tak daleko ode mnie, ale że nie wie, czy coś z tego będzie, bo coś tam im się nie układa.
W sierpniu tego samego roku wybierałam się na 2 tygodnie na urlop i potrzebowałam, żeby ktoś pod moją nieobecność podlał mi kwiatki, wyjął pocztę ze skrzynki, przewietrzył mieszkanie i tak dalej. Ponieważ moja zaufana sąsiadka Polka też w tym czasie wyjeżdżała, a pozostałym sąsiadom w życiu nie zostawię kluczy do mojego domu (moi sąsiedzi są zresztą tematem na osobną historię), spytałam koleżankę, czy nie stanowiłoby dla niej problemu raz na parę dni podjechać do mojego mieszkania i podlać kwiatki.
Odpowiedziała, że nie ma sprawy, nawet się cieszy, bo będzie mogła pobyć z dala od swojego faceta, bo się kłócą i ogólnie źle się dzieje. Zaproponowałam jej, że jeśli potrzebowałaby przenocować, zostawię jej czystą pościel w pokoju gościnnym. Bardzo serdeczne podziękowała, wyrażając nadzieję, że nie będzie to potrzebne.
Kiedy wracałam z urlopu, Mia napisała do mnie, o której będę, bo jest problem i chce pogadać. Po przybyciu na miejsce zastałam ją u mnie w mieszkaniu zapłakaną. Okazało się, że między nią i jej facetem doszło do jakiejś grubszej inby, w efekcie której rozstali się i ponieważ dom był jego własnością, z dnia na dzień znalazła się bez dachu nad głową. Spytała, czy może kilka dni przenocować, dopóki sobie nie znajdzie jakiegoś tymczasowego lokum. Nie wyrzucę jej przecież na ulicę, powiedziałam, że nie ma sprawy.
Od poniedziałku zaczęła intensywne poszukiwania, ale póki co bezowocnie, co było zresztą do przewidzenia. Problem z mieszkaniami w Monachium polega na tym, że nie dość, że są bardzo bardzo drogie, to jest ich za mało (w przypadku wolnego mieszkania organizowany jest kasting, na który przychodzi kilkunastu kandydatów, z których właściciel wybiera tego, który mu najbardziej odpowiada.
Tańszą opcją jest wynajęciu pokoju, ale tam z różnych względów nie zawsze jest możliwość zameldowania się, co z kolei powoduje problem, skąd wziąć meldunek), co powoduje, że dachu nad głową można szukać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że w sumie, jeden pokój stoi prawie nieużywany, dodatkowy grosz mi się przyda, obie mamy taki styl życia, że więcej nas w domu nie ma niż jesteśmy, więc w drogę sobie nie będziemy przesadnie wchodzić, do tego dziewczynę już w miarę znam, wrażenie robi dobre, poza tym jeśli będzie się chciało pogadać, będzie do kogo "gębe otworzyć".
Zaproponowałam jej, że może się na jakiś czas u mnie zatrzymać. Oczywiście z zastrzeżeniem, że nie jest to opcja na stałe, ma sobie cały czas szukać czegoś nowego, z tym że bez ciśnienia, nie musi brać na siłę czegoś bez sensu, typu podnajęcie pokoju w czyimś mieszkaniu socjalnym i konieczność kupowania na lewo meldunku.
Ona bardzo się ucieszyła i obiecała że oczywiście, jak tylko znajdzie coś sensownego, już jej nie ma. Dogadałyśmy się co do czynszu. Ponieważ warunki w pokoju do luksusowych raczej nie należały (10m2, do tego zagracony moimi rzeczami), oprócz tego nie chciałam przekroczyć kwoty wolnej od podatku, zaproponowałam jej kwotę wynoszącą mniej więcej 1/4 wszystkich opłat, jakie ponoszę za mieszkanie (już z mediami, kablówką, internetem itd.), na którą ona ochoczo przystała.
Na koniec zrobiłam trochę miejsca na jej rzeczy. W pokoju była rozkładana kanapa, czterodrzwiowa szafa, w której trzymałam rzeczy, w których aktualnie nie chodziłam, typu zimowe kurtki latem, biurko, regał z książkami, które nie mieściły mi się w dużym pokoju oraz narożna szafa, w której trzymałam m.in. odkurzacz, deskę do prasowania, suszarkę do ubrań i tym podobne rzeczy. Powynosiłam zimowe ciuchy do piwnicy, robiąc jej miejsce w szafie i opróżniłam te szafkę narożną, żeby miała gdzie trzymać inne swoje rzeczy. Zaproponowałam jeszcze powynoszenie książek do innych pokoi, ale nie chciała. Stwierdziła, że jest lepiej niż dobrze, swoich rzeczy nie ma dużo, więc miejsca jej wystarczy i w zasadzie jedynym "mankamentem" mojego mieszkania jest spora odległość do centrum, ale to ją przynajmniej zmotywuje, żeby szybko znaleźć coś swojego.
Przy okazji rozmowy z właścicielką mieszkania poinformowałam ją, że na jakiś czas zatrzymała się u mnie znajoma, dopóki nie znajdzie sobie mieszkania. Właścicielka nie miała z tym problemu, nawet pomogła Mii się zameldować. Jedyna wątpliwość, którą miałam ja, to czy w sytuacji, że pracowałyśmy biurko w biurko, a teraz miałyśmy jeszcze razem mieszkać nie zdarzy się, że prędzej czy później pokłócimy się o jakąś bzdurę i cały układ szlag trafi. Ale już na jesieni dostałam propozycję przejścia do innej firmy, więc problem rozwiązał się jakby sam.
Mieszkało nam się dobrze. Ona miała dach nad głową, ja dodatkowy dochód. Nie było między nami jakiejś wielkiej przyjaźni w stylu psiapsiółeczek, które malują sobie nawzajem paznokietki, oglądając komedie romantyczne. Oczywiście, czasem obejrzałyśmy razem film, poszłyśmy na imprezę czy pogadały, co u której słychać, ale poza tym każda z nas miała raczej swoje życie, swoje sprawy i swoich znajomych. Ja w tygodniu albo pracowałam do późna, albo byłam w delegacji, część weekendów spędzałam u mojego faceta w Szwecji, ona z kolei po pracy chodziła na te kastingi mieszkaniowe albo wychodziła gdzieś ze swoimi znajomymi, a weekendy też często jej nie było (zaczęła spotykać się z facetem, który mieszkał w Danii i regularnie go odwiedzała), więc w sumie mało się widywałyśmy. Ona nie miała specjalnie motywacji, żeby intensywnie szukać nowego lokum, ja jej też przesadnie nie wyganiałam.
I tak zleciało do końca lutego 2017. Któregoś dnia Mia wróciła uradowana do domu i oznajmiła, że w końcu udało jej się znaleźć lokum. Jej znajomi wyjeżdżają na 2 lata do UK i mogą podnająć jej mieszkanie. Mieszkanie jest ładne, bliżej centrum i ma w miarę niski czynsz, bo znajomi wynajmują je już od wielu lat. Może się tam wprowadzić 1 czerwca.
W połowie kwietnia zadzwoniła do mnie właścicielka mieszkania, mówiąc, że sąsiedzi donieśli jej, że koleżanka nadal u mnie mieszka i że chyba się źle zrozumiałyśmy. Ona nie miała nic przeciwko temu, żeby zatrzymała się u mnie na jakiś czas, ale mówią co jakimś czasie, miała na myśli kilka tygodni, a nie miesięcy i życzyłaby sobie, żeby jednak jak najszybciej się wyprowadziła. Mieszkanie z partnerem to co innego, ale na "komunę" ona się nie zgadza. Przeprosiłam i powiedziałam, że koleżanka znalazła już mieszkanie i zostaje jeszcze tylko do końca maja. Ok, właścicielka zadowolona. Opowiedziałam koleżance o rozmowie, potwierdziła, że od czerwca jej nie będzie i mam się nie stresować.
W maju nie było mnie w domu przez większość czasu (3 długie weekendy, na które wyjeżdżałam, a pomiędzy nimi kilka wyjazdów służbowych), ale pod koniec miesiąca z zaskoczeniem zauważyłam, że Mia wcale nie zaczęła się pakować. Nie miała, co prawda, wielu rzeczy, ale kiedy 30 maja nadal nie zabrała się za temat, zaniepokoiłam się. Napisałam do niej, na który dzień planuje wyprowadzkę, ale nie otrzymałam odpowiedzi.
Na noc nie wróciła. 31 maja musiałam wyjechać, wróciłam 1 czerwca, jej rzeczy nadal były w mieszkaniu. Dzwonię do niej, odrzuca połączenie. Napisałam jej wiadomość, że bez żartów, byłyśmy umówione, że miała się do dzisiaj wyprowadzić, co ona odstawia. Jej odpowiedź ścięła mnie z nóg. Poinformowała mnie, że z tamtego mieszkania już dawno temu zrezygnowała i zostaje u mnie tak długo jak będzie chciała, że rozmawiała z adwokatem, zna swoje prawa i mogę ją cmoknąć. Po czym zablokowała mój numer.
Koło 22 wróciła do domu z jakimś kolesiem i mówi, że musimy pogadać. No raczej na pewno musimy. Koleś przedstawia się, że ma na imię Dennis (nazwiska nie podał) i jest jej pełnomocnikiem. Spytałam ją, co to ma być. Od lutego opowiadała, jak to się końcem maja wyprowadza, nic nie wspomniała na temat zmiany planów, a teraz nagle odstawia coś takiego. Ona na to, że w ogóle nie przypomina sobie takiej rozmowy, nigdy nic nie wspominała na temat innego mieszkania i nie wie, o czym ja mówię.
Na to dość agresywnie odezwał się Dennis, że jeśli nie mam nic na piśmie, to niczego jego klientce nie udowodnię, on ją uświadomił na temat niemieckiego prawa najmu i przysługujących jej praw w ramach ochrony najemcy. Wypowiedzenia umowy najmu ode mnie oni nawet nie przyjmą, jedynie od właścicielki mieszkania, z co najmniej trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia, ale to tylko w sytuacji, jeśli do tego mieszkania ona wprowadzałaby się sama, ale nawet wtedy on znajdzie odpowiednie paragrafy, żeby wypowiedzenie odrzucić, ergo jego klientka zostanie tu tak długo jak będzie chciała, nawet na zawsze.
Poza tym, mam kategoryczny zakaz podejmowania jakichkolwiek rozmów bezpośrednio z jego klientką, cała komunikacja ma odbywać się pisemnie przez prawników. Mia wtórowała mu, powtarzając raz po raz jak to "zna swoje prawa".
Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku i pozbierałam szczękę z podłogi, przerwałam Dennisowi wywód, zażądałam od niego kopii pełnomocnictwa, bo bez tego jest dla mnie wyłącznie przydupasem mojej lokatorki i nie widzę najmniejszego powodu, dla którego mam z nim cokolwiek uzgadniać oraz poprosiłam o wyjaśnienie, jak etyka zawodu ma się do nachodzenia kogoś w domu po godz. 22 i krzyczenia na niego. Dennis nic nie odpowiedział, zamknęli się z Mią w jej pokoju i sądząc po odgłosach dochodzących zza ściany, przez resztę wieczoru odbierał honorarium. Rano znalazłam na stole jego wizytówkę - doradca finansowy.
Noc oczywiście spędziłam bezsennie, nie mogąc się doczekać poranka. Z samego rana zadzwoniłam do prawnika z prośbą o radę (mam ubezpieczenie prawne, w ramach którego mam m.in. darmowe telefoniczne porady prawne od dyżurującego adwokata). Pani przekazała mi bardzo dobrą informację, że to wcale tak nie działa, jak się Dennisowi wydaje. Jedyne, co się zgadza, to faktycznie, umowa ustna o użyczenie komuś miejsca do spania również jest prawnie obowiązującą umową najmu, od której obowiązuje pisemne wypowiedzenie. Reszta wygląda całkiem inaczej.
Po pierwsze, umowa została nawiązana między mną a nią, więc wypowiedzenie musi wyjść ode mnie. Właściciel mieszkania nie jest stroną w umowie i nie ma nic do tego. A po drugie, ochrona lokatora, o której mówił Dennis, dotyczy wynajmu całego mieszkania oraz bodajże nieumeblowanego pokoju. Wówczas faktycznie, wynajmujący musi dać najemcy co najmniej trzymiesięczne wypowiedzenie oraz podać konkretną przyczynę rozwiązania umowy. W przypadku umeblowanego pokoju (pokój liczy się jako umeblowany, jeśli znajduje się w nim, coś do spania, szafa, lampa, stolik lub biurko i krzesło), ta ochrona nie obowiązuje. Okres wypowiedzenia wynosi 2 tygodnie (najemca musi je dostać 14 dni przed końcem miesiąca) oraz nie trzeba podawać żadnej przyczyny.
Pani podyktowała mi tekst wypowiedzenia, podparty odpowiednimi paragrafami i doradziła, żeby wysłać je listem poleconym za potwierdzeniem wrzucenia do skrzynki (od "normalnego" listu poleconego różni się on tym, że nie wymaga podpisu odbiorcy, jako dowód dostarczenia wystarczy powiedzenie, że został wrzucony do skrzynki. Ta opcja wykorzystywana jest zwykle m.in. w korespondencji sądowej, żeby uniknąć sytuacji, że ktoś specjalnie nie będzie odbierał poleconych). Przestrzegła mnie jeszcze, żeby mi przypadkiem nie przyszło do głowy wyrzucić jej rzeczy z mieszkania i zmienić zamki, bo to jest nielegalne i mogę sobie narobić problemów. Gdyby lokatorka odmówiła opuszczenia mieszkania, pani kazała mi znaleźć sobie adwokata na miejscu, gdyż możliwe, że konieczne będzie postępowanie eksmisyjne. Licząc, że do tego nie dojdzie, napisałam wypowiedzenie i wysłałam list.
6 czerwca Mia wyjęła list ze skrzynki. Wieczorem spytała, czy możemy porozmawiać. Ze łzami w oczach przeprosiła za swoje zachowanie, tłumacząc, że ostatnio sobie nie radzi, bo stres w pracy, bo rozstała się z Duńczykiem, gdyż okazało się, że ma kilkuletnie dziecko, a ona przecież nie będzie się dzielić jego pieniędzmi z jakimś bachorem, w związku z czym ma złamane serce i tym podobne pierdu pierdu, i wszystko ja przerasta. Ale do rzeczy. Dostała wypowiedzenie i oczywiście ma zamiar się do niego zastosować, ma tylko jedną prośbę. Ona rozumie, że umeblowany pokój i tak dalej, ale czy nie mogłabym w drodze wyjątku zgodzić się na przedłużenie okresu wypowiedzenia do końca sierpnia i dać jej te "ustawowe 3 miesiące". Obiecuje, że 31 sierpnia na 200% się wyprowadzi. Ja na to, że chyba sobie żartuje. Bardzo brzydko mnie oszukała i jej nie wierzę. W dodatku zamiast porozmawiać jak normalny człowiek, nasłała na mnie jakiegoś dziwnego typa. Jeżeli ma prośbę o przedłużenie okresu wypowiedzenia, niech mi ją da na piśmie, zobowiąże się pisemnie do bezwarunkowej wyprowadzki do 31 sierpnia, a ja się wtedy ewentualnie zastanowię ("zastanowię" to znaczy pogadam z prawnikiem, co ma większy sens - pójść jej na ręke czy bawić się w eksmisję). Żadnych umów "na gębę" nie będę już z nią zawierać, bo się do nich nie stosuje. Pokiwała głową, zgodziła się i powiedziała, że w najbliższych dniach da mi swoją prośbę na piśmie.
Tydzień później dała mi dwa pisma. Żadne z nich nie było jednak prośbą o przedłużenie okresu wypowiedzenia. W pierwszym odrzuciła wypowiedzenie jako bezpodstawne, motywując to tym, że pokój absolutnie nie może zaliczać się jako umeblowany, gdyż (uwaga!) znajdująca się w nim rozkładana kanapa jest niewygodna, a reszta mebli się jej nie podoba. W drugim piśmie poinformowała mnie o zmniejszeniu sobie czynszu o połowę, ponieważ:
- Mieszkanie jest zbyt daleko od centrum, co stanowi dla niej poważny dyskomfort
- Pokój jest zdecydowanie za mały i przez to ma ograniczoną przestrzeń życiową.
Łóżko jest niewygodne, co już zresztą poruszyła w pierwszym piśmie.
- Moja obecność w mieszkaniu ją stresuje, ogranicza jej wolność i sprawia, że czuje się szykanowana
Nasunęłoby się pytanie, że skoro jej aż tak źle, to co tu jeszcze robi. Wie, gdzie są drzwi.
Stwierdziłam, że nie dam rady sama "kopać się z koniem" i potrzebny będzie prawnik. Umówiłam się na rozmowę w kancelarii, opowiedziałam prawnikowi sytuację, pokazałam pisma i pytam, co teraz. Przeczytawszy pisma, adwokat zrobił efektownego facepalma i mówi, że widać, że ktoś jej doradza, bo sama sobie dziewczyna tego nie wymyśla, ale raczej nie jest to profesjonalny adwokat, tylko prędzej jakiś kolejny Dennis, bo doradza jej bez sensu. A więc, on zacznie od tego, że napisze jej przypomnienie o wypowiedzeniu. Może jak dziewczyna dostanie oficjalne pismo z kancelarii, to zmięknie. Jeśli nie, pozostaje nam pozew do sądu w sprawie eksmisji. Dwie dobre wiadomości są takie, że raz, ponieważ pobierany przeze mnie czynsz jest symboliczny, wartość sporu jest niewielka, więc honorarium adwokata wyszło całkiem tanio, a dwa, sprawa do wygrania "w cuglach", więc i tak na koniec mam bardzo duże szanse odzyskać wszystkie koszty. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. W razie ewentualnych pretensji właścicielki mieszkania również jestem kryta, gdyż jestem w stanie udowodnić podjęcie wszystkich dozwolonych prawem kroków w celu rozwiązania sytuacji. Jedyna zła wiadomość, to że dopóki tam mieszka, nie wolno mi jej zabronić przyjmowania gości, co było trochę niekomfortowe, gdyż od czasu Dennisa, prawie co noc spał u niej inny facet.
Adwokat, zgodnie z zapowiedzią wysłał pismo, na co Mia odpowiedziała mu, że, w skrócie, może jej nagwizdać, ona nie ma zamiaru się wyprowadzać i nikt jej nie zmusi. Ewentualnie może najwcześniej jakoś na jesieni, ale jeszcze nie wie, zresztą jest to wyłącznie jej dobra wola. Czyli mamy koniec czerwca, ona nadal u mnie mieszka i nie zanosi się, żeby miało się to zmienić. Adwokat podjął decyzję, że trzeba iść do sądu, gdyż dalsza komunikacja z nią jest bezcelowa. Poza tym dziewczyna zachowuje się tak irracjonalnie, że nie da się zrozumieć jej sposobu myślenia ani przewidzieć jej kolejnych kroków. Sami nic nie wskóramy. Pozew napisany, korespondencja dołączona, wszystko wysłane. Teraz sąd musi wysłać pozew do Mii, ona musi odpowiedzieć i zapadnie decyzja o wszczęciu postępowania.
Początkiem lipca Mię odwiedził jakiś facet, John, Amerykanin, wiek 55 plus. Podobno mężczyzna jej życia, z którym była kiedyś w związku, potem urwał im się kontakt przez dzielącą ich odległość, ale ona nie przestała go kochać i teraz mogą do siebie wrócić, ona jest taka szczęśliwa i żebym ja na 2 tygodnie opuściła mieszkanie i nie zakłócała swoja obecnością ich sielanki. Popukałam się w głowę i odpowiedziałam, że co prawda zgodnie z prawem nie mogę jej zabronić odwiedzin, ale jedyną osobą, która to mieszkanie opuści jest ona i to szybciej niż jej się wydaje.
Facet przyjechał w czwartek wieczorem. W piątek rano Mia poszła do pracy, ja miałam pracować z domu. Wchodzę do dużego pokoju, a przy stole siedzi John, obłożony trzema laptopami. Zwracam mu uwagę, żeby z łaski swojej zmienił pomieszczenie, gdyż ja tu teraz chciałam pracować. On, wpatrzony w ekran laptopa, ucisza mnie machnięciem ręki. Nie, tak się nie będziemy bawić. Pytam, czy mówię niewyraźnie, bo prosiłam go o opuszczenie pokoju, bo będzie mi przeszkadzał w pracy. On na to, że on też pracuje, czy ja sobie w ogóle zdaję sprawę z kim mam do czynienia, on jest dyrektorem generalnym jakiejś tam firmy "w samej Hameryce" i jego praca jest na pewno ważniejsza od mojej, więc powinien mieć pierwszeństwo, i co ja sobie w ogóle wyobrażam wydając mu polecenia. Zresztą mieszkanie przecież należy do jego dziewczyny, ja tam tylko tymczasowo pomieszkuję i on jako jej potencjalny partner ma większe prawo w nim przebywać niż ja. Odpowiedziałam, że muszę go niestety rozczarować, ale mieszkanie bynajmniej nie należy do jego dziewczyny, a do kogoś zupełnie innego, wynajmuję je ja (tu pokazałam mu swoja umowę najmu), a jego dziewczyna podnajmuje w nim tylko pokój, zresztą na obecną chwile robi to nielegalnie i toczy się przeciwko niej postępowanie eksmisyjne. Poza tym, skoro jest bardzo ważnym panem dyrektorem z Ameryki, to chyba stać go na hotel i nie musi nieproszony zwalać się na głowę obcym ludziom, którzy jego obecności sobie nie życzą i wycierać się na kanapie wśród kilkunastu innych Dennisów, Mikkelów, Mustafów, Makumbów i innych kochasiów we wszystkich kolorach tęczy, których "jego dziewczyna" obficie sobie tutaj sprowadza. John przeprosił, powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, co złego to nie on, spakował się i wyszedł. Z tego jak wściekła Mia była po powrocie do domu, wywnioskowałam, że chyba niechcący zakończyłam jej związek z miłością jej życia i bardzo mi było z tego powodu wszystko jedno.
W pierwszej połowie lipca wyjechałam na dwutygodniowy urlop. W drodze powrotnej odebrałam mail od adwokata, który mnie bardzo zaskoczył. List z sądu do Mii wrócił do nadawcy z adnotacją, że odbiorca nie mieszka pod tym adresem. Mój facet ucieszył się, że laska wyprowadziła się sama i problem się zakończył, ale ja nie byłam tak optymistyczna i węszyłam jakiś wałek. I miałam rację. Kiedy wróciłam do domu, lokatorka nadal tam przebywała i nic nie wskazywało na plany wyprowadzki.
W poniedziałek rano udałam się na pocztę. Trafiłam na pracownika, z którym dość często miałam kontakt i kojarzył mnie z nazwiska. Spytałam go, jak mogło dojść do tego, że list polecony z sądu wysłany na adres c/o*, gdzie moje nazwisko widnieje i na domofonie, i na skrzynce, mógł wrócić z adnotacją, że nikt taki tam nie mieszka. Pan na to, że kojarzy sytuację, bo kilka dni temu jakaś pani przyniosła list z sądu, wysłany na adres c/o z moim nazwiskiem, mówiąc, że znalazła go u siebie w skrzynce. Pokazałam mu zdjęcie Mii i spytałam, czy była to może ta pani. Tak, dokładnie ta. No to wszystko jasne. Przekazałam informacje adwokatowi, on powiedział, że powiadomi sąd. Sąd podejmie kolejną próbę dostarczenia pozwu, jeśli znowu będzie bezskuteczna, następnym krokiem będzie dostarczenie osobiście przez komornika w domu lub w miejscu pracy.
Początkiem sierpnia zobaczyłam w skrzynce kolejny list z sądu adresowany do koleżanki. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam do adwokata na dowód, że został dostarczony pod dobry adres. Poinformowałam również Mię, że w skrzynce czeka na nią list i jeśli ten też odeśle, to komornik narobi jej wstydu w pracy, więc osobiście nie radzę. Kilka dni później wyjechałam na tydzień do Polski. Tam zastał mnie mail od adwokata, że Mia znalazła sobie tymczasowe lokum i wyprowadziła się, a klucze oddała jemu w kancelarii. Dołączona była jej odpowiedź na pozew, w której informowała, że znalazła dach nad głową od połowy sierpnia u innej znajomej z pracy, o czym podobnież mnie informowała na piśmie już od czerwca a ja podobnież wyraziłam zgodę na jej pobyt u mnie od tego czasu (tu załączone było pisemko niby ode mnie, z podrobionym moim podpisem, tzn. nawet nie zadała sobie trudu żeby mój podpis umiejętnie sfałszować, podpisała się po prostu moim nazwiskiem, swoim charakterem pisma), pozew jest w związku z tym bezpodstawny i stanowi atak na tle rasowym oraz próbę zaszczucia jej osoby. Przez moje szykany ona w ogóle przeszła załamanie nerwowe i musiała spędzic kilka tygodni w szpitalu (nie wiem niby kiedy???). Pytam adwokata, co teraz, czy w związku z tym, że się wyprowadziła wycofujemy pozew. On na to, że nie, postępowanie się toczy, raz że na wypadek, gdyby jej strzeliło do głowy z powrotem się wprowadzić, powinnam mieć wyrok na piśmie, a dwa, chodzi o zwrot moich kosztów, który będzie mi przysługiwał po wygranej. Adwokat wysłał jeszcze do sądu krótkie wyjaśnienie, w którym poinformował o fałszowaniu mojego podpisu.
Za jakiś czas przychodzi pismo z sądu, termin rozprawy wyznaczony na koniec września. Tydzień przed rozprawą dostaję informacje, że Mia poprosiła o przesunięcie terminu, z powodu niewystarczającej ilości czasu na znalezienie sobie adwokata. Rozprawa przesunięta na koniec października. Końcem października przychodzi pismo, że rozprawa przesunięta na koniec listopada, gdyż Mia przysłała zwolnienie lekarskie.
Końcem listopada dochodzi do rozprawy. Stawiamy się ja z adwokatem oraz adwokatka Mii. Samej Mii nie ma, adwokatka informuje, że przysłała zwolnienie lekarskie i prosi o kolejne przesunięcie rozprawy. Sędzia nie wyraża zgody, stwierdza, że obecność pełnomocnika wystarczy. Najpierw ja opowiadam swoją wersję, a potem sędzia oddaje głos adwokatce Mii. Ta zaczyna tłumaczyć, że doszło do jakiegoś nieporozumienia, gdyż jej klientka od początku zgodziła się z wypowiedzeniem, prosząc tylko o przedłużenie wypowiedzenia do końca sierpnia. Sędzia jej przerywa, mówiąc, że ma przed sobą odpowiedź jej klientki, w której wyraźnie jest napisane, że wypowiedzenie odrzuca, z powodu niewygodnego łózka. Oraz kolejne pismo, w którym informuje mojego adwokata, że może jej nagwizdać, bo ona nie zamierza się wyprowadzać. Pani adwokat tłumaczy dalej, że jej klientka co prawda jest obywatelką Niemiec, ale jest obcego pochodzenia, niemiecki nie jest jej językiem ojczystym i z powodu bariery językowej być może trochę się niefortunnie wyraziła i pisząc o odrzuceniu wypowiedzenia (dwukrotnie), tak naprawdę miała na myśli jego przyjęcie i prośbę o przedłużenie.
W tym momencie sędzia zachował się chyba bardzo nieprofesjonalnie i niezgodnie z powagą urzędu, gdyż parsknął śmiechem. Poinformował panią, że on rozumie, że rolą adwokata jest bronienie interesów klienta, ale nawet wciskanie kitu ma jakieś granice, a to, co ona opowiada w tej chwili, obraża jego inteligencję. I w ogóle kończmy ten cyrk. Wyrok przyjdzie pocztą w ciągu 2-3 tygodni, a on składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie fałszowania podpisu. Rozprawa zakończyła się po 20 minutach.
Przyszedł wyrok, sprawę oczywiście wygrałam. Dziewczyna dostała oficjalny nakaz natychmiastowej eksmisji oraz musiała zwrócić mi wszystkie poniesione przeze mnie koszty (koszty sądowe plus honorarium adwokata).
Epilog. Kilka tygodni temu widziałam się z paroma koleżankami z tamtej firmy. Dowiedziałam się, że w tamtym czasie Mia oczywiście obrobiła mi tyłek, opowiadając, jak to ją z dnia na dzień wyrzuciłam na ulicę i prosiła inne osoby o możliwość noclegu. Wszyscy jej współczuli, ktoś się zlitował i ją przygarnął. Wycięła mu ten sam numer. A potem kolejnej osobie i kolejnej. Ponieważ w firmie była duża rotacja pracowników i ciągle dochodził ktoś nowy, a dziewczyna umiała robić dobre wrażenie i była ogólnie lubiana, nie miała większych problemów z urobieniem kolejnych osób, żeby udzieliły jej dachu nad głową. Kiedy ludzie w końcu zaczęli się nawzajem przed nią ostrzegać, odeszła z firmy.
*adres c/o - w Niemczech nie ma numerów mieszkań, a na skrzynce i dzwonku znajduje się nazwisko głównego najemcy (lub właściciela mieszkania), więc by móc wysłać list do kogoś, kto podnajmuje mieszkanie/pokój, dodaje się przy nazwisku głównego najemcy „c/o”. Czyli na przykład:
Mia bin Piekieladen
c/o Crann Berry
Piekielstrasse 10
66666 Piekielstadt
W czasie, kiedy po rozstaniu z byłym znalazłam się w tarapatach finansowych i szukałam dodatkowego źródła dochodu, podsuwano mi pomysł, żeby podnająć jeden pokój w mieszkaniu. Bo mieszkanie spore, jeden pokój stoi praktycznie nieużywany, a odciążyłoby mnie to finansowo. Ale że miałam opory przed przyjmowaniem pod dach zupełnie obcej osoby, a wszyscy znajomi mieli gdzie mieszkać, do tego podłapałam fuchę z lekcjami języka, temat upadł. Wrócił jednak jakiś czas później.
Wiosną 2016 do firmy, w której pracowałam doszła nowa dziewczyna. Ze względu na spore wizualne podobieństwo (z twarzy) do pewnej gwiazdki filmów dla dorosłych, nazwę ją Mia. Mia urodziła się w kraju leżącym na terytorium Azji, jednak już od wczesnego dzieciństwa mieszkała w Niemczech. Miała niemieckie obywatelstwo, znała perfekcyjnie język i była bardzo "zeuropeizowana".
Na kraj pochodzenia wskazywało w zasadzie tylko nazwisko i egzotyczna uroda. Przydzielono jej stanowisko w moim dziale, miałyśmy ze sobą blisko współpracować. Dziewczyna okazała się mądra, pracowita, ogarnięta, a przy tym sympatyczna i szybko zaskarbiła sobie sympatię reszty działu.
Mnie również bardzo dobrze się z nią pracowało. Trochę gadałyśmy prywatnie, opowiadała mi o sobie, jak jej rodzina znalazła się w Niemczech, co robi obecnie i takie tam. Opowiadała również, że jest w związku z jakimś facetem, mieszkają w jego domu, nawet nie tak daleko ode mnie, ale że nie wie, czy coś z tego będzie, bo coś tam im się nie układa.
W sierpniu tego samego roku wybierałam się na 2 tygodnie na urlop i potrzebowałam, żeby ktoś pod moją nieobecność podlał mi kwiatki, wyjął pocztę ze skrzynki, przewietrzył mieszkanie i tak dalej. Ponieważ moja zaufana sąsiadka Polka też w tym czasie wyjeżdżała, a pozostałym sąsiadom w życiu nie zostawię kluczy do mojego domu (moi sąsiedzi są zresztą tematem na osobną historię), spytałam koleżankę, czy nie stanowiłoby dla niej problemu raz na parę dni podjechać do mojego mieszkania i podlać kwiatki.
Odpowiedziała, że nie ma sprawy, nawet się cieszy, bo będzie mogła pobyć z dala od swojego faceta, bo się kłócą i ogólnie źle się dzieje. Zaproponowałam jej, że jeśli potrzebowałaby przenocować, zostawię jej czystą pościel w pokoju gościnnym. Bardzo serdeczne podziękowała, wyrażając nadzieję, że nie będzie to potrzebne.
Kiedy wracałam z urlopu, Mia napisała do mnie, o której będę, bo jest problem i chce pogadać. Po przybyciu na miejsce zastałam ją u mnie w mieszkaniu zapłakaną. Okazało się, że między nią i jej facetem doszło do jakiejś grubszej inby, w efekcie której rozstali się i ponieważ dom był jego własnością, z dnia na dzień znalazła się bez dachu nad głową. Spytała, czy może kilka dni przenocować, dopóki sobie nie znajdzie jakiegoś tymczasowego lokum. Nie wyrzucę jej przecież na ulicę, powiedziałam, że nie ma sprawy.
Od poniedziałku zaczęła intensywne poszukiwania, ale póki co bezowocnie, co było zresztą do przewidzenia. Problem z mieszkaniami w Monachium polega na tym, że nie dość, że są bardzo bardzo drogie, to jest ich za mało (w przypadku wolnego mieszkania organizowany jest kasting, na który przychodzi kilkunastu kandydatów, z których właściciel wybiera tego, który mu najbardziej odpowiada.
Tańszą opcją jest wynajęciu pokoju, ale tam z różnych względów nie zawsze jest możliwość zameldowania się, co z kolei powoduje problem, skąd wziąć meldunek), co powoduje, że dachu nad głową można szukać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że w sumie, jeden pokój stoi prawie nieużywany, dodatkowy grosz mi się przyda, obie mamy taki styl życia, że więcej nas w domu nie ma niż jesteśmy, więc w drogę sobie nie będziemy przesadnie wchodzić, do tego dziewczynę już w miarę znam, wrażenie robi dobre, poza tym jeśli będzie się chciało pogadać, będzie do kogo "gębe otworzyć".
Zaproponowałam jej, że może się na jakiś czas u mnie zatrzymać. Oczywiście z zastrzeżeniem, że nie jest to opcja na stałe, ma sobie cały czas szukać czegoś nowego, z tym że bez ciśnienia, nie musi brać na siłę czegoś bez sensu, typu podnajęcie pokoju w czyimś mieszkaniu socjalnym i konieczność kupowania na lewo meldunku.
Ona bardzo się ucieszyła i obiecała że oczywiście, jak tylko znajdzie coś sensownego, już jej nie ma. Dogadałyśmy się co do czynszu. Ponieważ warunki w pokoju do luksusowych raczej nie należały (10m2, do tego zagracony moimi rzeczami), oprócz tego nie chciałam przekroczyć kwoty wolnej od podatku, zaproponowałam jej kwotę wynoszącą mniej więcej 1/4 wszystkich opłat, jakie ponoszę za mieszkanie (już z mediami, kablówką, internetem itd.), na którą ona ochoczo przystała.
Na koniec zrobiłam trochę miejsca na jej rzeczy. W pokoju była rozkładana kanapa, czterodrzwiowa szafa, w której trzymałam rzeczy, w których aktualnie nie chodziłam, typu zimowe kurtki latem, biurko, regał z książkami, które nie mieściły mi się w dużym pokoju oraz narożna szafa, w której trzymałam m.in. odkurzacz, deskę do prasowania, suszarkę do ubrań i tym podobne rzeczy. Powynosiłam zimowe ciuchy do piwnicy, robiąc jej miejsce w szafie i opróżniłam te szafkę narożną, żeby miała gdzie trzymać inne swoje rzeczy. Zaproponowałam jeszcze powynoszenie książek do innych pokoi, ale nie chciała. Stwierdziła, że jest lepiej niż dobrze, swoich rzeczy nie ma dużo, więc miejsca jej wystarczy i w zasadzie jedynym "mankamentem" mojego mieszkania jest spora odległość do centrum, ale to ją przynajmniej zmotywuje, żeby szybko znaleźć coś swojego.
Przy okazji rozmowy z właścicielką mieszkania poinformowałam ją, że na jakiś czas zatrzymała się u mnie znajoma, dopóki nie znajdzie sobie mieszkania. Właścicielka nie miała z tym problemu, nawet pomogła Mii się zameldować. Jedyna wątpliwość, którą miałam ja, to czy w sytuacji, że pracowałyśmy biurko w biurko, a teraz miałyśmy jeszcze razem mieszkać nie zdarzy się, że prędzej czy później pokłócimy się o jakąś bzdurę i cały układ szlag trafi. Ale już na jesieni dostałam propozycję przejścia do innej firmy, więc problem rozwiązał się jakby sam.
Mieszkało nam się dobrze. Ona miała dach nad głową, ja dodatkowy dochód. Nie było między nami jakiejś wielkiej przyjaźni w stylu psiapsiółeczek, które malują sobie nawzajem paznokietki, oglądając komedie romantyczne. Oczywiście, czasem obejrzałyśmy razem film, poszłyśmy na imprezę czy pogadały, co u której słychać, ale poza tym każda z nas miała raczej swoje życie, swoje sprawy i swoich znajomych. Ja w tygodniu albo pracowałam do późna, albo byłam w delegacji, część weekendów spędzałam u mojego faceta w Szwecji, ona z kolei po pracy chodziła na te kastingi mieszkaniowe albo wychodziła gdzieś ze swoimi znajomymi, a weekendy też często jej nie było (zaczęła spotykać się z facetem, który mieszkał w Danii i regularnie go odwiedzała), więc w sumie mało się widywałyśmy. Ona nie miała specjalnie motywacji, żeby intensywnie szukać nowego lokum, ja jej też przesadnie nie wyganiałam.
I tak zleciało do końca lutego 2017. Któregoś dnia Mia wróciła uradowana do domu i oznajmiła, że w końcu udało jej się znaleźć lokum. Jej znajomi wyjeżdżają na 2 lata do UK i mogą podnająć jej mieszkanie. Mieszkanie jest ładne, bliżej centrum i ma w miarę niski czynsz, bo znajomi wynajmują je już od wielu lat. Może się tam wprowadzić 1 czerwca.
W połowie kwietnia zadzwoniła do mnie właścicielka mieszkania, mówiąc, że sąsiedzi donieśli jej, że koleżanka nadal u mnie mieszka i że chyba się źle zrozumiałyśmy. Ona nie miała nic przeciwko temu, żeby zatrzymała się u mnie na jakiś czas, ale mówią co jakimś czasie, miała na myśli kilka tygodni, a nie miesięcy i życzyłaby sobie, żeby jednak jak najszybciej się wyprowadziła. Mieszkanie z partnerem to co innego, ale na "komunę" ona się nie zgadza. Przeprosiłam i powiedziałam, że koleżanka znalazła już mieszkanie i zostaje jeszcze tylko do końca maja. Ok, właścicielka zadowolona. Opowiedziałam koleżance o rozmowie, potwierdziła, że od czerwca jej nie będzie i mam się nie stresować.
W maju nie było mnie w domu przez większość czasu (3 długie weekendy, na które wyjeżdżałam, a pomiędzy nimi kilka wyjazdów służbowych), ale pod koniec miesiąca z zaskoczeniem zauważyłam, że Mia wcale nie zaczęła się pakować. Nie miała, co prawda, wielu rzeczy, ale kiedy 30 maja nadal nie zabrała się za temat, zaniepokoiłam się. Napisałam do niej, na który dzień planuje wyprowadzkę, ale nie otrzymałam odpowiedzi.
Na noc nie wróciła. 31 maja musiałam wyjechać, wróciłam 1 czerwca, jej rzeczy nadal były w mieszkaniu. Dzwonię do niej, odrzuca połączenie. Napisałam jej wiadomość, że bez żartów, byłyśmy umówione, że miała się do dzisiaj wyprowadzić, co ona odstawia. Jej odpowiedź ścięła mnie z nóg. Poinformowała mnie, że z tamtego mieszkania już dawno temu zrezygnowała i zostaje u mnie tak długo jak będzie chciała, że rozmawiała z adwokatem, zna swoje prawa i mogę ją cmoknąć. Po czym zablokowała mój numer.
Koło 22 wróciła do domu z jakimś kolesiem i mówi, że musimy pogadać. No raczej na pewno musimy. Koleś przedstawia się, że ma na imię Dennis (nazwiska nie podał) i jest jej pełnomocnikiem. Spytałam ją, co to ma być. Od lutego opowiadała, jak to się końcem maja wyprowadza, nic nie wspomniała na temat zmiany planów, a teraz nagle odstawia coś takiego. Ona na to, że w ogóle nie przypomina sobie takiej rozmowy, nigdy nic nie wspominała na temat innego mieszkania i nie wie, o czym ja mówię.
Na to dość agresywnie odezwał się Dennis, że jeśli nie mam nic na piśmie, to niczego jego klientce nie udowodnię, on ją uświadomił na temat niemieckiego prawa najmu i przysługujących jej praw w ramach ochrony najemcy. Wypowiedzenia umowy najmu ode mnie oni nawet nie przyjmą, jedynie od właścicielki mieszkania, z co najmniej trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia, ale to tylko w sytuacji, jeśli do tego mieszkania ona wprowadzałaby się sama, ale nawet wtedy on znajdzie odpowiednie paragrafy, żeby wypowiedzenie odrzucić, ergo jego klientka zostanie tu tak długo jak będzie chciała, nawet na zawsze.
Poza tym, mam kategoryczny zakaz podejmowania jakichkolwiek rozmów bezpośrednio z jego klientką, cała komunikacja ma odbywać się pisemnie przez prawników. Mia wtórowała mu, powtarzając raz po raz jak to "zna swoje prawa".
Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku i pozbierałam szczękę z podłogi, przerwałam Dennisowi wywód, zażądałam od niego kopii pełnomocnictwa, bo bez tego jest dla mnie wyłącznie przydupasem mojej lokatorki i nie widzę najmniejszego powodu, dla którego mam z nim cokolwiek uzgadniać oraz poprosiłam o wyjaśnienie, jak etyka zawodu ma się do nachodzenia kogoś w domu po godz. 22 i krzyczenia na niego. Dennis nic nie odpowiedział, zamknęli się z Mią w jej pokoju i sądząc po odgłosach dochodzących zza ściany, przez resztę wieczoru odbierał honorarium. Rano znalazłam na stole jego wizytówkę - doradca finansowy.
Noc oczywiście spędziłam bezsennie, nie mogąc się doczekać poranka. Z samego rana zadzwoniłam do prawnika z prośbą o radę (mam ubezpieczenie prawne, w ramach którego mam m.in. darmowe telefoniczne porady prawne od dyżurującego adwokata). Pani przekazała mi bardzo dobrą informację, że to wcale tak nie działa, jak się Dennisowi wydaje. Jedyne, co się zgadza, to faktycznie, umowa ustna o użyczenie komuś miejsca do spania również jest prawnie obowiązującą umową najmu, od której obowiązuje pisemne wypowiedzenie. Reszta wygląda całkiem inaczej.
Po pierwsze, umowa została nawiązana między mną a nią, więc wypowiedzenie musi wyjść ode mnie. Właściciel mieszkania nie jest stroną w umowie i nie ma nic do tego. A po drugie, ochrona lokatora, o której mówił Dennis, dotyczy wynajmu całego mieszkania oraz bodajże nieumeblowanego pokoju. Wówczas faktycznie, wynajmujący musi dać najemcy co najmniej trzymiesięczne wypowiedzenie oraz podać konkretną przyczynę rozwiązania umowy. W przypadku umeblowanego pokoju (pokój liczy się jako umeblowany, jeśli znajduje się w nim, coś do spania, szafa, lampa, stolik lub biurko i krzesło), ta ochrona nie obowiązuje. Okres wypowiedzenia wynosi 2 tygodnie (najemca musi je dostać 14 dni przed końcem miesiąca) oraz nie trzeba podawać żadnej przyczyny.
Pani podyktowała mi tekst wypowiedzenia, podparty odpowiednimi paragrafami i doradziła, żeby wysłać je listem poleconym za potwierdzeniem wrzucenia do skrzynki (od "normalnego" listu poleconego różni się on tym, że nie wymaga podpisu odbiorcy, jako dowód dostarczenia wystarczy powiedzenie, że został wrzucony do skrzynki. Ta opcja wykorzystywana jest zwykle m.in. w korespondencji sądowej, żeby uniknąć sytuacji, że ktoś specjalnie nie będzie odbierał poleconych). Przestrzegła mnie jeszcze, żeby mi przypadkiem nie przyszło do głowy wyrzucić jej rzeczy z mieszkania i zmienić zamki, bo to jest nielegalne i mogę sobie narobić problemów. Gdyby lokatorka odmówiła opuszczenia mieszkania, pani kazała mi znaleźć sobie adwokata na miejscu, gdyż możliwe, że konieczne będzie postępowanie eksmisyjne. Licząc, że do tego nie dojdzie, napisałam wypowiedzenie i wysłałam list.
6 czerwca Mia wyjęła list ze skrzynki. Wieczorem spytała, czy możemy porozmawiać. Ze łzami w oczach przeprosiła za swoje zachowanie, tłumacząc, że ostatnio sobie nie radzi, bo stres w pracy, bo rozstała się z Duńczykiem, gdyż okazało się, że ma kilkuletnie dziecko, a ona przecież nie będzie się dzielić jego pieniędzmi z jakimś bachorem, w związku z czym ma złamane serce i tym podobne pierdu pierdu, i wszystko ja przerasta. Ale do rzeczy. Dostała wypowiedzenie i oczywiście ma zamiar się do niego zastosować, ma tylko jedną prośbę. Ona rozumie, że umeblowany pokój i tak dalej, ale czy nie mogłabym w drodze wyjątku zgodzić się na przedłużenie okresu wypowiedzenia do końca sierpnia i dać jej te "ustawowe 3 miesiące". Obiecuje, że 31 sierpnia na 200% się wyprowadzi. Ja na to, że chyba sobie żartuje. Bardzo brzydko mnie oszukała i jej nie wierzę. W dodatku zamiast porozmawiać jak normalny człowiek, nasłała na mnie jakiegoś dziwnego typa. Jeżeli ma prośbę o przedłużenie okresu wypowiedzenia, niech mi ją da na piśmie, zobowiąże się pisemnie do bezwarunkowej wyprowadzki do 31 sierpnia, a ja się wtedy ewentualnie zastanowię ("zastanowię" to znaczy pogadam z prawnikiem, co ma większy sens - pójść jej na ręke czy bawić się w eksmisję). Żadnych umów "na gębę" nie będę już z nią zawierać, bo się do nich nie stosuje. Pokiwała głową, zgodziła się i powiedziała, że w najbliższych dniach da mi swoją prośbę na piśmie.
Tydzień później dała mi dwa pisma. Żadne z nich nie było jednak prośbą o przedłużenie okresu wypowiedzenia. W pierwszym odrzuciła wypowiedzenie jako bezpodstawne, motywując to tym, że pokój absolutnie nie może zaliczać się jako umeblowany, gdyż (uwaga!) znajdująca się w nim rozkładana kanapa jest niewygodna, a reszta mebli się jej nie podoba. W drugim piśmie poinformowała mnie o zmniejszeniu sobie czynszu o połowę, ponieważ:
- Mieszkanie jest zbyt daleko od centrum, co stanowi dla niej poważny dyskomfort
- Pokój jest zdecydowanie za mały i przez to ma ograniczoną przestrzeń życiową.
Łóżko jest niewygodne, co już zresztą poruszyła w pierwszym piśmie.
- Moja obecność w mieszkaniu ją stresuje, ogranicza jej wolność i sprawia, że czuje się szykanowana
Nasunęłoby się pytanie, że skoro jej aż tak źle, to co tu jeszcze robi. Wie, gdzie są drzwi.
Stwierdziłam, że nie dam rady sama "kopać się z koniem" i potrzebny będzie prawnik. Umówiłam się na rozmowę w kancelarii, opowiedziałam prawnikowi sytuację, pokazałam pisma i pytam, co teraz. Przeczytawszy pisma, adwokat zrobił efektownego facepalma i mówi, że widać, że ktoś jej doradza, bo sama sobie dziewczyna tego nie wymyśla, ale raczej nie jest to profesjonalny adwokat, tylko prędzej jakiś kolejny Dennis, bo doradza jej bez sensu. A więc, on zacznie od tego, że napisze jej przypomnienie o wypowiedzeniu. Może jak dziewczyna dostanie oficjalne pismo z kancelarii, to zmięknie. Jeśli nie, pozostaje nam pozew do sądu w sprawie eksmisji. Dwie dobre wiadomości są takie, że raz, ponieważ pobierany przeze mnie czynsz jest symboliczny, wartość sporu jest niewielka, więc honorarium adwokata wyszło całkiem tanio, a dwa, sprawa do wygrania "w cuglach", więc i tak na koniec mam bardzo duże szanse odzyskać wszystkie koszty. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. W razie ewentualnych pretensji właścicielki mieszkania również jestem kryta, gdyż jestem w stanie udowodnić podjęcie wszystkich dozwolonych prawem kroków w celu rozwiązania sytuacji. Jedyna zła wiadomość, to że dopóki tam mieszka, nie wolno mi jej zabronić przyjmowania gości, co było trochę niekomfortowe, gdyż od czasu Dennisa, prawie co noc spał u niej inny facet.
Adwokat, zgodnie z zapowiedzią wysłał pismo, na co Mia odpowiedziała mu, że, w skrócie, może jej nagwizdać, ona nie ma zamiaru się wyprowadzać i nikt jej nie zmusi. Ewentualnie może najwcześniej jakoś na jesieni, ale jeszcze nie wie, zresztą jest to wyłącznie jej dobra wola. Czyli mamy koniec czerwca, ona nadal u mnie mieszka i nie zanosi się, żeby miało się to zmienić. Adwokat podjął decyzję, że trzeba iść do sądu, gdyż dalsza komunikacja z nią jest bezcelowa. Poza tym dziewczyna zachowuje się tak irracjonalnie, że nie da się zrozumieć jej sposobu myślenia ani przewidzieć jej kolejnych kroków. Sami nic nie wskóramy. Pozew napisany, korespondencja dołączona, wszystko wysłane. Teraz sąd musi wysłać pozew do Mii, ona musi odpowiedzieć i zapadnie decyzja o wszczęciu postępowania.
Początkiem lipca Mię odwiedził jakiś facet, John, Amerykanin, wiek 55 plus. Podobno mężczyzna jej życia, z którym była kiedyś w związku, potem urwał im się kontakt przez dzielącą ich odległość, ale ona nie przestała go kochać i teraz mogą do siebie wrócić, ona jest taka szczęśliwa i żebym ja na 2 tygodnie opuściła mieszkanie i nie zakłócała swoja obecnością ich sielanki. Popukałam się w głowę i odpowiedziałam, że co prawda zgodnie z prawem nie mogę jej zabronić odwiedzin, ale jedyną osobą, która to mieszkanie opuści jest ona i to szybciej niż jej się wydaje.
Facet przyjechał w czwartek wieczorem. W piątek rano Mia poszła do pracy, ja miałam pracować z domu. Wchodzę do dużego pokoju, a przy stole siedzi John, obłożony trzema laptopami. Zwracam mu uwagę, żeby z łaski swojej zmienił pomieszczenie, gdyż ja tu teraz chciałam pracować. On, wpatrzony w ekran laptopa, ucisza mnie machnięciem ręki. Nie, tak się nie będziemy bawić. Pytam, czy mówię niewyraźnie, bo prosiłam go o opuszczenie pokoju, bo będzie mi przeszkadzał w pracy. On na to, że on też pracuje, czy ja sobie w ogóle zdaję sprawę z kim mam do czynienia, on jest dyrektorem generalnym jakiejś tam firmy "w samej Hameryce" i jego praca jest na pewno ważniejsza od mojej, więc powinien mieć pierwszeństwo, i co ja sobie w ogóle wyobrażam wydając mu polecenia. Zresztą mieszkanie przecież należy do jego dziewczyny, ja tam tylko tymczasowo pomieszkuję i on jako jej potencjalny partner ma większe prawo w nim przebywać niż ja. Odpowiedziałam, że muszę go niestety rozczarować, ale mieszkanie bynajmniej nie należy do jego dziewczyny, a do kogoś zupełnie innego, wynajmuję je ja (tu pokazałam mu swoja umowę najmu), a jego dziewczyna podnajmuje w nim tylko pokój, zresztą na obecną chwile robi to nielegalnie i toczy się przeciwko niej postępowanie eksmisyjne. Poza tym, skoro jest bardzo ważnym panem dyrektorem z Ameryki, to chyba stać go na hotel i nie musi nieproszony zwalać się na głowę obcym ludziom, którzy jego obecności sobie nie życzą i wycierać się na kanapie wśród kilkunastu innych Dennisów, Mikkelów, Mustafów, Makumbów i innych kochasiów we wszystkich kolorach tęczy, których "jego dziewczyna" obficie sobie tutaj sprowadza. John przeprosił, powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, co złego to nie on, spakował się i wyszedł. Z tego jak wściekła Mia była po powrocie do domu, wywnioskowałam, że chyba niechcący zakończyłam jej związek z miłością jej życia i bardzo mi było z tego powodu wszystko jedno.
W pierwszej połowie lipca wyjechałam na dwutygodniowy urlop. W drodze powrotnej odebrałam mail od adwokata, który mnie bardzo zaskoczył. List z sądu do Mii wrócił do nadawcy z adnotacją, że odbiorca nie mieszka pod tym adresem. Mój facet ucieszył się, że laska wyprowadziła się sama i problem się zakończył, ale ja nie byłam tak optymistyczna i węszyłam jakiś wałek. I miałam rację. Kiedy wróciłam do domu, lokatorka nadal tam przebywała i nic nie wskazywało na plany wyprowadzki.
W poniedziałek rano udałam się na pocztę. Trafiłam na pracownika, z którym dość często miałam kontakt i kojarzył mnie z nazwiska. Spytałam go, jak mogło dojść do tego, że list polecony z sądu wysłany na adres c/o*, gdzie moje nazwisko widnieje i na domofonie, i na skrzynce, mógł wrócić z adnotacją, że nikt taki tam nie mieszka. Pan na to, że kojarzy sytuację, bo kilka dni temu jakaś pani przyniosła list z sądu, wysłany na adres c/o z moim nazwiskiem, mówiąc, że znalazła go u siebie w skrzynce. Pokazałam mu zdjęcie Mii i spytałam, czy była to może ta pani. Tak, dokładnie ta. No to wszystko jasne. Przekazałam informacje adwokatowi, on powiedział, że powiadomi sąd. Sąd podejmie kolejną próbę dostarczenia pozwu, jeśli znowu będzie bezskuteczna, następnym krokiem będzie dostarczenie osobiście przez komornika w domu lub w miejscu pracy.
Początkiem sierpnia zobaczyłam w skrzynce kolejny list z sądu adresowany do koleżanki. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam do adwokata na dowód, że został dostarczony pod dobry adres. Poinformowałam również Mię, że w skrzynce czeka na nią list i jeśli ten też odeśle, to komornik narobi jej wstydu w pracy, więc osobiście nie radzę. Kilka dni później wyjechałam na tydzień do Polski. Tam zastał mnie mail od adwokata, że Mia znalazła sobie tymczasowe lokum i wyprowadziła się, a klucze oddała jemu w kancelarii. Dołączona była jej odpowiedź na pozew, w której informowała, że znalazła dach nad głową od połowy sierpnia u innej znajomej z pracy, o czym podobnież mnie informowała na piśmie już od czerwca a ja podobnież wyraziłam zgodę na jej pobyt u mnie od tego czasu (tu załączone było pisemko niby ode mnie, z podrobionym moim podpisem, tzn. nawet nie zadała sobie trudu żeby mój podpis umiejętnie sfałszować, podpisała się po prostu moim nazwiskiem, swoim charakterem pisma), pozew jest w związku z tym bezpodstawny i stanowi atak na tle rasowym oraz próbę zaszczucia jej osoby. Przez moje szykany ona w ogóle przeszła załamanie nerwowe i musiała spędzic kilka tygodni w szpitalu (nie wiem niby kiedy???). Pytam adwokata, co teraz, czy w związku z tym, że się wyprowadziła wycofujemy pozew. On na to, że nie, postępowanie się toczy, raz że na wypadek, gdyby jej strzeliło do głowy z powrotem się wprowadzić, powinnam mieć wyrok na piśmie, a dwa, chodzi o zwrot moich kosztów, który będzie mi przysługiwał po wygranej. Adwokat wysłał jeszcze do sądu krótkie wyjaśnienie, w którym poinformował o fałszowaniu mojego podpisu.
Za jakiś czas przychodzi pismo z sądu, termin rozprawy wyznaczony na koniec września. Tydzień przed rozprawą dostaję informacje, że Mia poprosiła o przesunięcie terminu, z powodu niewystarczającej ilości czasu na znalezienie sobie adwokata. Rozprawa przesunięta na koniec października. Końcem października przychodzi pismo, że rozprawa przesunięta na koniec listopada, gdyż Mia przysłała zwolnienie lekarskie.
Końcem listopada dochodzi do rozprawy. Stawiamy się ja z adwokatem oraz adwokatka Mii. Samej Mii nie ma, adwokatka informuje, że przysłała zwolnienie lekarskie i prosi o kolejne przesunięcie rozprawy. Sędzia nie wyraża zgody, stwierdza, że obecność pełnomocnika wystarczy. Najpierw ja opowiadam swoją wersję, a potem sędzia oddaje głos adwokatce Mii. Ta zaczyna tłumaczyć, że doszło do jakiegoś nieporozumienia, gdyż jej klientka od początku zgodziła się z wypowiedzeniem, prosząc tylko o przedłużenie wypowiedzenia do końca sierpnia. Sędzia jej przerywa, mówiąc, że ma przed sobą odpowiedź jej klientki, w której wyraźnie jest napisane, że wypowiedzenie odrzuca, z powodu niewygodnego łózka. Oraz kolejne pismo, w którym informuje mojego adwokata, że może jej nagwizdać, bo ona nie zamierza się wyprowadzać. Pani adwokat tłumaczy dalej, że jej klientka co prawda jest obywatelką Niemiec, ale jest obcego pochodzenia, niemiecki nie jest jej językiem ojczystym i z powodu bariery językowej być może trochę się niefortunnie wyraziła i pisząc o odrzuceniu wypowiedzenia (dwukrotnie), tak naprawdę miała na myśli jego przyjęcie i prośbę o przedłużenie.
W tym momencie sędzia zachował się chyba bardzo nieprofesjonalnie i niezgodnie z powagą urzędu, gdyż parsknął śmiechem. Poinformował panią, że on rozumie, że rolą adwokata jest bronienie interesów klienta, ale nawet wciskanie kitu ma jakieś granice, a to, co ona opowiada w tej chwili, obraża jego inteligencję. I w ogóle kończmy ten cyrk. Wyrok przyjdzie pocztą w ciągu 2-3 tygodni, a on składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie fałszowania podpisu. Rozprawa zakończyła się po 20 minutach.
Przyszedł wyrok, sprawę oczywiście wygrałam. Dziewczyna dostała oficjalny nakaz natychmiastowej eksmisji oraz musiała zwrócić mi wszystkie poniesione przeze mnie koszty (koszty sądowe plus honorarium adwokata).
Epilog. Kilka tygodni temu widziałam się z paroma koleżankami z tamtej firmy. Dowiedziałam się, że w tamtym czasie Mia oczywiście obrobiła mi tyłek, opowiadając, jak to ją z dnia na dzień wyrzuciłam na ulicę i prosiła inne osoby o możliwość noclegu. Wszyscy jej współczuli, ktoś się zlitował i ją przygarnął. Wycięła mu ten sam numer. A potem kolejnej osobie i kolejnej. Ponieważ w firmie była duża rotacja pracowników i ciągle dochodził ktoś nowy, a dziewczyna umiała robić dobre wrażenie i była ogólnie lubiana, nie miała większych problemów z urobieniem kolejnych osób, żeby udzieliły jej dachu nad głową. Kiedy ludzie w końcu zaczęli się nawzajem przed nią ostrzegać, odeszła z firmy.
*adres c/o - w Niemczech nie ma numerów mieszkań, a na skrzynce i dzwonku znajduje się nazwisko głównego najemcy (lub właściciela mieszkania), więc by móc wysłać list do kogoś, kto podnajmuje mieszkanie/pokój, dodaje się przy nazwisku głównego najemcy „c/o”. Czyli na przykład:
Mia bin Piekieladen
c/o Crann Berry
Piekielstrasse 10
66666 Piekielstadt
mieszkanie
Ocena:
216
(254)
Niedługo po przeprowadzce do Niemiec (prawie 10 lat temu) podjęłam prace w dużym korpo IT, w dziale zajmującym się rynkiem Europy Środkowo-Wschodniej. Mój szef w ramach swoich obowiązków regularnie odbywał wizyty do wszystkich krajów naszego rynku, między innymi do Polski. Niedługo po rozpoczęciu przeze mnie pracy, miał odbyć tę właśnie wizytę, a do moich obowiązków należało zorganizowanie jej.
Pracę nad tym rozpoczęła moja poprzedniczka, ja przejęłam w trakcie. Ponieważ oficjalnym językiem komunikacji w firmie był angielski, a na samym początku nie wiedziałam jeszcze, czy wolno mi używać języka ojczystego, pisałam do biura w Warszawie po angielsku (zresztą mój szef, Francuz, był w wielu mailach w cc, więc i tak musiałam pisać po angielsku). Do tego mam brytyjskie nazwisko oraz bardzo neutralne językowo imię, więc na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało mojego pochodzenia.
A więc wysyłam maile do Warszawy, uzgadniam z lokalnymi dyrektorami co i jak, informuję ich, że oprócz mojego szefa przyjedzie jeszcze jeden pan, taki ważniejszy, z głównego oddziału firmy w Stanach, zwanego Corpem.
Przychodzi odpowiedź po angielsku (mój szef w cc), pełna ochów i achów, że wszystko potwierdzają, bardzo się cieszą na tak ważną wizytę, taki zaszczyt ich kopnął, i tak dalej i tak dalej, pełna profeska. A pod spodem długi "ogon" wewnętrznej korespondencji panów dyrektorów, którego najwyraźniej ktoś zapomniał usunąć przed wysłaniem, po polsku, napisany bardzo "nieparlamentarnym" językiem, na temat, że znowu ten durny uj się im zwala na głowę i zawraca cztery litery, do tego przywozi jeszcze jakiegoś drugiego debila z Corpu, po co, niech się od nich odp… i tak dalej w tym stylu.
Treść tych maili zachowałam dla siebie, nie będę kolegom robić koło tyłka. Na ich mail odpisałam jakąś kurtuazyjną formułką. Tym razem jednak po polsku. W P.S. dziękując za ciekawą lekturę.
Pracę nad tym rozpoczęła moja poprzedniczka, ja przejęłam w trakcie. Ponieważ oficjalnym językiem komunikacji w firmie był angielski, a na samym początku nie wiedziałam jeszcze, czy wolno mi używać języka ojczystego, pisałam do biura w Warszawie po angielsku (zresztą mój szef, Francuz, był w wielu mailach w cc, więc i tak musiałam pisać po angielsku). Do tego mam brytyjskie nazwisko oraz bardzo neutralne językowo imię, więc na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało mojego pochodzenia.
A więc wysyłam maile do Warszawy, uzgadniam z lokalnymi dyrektorami co i jak, informuję ich, że oprócz mojego szefa przyjedzie jeszcze jeden pan, taki ważniejszy, z głównego oddziału firmy w Stanach, zwanego Corpem.
Przychodzi odpowiedź po angielsku (mój szef w cc), pełna ochów i achów, że wszystko potwierdzają, bardzo się cieszą na tak ważną wizytę, taki zaszczyt ich kopnął, i tak dalej i tak dalej, pełna profeska. A pod spodem długi "ogon" wewnętrznej korespondencji panów dyrektorów, którego najwyraźniej ktoś zapomniał usunąć przed wysłaniem, po polsku, napisany bardzo "nieparlamentarnym" językiem, na temat, że znowu ten durny uj się im zwala na głowę i zawraca cztery litery, do tego przywozi jeszcze jakiegoś drugiego debila z Corpu, po co, niech się od nich odp… i tak dalej w tym stylu.
Treść tych maili zachowałam dla siebie, nie będę kolegom robić koło tyłka. Na ich mail odpisałam jakąś kurtuazyjną formułką. Tym razem jednak po polsku. W P.S. dziękując za ciekawą lekturę.
korpo
Ocena:
241
(255)
Historia bardzo świeża, o sytuacji dowiedziałam się wczoraj wieczorem. Będzie niezgodnie z obowiązującym obecnie nurtem politycznej poprawności.
Rys sytuacyjny. Mój facet pochodzi ze Szwecji, dokładnie ze Smålandii. Jest to region na południowym wschodzie kraju, kojarzy się z książkami Astrid Lindgren, które zapewne pamiętamy z dzieciństwa, gdyż tam usytuowana jest akcja wielu z nich. Jego rodzice mieszkają w takiej małej wioseczce, coś wlaśnie w stylu Bullerbyn czy Lönnebergi, czyli kilka domków, sklep, kościół, las, jezioro. Pięknie, malowniczo, idyllicznie. Do tego tak sielsko i spokojnie, że przez wiele lat mieszkańcy nie mieli nawet potrzeby zakładania zamków w drzwiach. Nie mieli. W czasie przeszłym. Bo potem nastąpił kryzys migracyjny, pobliski hotelik został przekształcony w schronisko dla "uchodźców", czy może raczej "nachodźców", bo z prawdziwymi uchodźcami wojennymi ta dzicz ma tyle wspólnego, co episkopat z epidiaskopem, i nagle zrobiło się zdecydowanie mniej sielsko i idyllicznie.
Sytuacja właściwa. W niedzielę rodzice wrócili z dwutygodniowego urlopu. Po powrocie zastali splądrowany dom. Wszystko, co, zdaniem włamywaczy, miało jakąś wartość materialną, zostało skradzione, nie odpuścili nawet prezentów gwiazdkowych dla dzieciaków, to, czego nie dało się wynieść lub nie wyglądało wystarczająco interesująco - zdewastowane. Powybijane okna, zniszczone meble, porozbijane lustra i talerze, i tak dalej. Oraz chyba najgorsze: kolekcja 19-wiecznej porcelany, która była w rodzinie od pokoleń i stanowiła największy obiekt dumy jego mamy - wytłuczona w drobny mak.
Owszem, ubezpieczalnia wypłaci pewnie pieniądze, dom się wyremontuje, zainstaluje się alarm, meble, sprzęt RTV, talerze i inne rzeczy odkupi. Jednak pamiątki, przedmioty o wartości sentymentalnej oraz, co najważniejsze, poczucie bezpieczeństwa we własnym domu już są nie do odzyskania.
Wezwana policja nie ma wątpliwości - włamania dokonał dobrze im znany gang, który w ostatnich miesiącach dokonał kilku innych włamań w okolicy. Są to mieszkańcy tego lokalnego schroniska. I co chyba najbardziej piekielne w tej całej sytuacji, jest to gang, który policja za każdym razem zamyka, a sąd za każdym razem wypuszcza. "Bo to biedni chłopcy, na pewno maja za sobą ciężkie przeżycia, może nie są nauczeni, że tu są inne zasady, trzeba im dać szansę i ciepło przyjąć w społeczeństwie, nie możemy być przecież rasistami".
Tak więc bandyci są absolutnie bezkarni, a ty obywatelu płać na ich utrzymanie. A jeśli masz z tym problem i życzyłbyś sobie, żeby chociaż przestrzegali obowiązującego w kraju prawa, bo niespecjalnie masz ochotę tracić dorobek życia (lub nawet życie, jeśli masz pecha i trafisz na małpoluda, który postanowił sobie postrzelać), to jesteś rasistą, faszystą, czy co tam jeszcze.
Rys sytuacyjny. Mój facet pochodzi ze Szwecji, dokładnie ze Smålandii. Jest to region na południowym wschodzie kraju, kojarzy się z książkami Astrid Lindgren, które zapewne pamiętamy z dzieciństwa, gdyż tam usytuowana jest akcja wielu z nich. Jego rodzice mieszkają w takiej małej wioseczce, coś wlaśnie w stylu Bullerbyn czy Lönnebergi, czyli kilka domków, sklep, kościół, las, jezioro. Pięknie, malowniczo, idyllicznie. Do tego tak sielsko i spokojnie, że przez wiele lat mieszkańcy nie mieli nawet potrzeby zakładania zamków w drzwiach. Nie mieli. W czasie przeszłym. Bo potem nastąpił kryzys migracyjny, pobliski hotelik został przekształcony w schronisko dla "uchodźców", czy może raczej "nachodźców", bo z prawdziwymi uchodźcami wojennymi ta dzicz ma tyle wspólnego, co episkopat z epidiaskopem, i nagle zrobiło się zdecydowanie mniej sielsko i idyllicznie.
Sytuacja właściwa. W niedzielę rodzice wrócili z dwutygodniowego urlopu. Po powrocie zastali splądrowany dom. Wszystko, co, zdaniem włamywaczy, miało jakąś wartość materialną, zostało skradzione, nie odpuścili nawet prezentów gwiazdkowych dla dzieciaków, to, czego nie dało się wynieść lub nie wyglądało wystarczająco interesująco - zdewastowane. Powybijane okna, zniszczone meble, porozbijane lustra i talerze, i tak dalej. Oraz chyba najgorsze: kolekcja 19-wiecznej porcelany, która była w rodzinie od pokoleń i stanowiła największy obiekt dumy jego mamy - wytłuczona w drobny mak.
Owszem, ubezpieczalnia wypłaci pewnie pieniądze, dom się wyremontuje, zainstaluje się alarm, meble, sprzęt RTV, talerze i inne rzeczy odkupi. Jednak pamiątki, przedmioty o wartości sentymentalnej oraz, co najważniejsze, poczucie bezpieczeństwa we własnym domu już są nie do odzyskania.
Wezwana policja nie ma wątpliwości - włamania dokonał dobrze im znany gang, który w ostatnich miesiącach dokonał kilku innych włamań w okolicy. Są to mieszkańcy tego lokalnego schroniska. I co chyba najbardziej piekielne w tej całej sytuacji, jest to gang, który policja za każdym razem zamyka, a sąd za każdym razem wypuszcza. "Bo to biedni chłopcy, na pewno maja za sobą ciężkie przeżycia, może nie są nauczeni, że tu są inne zasady, trzeba im dać szansę i ciepło przyjąć w społeczeństwie, nie możemy być przecież rasistami".
Tak więc bandyci są absolutnie bezkarni, a ty obywatelu płać na ich utrzymanie. A jeśli masz z tym problem i życzyłbyś sobie, żeby chociaż przestrzegali obowiązującego w kraju prawa, bo niespecjalnie masz ochotę tracić dorobek życia (lub nawet życie, jeśli masz pecha i trafisz na małpoluda, który postanowił sobie postrzelać), to jesteś rasistą, faszystą, czy co tam jeszcze.
Szwecja
Ocena:
294
(334)
Pewnego razu naszło mnie, żeby wymienić meble. Ale zanim kupi się nowe, trzeba pozbyć się starych. Ponieważ były w bardzo dobrym stanie, postanowiłam spróbować szczęścia ze sprzedażą. Na pierwszy ogień poszła sypialnia. Wrzuciłam ogłoszenie na grupę polonijną na fejsbuniu i czekałam na wysyp turystów "oni tylko pooglądać", "horych curek", tudzież próśb o wysłanie na mój koszt na drugi koniec Niemiec lub do Polski. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nic takiego nie nastąpiło, nie było najmniejszych problemów, każdy klient przyjechał, zapłacił, nawet nie targując się o cenę, zabrał pasujący mu mebel, i w ciągu trzech, czterech dni wszystko się rozeszło.
Kilka miesięcy później przyszła kolej na duży pokój. Ponownie, meble wystawione na grupie polonijnej, ja tym razem pełna optymizmu. Stół z krzesłami, komoda i stolik do kawy faktycznie sprzedały się od ręki, ale została meblościanka i przylegający do niej regał na książki. Tymi nikt nie był zainteresowany. Wrzuciłam w takim razie ogłoszenie jeszcze na Facebook Marketplace i na coś w rodzaju niemieckiego OLXa (eBay Kleinanzeigen). I się zaczęło…
Poniedziałek. Dzwoni para z Rumunii, zainteresowani, chcieliby przyjechać wieczorem zobaczyć. Zapraszam. Para przyjechała, obejrzała, podobają im się, biorą. Tylko nie dzisiaj, bo duży samochód mają w warsztacie, odbiorą go w środę i przyjadą. A żebym ja im te meble do środy przytrzymała. Mówię, że nie ma sprawy, przytrzymam, usunę ogłoszenie, ale proszę o zadatek i zaznaczam, że w razie ich rezygnacji, zadatek przepada. Zgadzają się. Później dzwonią jeszcze dwie osoby, ale mówię im, że ogłoszenie nieaktualne.
Środa. W południe dzwoni pani Rumunka, że nie mają jednak pieniędzy. Ja, że no trudno, szkoda. Ona kontynuuje, że nie mają pieniędzy, ale meble im się bardzo podobają i bardzo by się przydały. I czy nie można by tak za darmo. No nie można by. Ale czy na pewno nie można? Na pewno nie można. Ale im się podobają. No mnie też się wiele rzeczy podoba, ale mnie na nie nie stać, więc muszę się obyć bez nich. Do widzenia.
Wstawiam ogłoszenie ponownie. Dzwoni pan Chorwat, że on by wieczorem przyszedł obejrzeć.
Pan przyszedł, pooglądał, pochrząkał, pocmokał, pomacał meble i mówi, że telewizor i kanapę to on bierze od ręki, nad resztą musiałby się zastanowić. Uprzejmie informuję pana, że telewizor (kupiony miesiąc wcześniej) i kanapa nie są na sprzedaż. Tylko meblościanka i regał. Jak to nie są? No nie są, czytał pan ogłoszenie? Nie, bo za dużo tekstu. Ale jego zdaniem, skoro coś nie jest na sprzedaż, to na czas jego wizyty powinnam wynieść to z pokoju, bo wprowadzam potencjalnych klientów w błąd. Liczę w myślach do dziesięciu, hamuję ripostę na temat uczenia się czytać i pytam pana, jaka jest jego decyzja. Bierze czy nie. On nie wie, bo te meble to w sumie nie dla niego, tylko dla znajomej, która jest w Chorwacji, on ma na dniach do niej jechać i jej opowie, i ona zdecyduje. A ja żebym mu te meble przez dwa, może trzy tygodnie przytrzymała, on wróci i da znać czy bierze. I żebym sobie przemyślała, czy na pewno nie chcę w gratisie dorzucić telewizora. Pohamowuję kolejną ripostę, tym razem o zamienianiu się na głowy z różnymi częściami ciała, mówię, że niestety nie ma takiej opcji i żegnam się z panem.
W międzyczasie na tym niby OLXie dostaję mnóstwo zapytań, czy nie sprzedam za połowę ceny (wystawiłam naprawdę niedrogo, więc bez przesady), a na FB Marketplace nastąpił wysyp "pokemonów". Trzy najciekawsze:
- Amerykanka. Meble całkiem fajnie wyglądają na zdjęciach, ale chciałaby zobaczyć na żywo. Problem tylko, bo nie ma samochodu, a komunikacją nie chce jeździć, bo jest przeziębiona, to czy mogłabym je może jej przywieźć, ona zobaczy na żywo i zdecyduje, czy bierze. No raczej nie.
- Student z Francji. Właśnie urządza sobie mieszkanie, meble mu się podobają, wziąłby. Tylko, że nie ma samochodu, więc przyjechałby metrem. Czy mogłabym mu powiedzieć, czy ta meblościanka zmieści mu się do metra (w ogłoszeniu podane łączne wymiary 420x220x50 cm). Obawiam się, że raczej zdecydowanie się nie zmieści.
- Jakiś Niemiec. Czy mogłabym mu przysłać dodatkowe zdjęcia. No dobrze. Porobiłam jeszcze kilka zdjęć mebli i mu wysłałam. Yyyy, jemu nie o to chodziło. A o co? O inne zdjęcia. Ale jakie inne zdjęcia? Moje, takie nooo… bez ubrań. Gościu, pomyliłeś portale…
Piątek. Dzwoni jakiś pan, Niemiec mieszkający w sąsiedztwie, że on by wpadł w sobotę obejrzeć meble. Dobrze, umawiamy się na 16.
Sobota. Godzina 11:00, dzwonek do drzwi. Pan przyszedł obejrzeć meble. Mówię, że trochę mnie zaskoczył, bo o ile pamiętam umawialiśmy się na inną godzinę. Pan na to, że wie, ale akurat teraz mu pasowało, to przyszedł. Poza tym jest klientem, więc ja powinnam się do niego dostosować. Oho, miło się zapowiada. Ale jak już pan jest, to pan wejdzie. Obejrzał meble, podobają się, bierze. Cena też pasuje. Tylko czy żona mogłaby jeszcze rzucić okiem. Czeka na dole, bo są właśnie z dzieckiem na spacerze, nie chcieli się tarabanić po schodach z wózkiem z niemowlakiem, więc najpierw poszedł on, a ona czeka. Faktycznie, pod blokiem stoi jakaś babka z wózkiem. To on zejdzie na dół, da jej znać i ona zaraz przyjdzie sama zobaczyć. Ale on jest zdecydowany, zaraz po wizycie żony dogadamy się odnośnie odbioru itd. Wyszedł. Czekam, czekam, czekam, nikt nie przychodzi. Patrzę za okno, poszli sobie.
Zaczęłam tracić nadzieję, że te meble w ogóle sprzedam.
Wieczorem zadzwonił jakiś Albańczyk, czy mogę je mu przytrzymać do poniedziałku, on by po pracy przyjechał. Pytam, czy przyjedzie kupić czy pooglądać. Kupić. Przyjedzie dostawczakiem i bierze. Dlatego dopiero w poniedziałek, bo musi auto zorganizować. I faktycznie. Przyjechał, nie targował się, kupił, zabrał. I jeszcze w podziękowaniu za przytrzymanie mebli dał mi butelkę wina.
Dwa tygodnie później, kiedy zdążyłam zapomnieć o całej sprawie, dzwoni jakiś nieznany numer. Obieram. Pan Chorwat. Właśnie wrócił z odwiedzin u tej znajomej. Znajoma chce te meble, ale za pół ceny. Albo za całą, jeśli dorzucę telewizor. Pan bardzo się zdziwił, ze nieaktualne, no jak to, przecież wyraźnie powiedział, że mam mu te meble zarezerwować, aż się zdecyduje. Stwierdził, że jestem niepoważna i się rozłączył.
Kilka miesięcy później przyszła kolej na duży pokój. Ponownie, meble wystawione na grupie polonijnej, ja tym razem pełna optymizmu. Stół z krzesłami, komoda i stolik do kawy faktycznie sprzedały się od ręki, ale została meblościanka i przylegający do niej regał na książki. Tymi nikt nie był zainteresowany. Wrzuciłam w takim razie ogłoszenie jeszcze na Facebook Marketplace i na coś w rodzaju niemieckiego OLXa (eBay Kleinanzeigen). I się zaczęło…
Poniedziałek. Dzwoni para z Rumunii, zainteresowani, chcieliby przyjechać wieczorem zobaczyć. Zapraszam. Para przyjechała, obejrzała, podobają im się, biorą. Tylko nie dzisiaj, bo duży samochód mają w warsztacie, odbiorą go w środę i przyjadą. A żebym ja im te meble do środy przytrzymała. Mówię, że nie ma sprawy, przytrzymam, usunę ogłoszenie, ale proszę o zadatek i zaznaczam, że w razie ich rezygnacji, zadatek przepada. Zgadzają się. Później dzwonią jeszcze dwie osoby, ale mówię im, że ogłoszenie nieaktualne.
Środa. W południe dzwoni pani Rumunka, że nie mają jednak pieniędzy. Ja, że no trudno, szkoda. Ona kontynuuje, że nie mają pieniędzy, ale meble im się bardzo podobają i bardzo by się przydały. I czy nie można by tak za darmo. No nie można by. Ale czy na pewno nie można? Na pewno nie można. Ale im się podobają. No mnie też się wiele rzeczy podoba, ale mnie na nie nie stać, więc muszę się obyć bez nich. Do widzenia.
Wstawiam ogłoszenie ponownie. Dzwoni pan Chorwat, że on by wieczorem przyszedł obejrzeć.
Pan przyszedł, pooglądał, pochrząkał, pocmokał, pomacał meble i mówi, że telewizor i kanapę to on bierze od ręki, nad resztą musiałby się zastanowić. Uprzejmie informuję pana, że telewizor (kupiony miesiąc wcześniej) i kanapa nie są na sprzedaż. Tylko meblościanka i regał. Jak to nie są? No nie są, czytał pan ogłoszenie? Nie, bo za dużo tekstu. Ale jego zdaniem, skoro coś nie jest na sprzedaż, to na czas jego wizyty powinnam wynieść to z pokoju, bo wprowadzam potencjalnych klientów w błąd. Liczę w myślach do dziesięciu, hamuję ripostę na temat uczenia się czytać i pytam pana, jaka jest jego decyzja. Bierze czy nie. On nie wie, bo te meble to w sumie nie dla niego, tylko dla znajomej, która jest w Chorwacji, on ma na dniach do niej jechać i jej opowie, i ona zdecyduje. A ja żebym mu te meble przez dwa, może trzy tygodnie przytrzymała, on wróci i da znać czy bierze. I żebym sobie przemyślała, czy na pewno nie chcę w gratisie dorzucić telewizora. Pohamowuję kolejną ripostę, tym razem o zamienianiu się na głowy z różnymi częściami ciała, mówię, że niestety nie ma takiej opcji i żegnam się z panem.
W międzyczasie na tym niby OLXie dostaję mnóstwo zapytań, czy nie sprzedam za połowę ceny (wystawiłam naprawdę niedrogo, więc bez przesady), a na FB Marketplace nastąpił wysyp "pokemonów". Trzy najciekawsze:
- Amerykanka. Meble całkiem fajnie wyglądają na zdjęciach, ale chciałaby zobaczyć na żywo. Problem tylko, bo nie ma samochodu, a komunikacją nie chce jeździć, bo jest przeziębiona, to czy mogłabym je może jej przywieźć, ona zobaczy na żywo i zdecyduje, czy bierze. No raczej nie.
- Student z Francji. Właśnie urządza sobie mieszkanie, meble mu się podobają, wziąłby. Tylko, że nie ma samochodu, więc przyjechałby metrem. Czy mogłabym mu powiedzieć, czy ta meblościanka zmieści mu się do metra (w ogłoszeniu podane łączne wymiary 420x220x50 cm). Obawiam się, że raczej zdecydowanie się nie zmieści.
- Jakiś Niemiec. Czy mogłabym mu przysłać dodatkowe zdjęcia. No dobrze. Porobiłam jeszcze kilka zdjęć mebli i mu wysłałam. Yyyy, jemu nie o to chodziło. A o co? O inne zdjęcia. Ale jakie inne zdjęcia? Moje, takie nooo… bez ubrań. Gościu, pomyliłeś portale…
Piątek. Dzwoni jakiś pan, Niemiec mieszkający w sąsiedztwie, że on by wpadł w sobotę obejrzeć meble. Dobrze, umawiamy się na 16.
Sobota. Godzina 11:00, dzwonek do drzwi. Pan przyszedł obejrzeć meble. Mówię, że trochę mnie zaskoczył, bo o ile pamiętam umawialiśmy się na inną godzinę. Pan na to, że wie, ale akurat teraz mu pasowało, to przyszedł. Poza tym jest klientem, więc ja powinnam się do niego dostosować. Oho, miło się zapowiada. Ale jak już pan jest, to pan wejdzie. Obejrzał meble, podobają się, bierze. Cena też pasuje. Tylko czy żona mogłaby jeszcze rzucić okiem. Czeka na dole, bo są właśnie z dzieckiem na spacerze, nie chcieli się tarabanić po schodach z wózkiem z niemowlakiem, więc najpierw poszedł on, a ona czeka. Faktycznie, pod blokiem stoi jakaś babka z wózkiem. To on zejdzie na dół, da jej znać i ona zaraz przyjdzie sama zobaczyć. Ale on jest zdecydowany, zaraz po wizycie żony dogadamy się odnośnie odbioru itd. Wyszedł. Czekam, czekam, czekam, nikt nie przychodzi. Patrzę za okno, poszli sobie.
Zaczęłam tracić nadzieję, że te meble w ogóle sprzedam.
Wieczorem zadzwonił jakiś Albańczyk, czy mogę je mu przytrzymać do poniedziałku, on by po pracy przyjechał. Pytam, czy przyjedzie kupić czy pooglądać. Kupić. Przyjedzie dostawczakiem i bierze. Dlatego dopiero w poniedziałek, bo musi auto zorganizować. I faktycznie. Przyjechał, nie targował się, kupił, zabrał. I jeszcze w podziękowaniu za przytrzymanie mebli dał mi butelkę wina.
Dwa tygodnie później, kiedy zdążyłam zapomnieć o całej sprawie, dzwoni jakiś nieznany numer. Obieram. Pan Chorwat. Właśnie wrócił z odwiedzin u tej znajomej. Znajoma chce te meble, ale za pół ceny. Albo za całą, jeśli dorzucę telewizor. Pan bardzo się zdziwił, ze nieaktualne, no jak to, przecież wyraźnie powiedział, że mam mu te meble zarezerwować, aż się zdecyduje. Stwierdził, że jestem niepoważna i się rozłączył.
zagranica
Ocena:
240
(260)