Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crannberry

Zamieszcza historie od: 21 czerwca 2018 - 18:11
Ostatnio: 2 października 2024 - 13:44
  • Historii na głównej: 121 z 121
  • Punktów za historie: 19425
  • Komentarzy: 2386
  • Punktów za komentarze: 18842
 

#87967

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niespodziewany ciąg dalszy historii https://piekielni.pl/85661. Być może będzie to tylko krótkie postscriptum, a może rozwinie się dłuższa afera. Czas pokaże.

Ponieważ tamta historia była bardzo długa, zamieszczę DR;TL. Jakieś 6 lat temu, po burzliwym rozstaniu z byłym poznałam faceta, Mareczka. Początkowo Mareczek uderzał do mnie w konkury, będąc bardzo miły i opiekuńczy, co na początku robiło bardzo dobre wrażenie. Jednak po krótkim czasie ta opiekuńczość zrobiła się zbyt nachalna i ostentacyjna (narzucał się z pomocą i swoim towarzystwem nawet kiedy sobie tego wyraźnie nie życzyłam), do tego miałam wrażenie, że próbuje mnie od siebie uzależniać, co sprawiło, że zapaliły mi się światełka ostrzegawcze. Brałam poprawkę na to, że po złych doświadczeniach z poprzedniego związku mogę być po prostu przewrażliwiona, jednak wolałam dmuchać na zimne i znajomość z Mareczkiem ograniczyłam do stopy koleżeńskiej.

Parę lat później okazało się, że moje przeczucie było bardzo słuszne, gdyż wyszło na jaw, że Edycie, dziewczynie, z którą się w tamtym czasie związał i wobec której przy ludziach zgrywał oddanego, kochającego partnera, w czterech ścianach urządzał piekło. Do tego na każdej osobie, która mu w jakikolwiek sposób podpadła, obmyślał jakąś okazałą zemstę. Znajomość z Mareczkiem zakończyłam w grudniu 2018, kiedy ujawniła się jego natura socjopaty i od tamtej pory nikt nie miał z nim kontaktu. Nikt też za nim nie tęsknił.

Kiedy Mareczek i Edyta poznali się, ona mieszkała na północy Niemiec, pod duńską granicą i pracowała w Danii. Przeprowadziła się do niego po kilku miesiącach znajomości, wiosną 2017 roku (co on na niej w zasadzie wymusił, ale to inna sprawa). Początkowo ze względu na brak znajomości niemieckiego nie mogła w Monachium znaleźć pracy. Arbeitsamt (niemiecki urząd pracy) przyznał jej zasiłek dla bezrobotnych, opłacał ubezpieczenie oraz wysłał na roczny, intensywny kurs języka, gdzie zajęcia odbywały się codziennie przez bodajże 6-7 godzin. Do tego Edyta dorabiała sobie stylizacją paznokci.

Po jakichś 8-9 miesiącach Edyta otrzymała list z Arbeitsamtu, w którym poinformowano ją, że ten całodzienny kurs języka, na który sami ją wysłali, koliduje z możliwością podjęcia pracy na cały etat, z związku z czym doszli do wniosku, że jednak nie przysługuje jej status osoby bezrobotnej i nie tylko w trybie natychmiastowym traci prawo do ubezpieczenia i zasiłku, ale ma również w ciągu 14 dni zwrócić koszty, które Arbeitsamt poniósł na jej zasiłek i składki do tej pory. Wyszło tego około 10 000 euro.

Kiedy ten list przyszedł, byłam akurat u nich w domu. Edyta wpadła w histerię, że nie wie, co robić, nie ma takich pieniędzy, żaden bank nie da bezrobotnej osobie kredytu, nie ma tego z czego spłacić, poza tym z czego będzie teraz żyć, niepotrzebnie się przeprowadzała i tak dalej. Mareczek ją uspokajał, że przecież ma jego, nie jest sama, on jej nie da zginąć, pomoże jej we wszystkim i razem znajdą wyjście z sytuacji. Poza tym on przecież dobrze zarabia i nie ma problemu z utrzymaniem ich obojga. Po ich rozstaniu dowiedziałam się, że tak ich utrzymywał, że ona od początku nie dość że musiała pokrywać więcej niż połowę wszystkich kosztów, to jeszcze partycypować w kosztach utrzymania jego syna z pierwszego małżeństwa. Dlatego też musiała dorabiać stylizacją paznokci, gdyż jej zasiłek nie pokrywał roszczeń finansowych Mareczka.

Natychmiast zapadła decyzja, że trzeba znaleźć adwokata i odwołać się od decyzji. Może uda się ją zmienić, a przynajmniej odroczyć termin spłaty. Adwokat szybko został znaleziony, zgodził się podjąć sprawy, życząc sobie honorarium w wysokości 10% wartości sporu, czyli około 1000 euro, płatne natychmiast. Edyta podpisała pełnomocnictwo, Mareczek zrobił przelew, adwokat obiecał zająć się sprawą, kryzys zażegnany. Niedługo później Edyta znalazła pracę, a kolejne niedługo później, wiosną 2018 się rozstali.

Szczegóły ich rozstania i jazdy, które robił Mareczek dość wyczerpująco opisałam w tamtej historii, więc nie będę powtarzać.

Przeskok w czasie o 3 lata. Mamy kwiecień 2021. Z Mareczkiem od ponad 2 lat nie mam kontaktu, z Edytą owszem. Mieszka obecnie w Danii, tam ułożyła sobie życie i osobiste, i zawodowe. Dość często odwiedza Monachium i zawsze się wtedy spotykamy.

Kilka dni temu dzwoni do mnie.

- Cran, nie uwierzysz, co zrobił ten patafian, którego imienia nawet nie wymówię…

Napisał do niej adwokat, ten od sprawy z Arbeitsamtem, która, nota bene, nadal się ciągnie, a pandemia dodatkowo opóźniła jakikolwiek postęp. Z adwokatem ni stąd ni zowąd po 3 latach skontaktował się Mareczek, żądając szczegółowej relacji z postępów sprawy, powołując się na fakt, że on zapłacił adwokatowi honorarium, więc ma prawo do wglądu w szczegóły. Adwokat odmówił, jako że Mareczek nie jest stroną w sprawie, tylko osobą trzecią, na co ten zażądał zwrotu wpłaconego honorarium. Adwokat ponownie odmówił, sugerując, żeby sprawy wzajemnych rozliczeń załatwiali z Edytą między sobą. Mareczek poinformował go, że on go w takim razie pozwie o zwrot tych pieniędzy, dodatkowo pozwie również Edytę o zwrot tych samych pieniędzy. I żeby adwokat jej to przekazał.

- Cran, ale wiesz, co jest najlepsze? On zwrotu tego tysiaka zażądał ode mnie już tego samego dnia, kiedy go zapłacił. Oczywiście już po twoim wyjściu, bo przy tobie zgrywał księcia na białym koniu. I ja, jak tylko miałam trochę gotówki, od razu mu je przelałam na konto, w tytule przelewu wpisując, że to zwrot kasy za adwokata. I on o tym bardzo dobrze wie. Powiedz mi, jakim trzeba być żałosnym frustratem i nie mieć co robić w życiu, żeby chcieć wytaczać dwa pozwy o kasę, którą ma już od 3 lat i dobrze wie, że drugi raz nie dostanie? Przecież on na pewno doskonale zdaje sobie sprawę, że to jest z góry przegrane, więc o co mu jeszcze chodzi?

Jestem ciekawa, czy tylko straszył, czy faktycznie ją pozwie. Czas pokaże.

Mareczek sequel

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (211)

#87944

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny kurier. Sytuacja wydarzyła się tuż przed Wielkanocą, teraz mam dopiero chwilę, żeby ją opisać.

W okolicach 22 marca zrobiłam zakupy w sklepie internetowym, kupiłam między innymi jedną rzecz dla mojej mamy, którą miałam jej przywieźć, jak przyjadę do Polski na Wielkanoc.

W piątek 26 marca sklep wysłał zamówienie w dwóch osobnych paczkach (kartonowe pudło oraz foliowa torebka), z przewidywanym terminem dostawy w poniedziałek 29 marca. Firma kurierska, z którą sklep ma umowę to Hermes. Ich kurier w mojej dzielnicy ma dziwny zwyczaj niedostarczania paczek do domu, tylko wpisywania, że nie zastał adresata, nie ma takiego adresu lub nie było nazwiska na dzwonku i zanoszenia przesyłek bezpośrednio do packet shopu, który znajduje się w sklepiku papierniczym, bezpośrednio pod moim mieszkaniem.

Mniejsze przesyłki czasami wrzuca do skrzynki na listy. Odbieranie paczek ze sklepu nie stanowi jakiegoś większego problemu, nie rozumiem tylko, co kurierowi szkodziłoby zadzwonić domofonem, który znajduje się tuż obok wejścia do sklepu. Cały czas ktoś jest w domu i może bez problemu przyjąć przesyłkę.

W poniedziałek obydwie przesyłki miały status "w doręczeniu", więc cały dzień czekałam na kuriera. I się nie doczekałam. Przesyłki zmieniły za to status. Paczka nr 1 ponoć została doręczona do rąk własnych i ja podobno pokwitowałam odbiór, paczka nr 2 - adresat nieznany, paczka wraca do sortowni.

We wtorek przed południem zeszłam do sklepu papierniczego, spytać się, czy paczki są może u nich. Niestety nie. Ani wczoraj, ani dzisiaj kurier nic dla mnie nie zostawił. Sprawdziłam jeszcze skrzynkę na listy - pusta. Dzwonię na infolinię Hermesa i zgłaszam sprawę. Pani przyjmuje ode mnie informacje, mówi, że " przekaże sprawę dalej w celu postępowania wyjaśniającego" i mam czekać na kontakt.

W środę rano paczka nr 1 (ta mniejsza, w foliowej torebce), której odbiór rzekomo podpisałam w poniedziałek, materializuje się w mojej skrzynce na listy. Druga paczka zmienia status na "w doręczeniu". Jakąś godzinę później dzwoni do mnie pan, sądząc po akcencie chyba Turek, przedstawiając się jako Cezar, przełożony kurierów z mojego rejonu i pyta czy paczka się znalazła, bo on wczoraj postawił kuriera do pionu i chciał sprawdzić, czy skutecznie.

Dziękuję za interwencję, mówię, że pierwszą paczkę już mam i pytam, co z drugą, bo zależy mi, żeby do czwartku wieczorem ją otrzymać. Cezar obiecuje, że przypilnuje, żeby jeszcze dzisiaj została dostarczona. O godzinie 23:08 kuriera nadal nie ma, natomiast przesyłka zmienia status na "nieudana próba doręczenia, nie zastano adresata".

W czwartek rano pozwalam sobie zadzwonić do Cezara i mówię, że paczki nadal nie ma, natomiast pojawiła się informacja o nieudanej próbie doręczenia o 23:08, mimo iż nikt o tej godzinie nie dzwonił do drzwi. Cezar przeprasza, tłumaczy że wie, że to ściema, pracownik wpisał tę samą informację dla 20 różnych klientów, że rzekomo był o 23:08 u wszystkich naraz i żadnego nie było w domu. W dodatku nie odbiera od niego telefonu i nie odpisuje na wiadomości. Ale on będzie dalej próbował i jak będzie coś więcej wiedział, to da znać.

Proponuję jeszcze, że jeżeli kurier się nie wyrabia, żeby do mnie podjechać, to ja mogę spotkać się z nim gdzieś na jego trasie, ale bardzo mi zależy, żeby te paczkę jeszcze dzisiaj dostać, bo juto rano wyjeżdżam na tydzień (zresztą Wielki Piątek jest w Niemczech świętem państwowym, więc kurierzy i tak nie pracują).

Około 15 Cezar oddzwania. Przeprasza i mówi, że kurier nadal odrzuca połączenia od niego. W międzyczasie kurier z sąsiedniej dzielnicy wyraził gotowość przejęcia tej paczki i dostarczenia mi jej, tylko ze z tym pierwszym nie ma jak się skontaktować. Odrzuca wszystkie połączenia, wiadomości czyta, ale nie odpisuje. Kazał mi jeszcze poczekać do 20, a jakby do tej pory nie było kuriera z paczką, zadzwonić do niego.

O 20 kuriera nadal nie ma. Dzwonię do Cezara, ten mówi, że już wyjaśnia sprawę i oddzwoni do pół godziny. Faktycznie za jakieś 20 min dzwoni i mówi, że w końcu udało mu się skontaktować z pracownikiem i czy stanowiłoby dla mnie problem podjechać 2 ulice dalej (jakieś 300 metrów) i tam odebrać od niego paczkę. Mówię, że nie ma sprawy i zaczynam się ubierać. W tym momencie słyszę dzwonek do drzwi. Cezar mówi mi jeszcze jedną rzecz, ale o tym później, odkładam telefon i otwieram drzwi.

Moim oczom ukazuje się drobny mężczyzna, na oko 145cm wzrostu (górowałam nad nim o dobrą głowę), narodowości chyba rumuńskiej, z jakimś dziwnym obłędem w oczach (nie jestem specjalistką, ale wyglądało, jakby był na jakichś prochach). W ręku dzierży moją paczkę, która wygląda, jakby całą drogę ją kopał albo ciągnął za samochodem. W tym momencie typ zaczyna na mnie wrzeszczeć i mi wygrażać. Było to mniej więcej coś w stylu: "Ty głupia k...wo, skargi będziesz na mnie składać, ja ci k...a dam! Gdyby nie było dookoła sąsiadów, to bym ci taki wpie..ol spuścił, że byś zobaczyła. Odechciałoby ci się skargi składać! Ty k..wo je...a!" I tak dalej w tym stylu. Gdyby nie jego mikra postura, przyznam, że bym się wystraszyła.

Próbowałam przerwać mu tyradę, mówiąc, żeby oddał mi paczkę, ten jednak odmawiał, mówiąc, że nie da mi żadnej paczki, ani tej, ani żadnej innej już nigdy, wszystkie będzie niszczył i wyrzucał, poznam jego zemstę i tak dalej (nie wiem, co miałoby to mieć na celu, za paczki przekazane jemu do doręczenia, odpowiada on sam, ich wartość musiałby pokryć ze swojej pensji, więc zaszkodziłby tylko sam sobie). W końcu straciłam cierpliwość, postraszyłam go wezwaniem policji, bo łamie co najmniej 3 paragrafy, co chyba poskutkowało, bo rzucił we mnie paczką i poszedł, coś jeszcze pokrzykując na odchodne.

Tą jeszcze jedną rzeczą, którą powiedział mi Cezar zanim otworzyłam drzwi, było, że typ może być bardzo nieprzyjemny, więc żebym się nie rozłączała, tylko dała telefon na głośnomówiący, bo on chce w razie czego mieć dowód na jego zachowanie. I miał. Facet się tak pięknie podłożył, że po świętach miała go czekać dyscyplinarka

kurier

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (209)

#87861

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z pracy, lecz tym razem piekielnym bohaterem nie jest szef Janusz.

Agencja, w której pracuję, współpracuje z kilkoma czasopismami. Jednym z nich, a za razem naszym największym zleceniodawcą, jest wydawany w Wielkiej Brytanii magazyn o tematyce "ogólnolajfstajlowej", czyli trochę mody, trochę architektury, dizajnu, motoryzacji, podróży, gdzie bywać, gdzie jeść, nacisk na "snobizm mocno", coś jakby Vogue poszerzony o inne dziedziny.

Przez lata współpraca przebiegała bez zarzutu, aż rok temu tytuł został kupiony przez inne wydawnictwo. I "skończyło się rumakowanie", a zaczęła presja na zysk i ostre cięcie kosztów. Doświadczeni, kompetentni ludzie, z którymi pracowaliśmy do tej pory albo zostali zwolnieni, albo odeszli sami, gdyż nie odpowiadały im nowe warunki (m.in przejście na zatrudnienie przez zewnętrzną agencję pracy zamiast bezpośrednio przez wydawnictwo), zostali chyba tylko ci, którym nie udało się znaleźć innej pracy; ucierpiała też jakość - w tekstach coraz częściej można znaleźć literówki (bo przecież utrzymywanie stanowiska korektora to zbędny wydatek) oraz utrudniona jest sama współpraca - coraz częściej od pracowników słyszy się: nie wiem; nie umiem; nie zrobiłem; zapomniałem; umknęło mi, bo mam za dużo na głowie".

Na przykład, klient wykupuje pakiet 3 reklam online w cotygodniowym newsletterze, po czym albo żaden newsletter się nie ukazuje, albo owszem ukazuje, ale bez reklamy klienta. Dlaczego? No oni nie wiedzą, tak jakoś wyszło. A ty świeć przed klientem oczami i się tłumacz. Bo fakturę klient dostał mimo braku wykonania usługi. Bardzo to wszystko frustrujące.

Do tego dochodzi problem z fakturami. W przypadku większych zleceń, gdzie przygotowujemy dla klienta jakieś materiały, typu grafika, teksty czy organizacja sesji zdjęciowej, klient dostaje od nas fakturę, która obejmuje nasze usługi plus wykupioną powierzchnię reklamową w czasopiśmie, natomiast jeśli tylko pośredniczymy przy sprzedaży powierzchni, fakturę klientowi wysyła bezpośrednio wydawnictwo. I to do zeszłego roku śmigało, po czym się zepsuło.

Teraz za wysyłanie faktur w wydawnictwie odpowiada jakiś tajemniczy "system", który wysyła je, kiedy mu pasuje i czasami pod jakieś przypadkowe adresy email, mimo że przy każdym zamówieniu podawane są dokładne dane do faktury. Efekt jest taki, że najpierw klient nie może przez pół roku doprosić się o fakturę (odpowiedź: czekać aż system wyśle), po czym dostaje ostro brzmiący mail z księgowości wydawnictwa, gdzie grozi się mu przekazaniem sprawy do windykacji. Kiedy zdenerwowany klient odpowiada, że nie dostał do tej pory żadnej faktury, okazuje się, że system wysyłał je gdzieś na Berdyczów. Próby porozumienia się z księgową przypominają scenki "Computer says no" z programu "Little Britain" (baba ma w dodatku dokładnie ten sam głos i sposób mówienia), a świecenie oczami przed klientem ponownie spada na nas.

Rok temu jeden ze stałych klientów, niemiecka marka modowa, na potrzeby historii niech będzie to Escada, wykupił stronę w marcowym wydaniu czasopisma za, powiedzmy, 10 tys. Euro. Fakturę mieli otrzymać bezpośrednio z wydawnictwa. I oczywiście nie otrzymali. Początkiem grudnia dostali za to mail z firmy windykacyjnej, w którym poinformowano, ich, że mają 24 godziny na uiszczenie opłaty w wysokości 11 tys. Euro (10 tys. faktura plus tysiąc opłaty windykacyjnej), a w przeciwnym wypadku zostaną im naliczone karne odsetki w wysokości 10% (czyli tysiąc Euro) za każdy dzień zwłoki. W kolejnym akapicie nastąpiły pogróżki, że w przypadku nieuiszczenia wszystkich wymaganych opłat, firma windykacyjna dołoży wszelkich starań, żeby uniemożliwić Escadzie funkcjonowanie na rynku, a następnie doprowadzić ich do bankructwa. No szkoda, że nie grozili im jeszcze przysłaniem "chłopaków z miasta" i ucięciem palców.

Laura, dyrektor marketingu w Escadzie, do której adresowany był mail, odpisała, że bardzo przeprasza za zaistniałą sytuację, ale to musi być jakieś nieporozumienie, gdyż do tej pory wydawnictwo nie wystawiło im jeszcze faktury, proszą o 2 dni na wyjaśnienie sprawy z wydawnictwem lub przysłanie im właściwej faktury w oryginalnej wysokości, a oni natychmiast ją opłacą. Odpowiedź firmy windykacyjnej - 2 dni będą kosztować dodatkowe 2 tys. Euro (dobrze, że nie 2 palce), po czym nastąpił kopiuj-wklej z poprzedniego maila z listą potencjalnych sankcji. Laura przesłała nam kopię korespondencji z prośbą o pomoc.

Janusz natychmiast zadzwonił z awanturą do wydawnictwa, stawiając wszystkich, łącznie z naczelnym pisma, na nogi i żądając natychmiastowego wyjaśnienia sprawy oraz cofnięcia windykacji, ja w tym czasie rozmawiałam z Laura i zapewniałam, że wszystkim się zajmiemy. Wydawnictwo bardzo przeprosiło za całą sytuację, oni nie wiedzą, jak do tego mogło dojść i przykro im, że tak wyszło, oczywiście zajmą się tym. Na szczęście po kilku telefonach i burzliwej wymianie maili udało się w ciągu 24 godzin sprawę odkręcić, klient otrzymał właściwą fakturę na 10 tys. z dwu- albo trzytygodniowym terminem zapłaty, a koszty uruchomienia firmy windykacyjnej wzięło na siebie wydawnictwo.

Pozostała jeszcze jedna sprawa. Ponieważ cała sytuacja była skandaliczna i przysporzyła klientowi mnóstwo niepotrzebnego stresu, wypadałoby im to jakoś zrekompensować. W wydawnictwie pomyśleli, pomyśleli i wpadli na pomysł, że zaproponują klientowi darmową stronę w jednym z najbliższych numerów. W związku z czym proszą o jak najszybsze przysłanie materiału do druku, gdyż właśnie zbliża się termin oddania lutowego numeru. Przekazaliśmy Laurze dobre wieści, ta się ucieszyła i natychmiast przysłała wymagany plik.

I cisza. Reklama nie ukazała się ani w lutowym wydaniu, ani w marcowym. Potem dostaliśmy rozkład kwietniowego numeru, Escady nadal ani śladu. W międzyczasie Laura dopytywała się, jak wygląda sytuacja, bo w końcu coś jej zaproponowano, więc wypadałoby się wywiązać, a tu już idzie wiosna i oni zdążyli zmienić kolekcję, więc musiałaby i tak wysłać nową grafikę. Dzwonimy do wydawnictwa i pytamy o stan rzeczy, bo klient się niecierpliwi, i tak dalej.

Odpowiedź:
- Wiecie, my to sobie przemyśleliśmy i tej darmowej reklamy jednak nie będzie. Nam się to nie opłaca finansowo. Jeśli sprzedalibyśmy stronę nawet za jakąś symboliczną kwotę, to zawsze będzie to jakiś zysk, a z darmowej nic nie mamy, więc nie. My musimy zarabiać, a nie uprawiać działalność charytatywną. Wytłumaczcie jakoś klientowi, będzie musiał to zrozumieć.
- O czym wy mówicie? Przecież sami zaproponowaliście tę darmową stronę, to należy albo nie składać deklaracji bez pokrycia, a jak już się dało słowo, to należy się z niego wywiązać.
- Ale my niczego nikomu nie obiecaliśmy.
- Owszem zaproponowaliście darmową stronę. Mamy to od was na piśmie.
- Zaproponować to nie to samo co obiecać. Koniec tematu. Wasz problem, jak im to wytłumaczycie.

I w ten sposób traci się stałych klientów.

praca

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (230)

#87622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz w dyskusji o "skrzywdzonych mizoginach (czy ogólnie mizantropach)", ale wyszło trochę za długo, a historia w międzyczasie zniknęła.

Prawie 16 lat temu moją pierwszą pracą w Irlandii była stewardessa w Ryanair. Warunki tragiczne, ale od czegoś trzeba zacząć. W tym czasie zaczęło tam pracę całkiem sporo Polaków - dziewczyny jako personel pokładowy, chłopaki "na rampie", czyli ładowanie bagaży, podstawianie schodów itp. Większość całkiem dobrze wykształcona i traktująca tę pracę jako zaczepienie się na początek, zanim miejscowi spojrzą na nas przychylniejszym okiem i uda nam się znaleźć pracę w zawodzie. Przyjaźniłyśmy się z chłopakami z rampy, nawet jakieś pojedyncze parki się potworzyły.

Wśród kolegów z rampy był również Krzysztof. Mój rówieśnik, absolwent prawa, małomówny, raczej introwertyczny, sprawiał wrażenie dojrzalszego i poważniejszego niż koledzy. Nie ukrywam, że wpadł mi wówczas w oko. Ja chyba jemu też, a przynajmniej byłam jedyną dziewczyną, z którą on rozmawiał (mam na myśli kurtuazyjny small talk, podczas kilkuminutowych przerw, czasem nawet rzucił jakimś komplementem).

Przecierpiawszy 6 miesięcy w Ryanair (tyle doświadczenia trzeba było mieć, żeby starać się o pracę w innych liniach), udało mi się na tym samym stanowisku w irlandzkich państwowych liniach. Nadal nie praca marzeń, gdyż nie wiązałam przyszłości z lataniem, ale bez porównania lepsze warunki pracy, jak i finansowe oraz możliwość rozwoju i kariery w ramach firmy. Kiedy złożyłam wypowiedzenie w Ryanair i wieść o moim odejściu się rozeszła, Krzysztof zaprosił mnie na drinka, żeby "uczcić mój sukces".

Spotkaliśmy się wieczorem w lokalnym barze. Krzysztof przyszedł wcześniej i przed moim przyjściem zdążył wypić 3 szklaneczki whiskey. Poopowiadaliśmy trochę o sobie, co robiliśmy w Polsce, jak znaleźliśmy się w Irlandii, jakie mamy plany życiowe itd. Opowiedziałam w kilku słowach, jakie mam plany (że zamierzam polatać jeszcze góra jakieś 2 lata, potem może miejscowi w końcu przekonają się, że Polak nadaje się nie tylko "na zmywak" i dopuszczą nas do pracy w wybranych przez nas zawodach, wówczas chciałabym spróbować w takiej, takiej i takiej branży), po czym Krzysztof wygłosił długi monolog z którego dowiedziałam się, że:

- Krzysztof jako absolwent prawa chce pracować w zawodzie. Marzeniem jest adwokatura, ale to pewnie nie od razu, bo na razie nie radzi sobie za bardzo z angielskim, więc w tej chwili chciałby pracować w więziennictwie, albo w ostateczności chociaż w policji. Już nawet próbował aplikować, ale go nie przyjęli, bo nie spełniał jakichś wymagań i brakowało mu jakichś kwalifikacji (już nie pamiętam, o chodziło dokładnie, ale było to coś, co przy włożeniu pewnego wysiłku spokojnie można było uzyskać). Ale on nie będzie tych kwalifikacji uzupełniał. Ma to w dupie. Skoro go nie chcą takiego, jaki jest, to on ma ich w dupie. W ogóle Irlandczycy są poje*ani. I on ich nienawidzi. I tego kraju. On nie widzi tu dla siebie przyszłości. Jeśli ktoś widzi dla siebie przyszłość w tym kraju, jest sprzedajną dziwką. A on nienawidzi sprzedajnych dziwek. Do Polski jednak nie wróci, bo tam nie zarobi tyle, co tu.

- Niech mi się broń boziu nie wydaje, że ja tu kiedykolwiek zrobię jakąś karierę. To nie jest kraj dla Polaków. Bo oni nas nienawidzą, nie mówią nam tego wprost, ale on wie, że nas nienawidzą. Ale on ich też. Całe życie będę rozdawać drinki w samolocie. I żeby mi się przypadkiem nie wydawało, że moja praca ma jakąkolwiek wartość. Nie ma żadnej. Jestem zwykłą kelnerką. Nikim. Śmieciem. Odpadem ludzkim. Zerem. Moje życie nie ma żadnej wartości. Podobnie jak życie innych Polek. Bo on ogólnie nienawidzi Polek.

- Jak wspomniałam nienawidzi Polek. Bo to sprzedajne dziwki. Wszystkie. Wszystkie dają dupy bogatym Irlandczykom za kasę. Tych, które zostały w Polsce nienawidzi trochę mniej, bo przynajmniej są porządne i ojczyzny nie zdradziły. Nie ma to jak Finki (całkiem sporo Finek pracowało w tym czasie w Ryanair). To dopiero kobiety. I one się szanują. Nie pójdą z byle kim (tu wspomniałam, że całkiem inny obrazek widziałam na firmowym Christmas party, gdzie upojone alkoholem fińskie koleżanki oddawały się w toaletach uciechom cielesnym z kolegami z rampy). Na pewno źle widziałam. Finki takie nie są. On kocha Finki. (Spytałam, dlaczego w takim razie nie umówi się z Finką). Bo nie ma odwagi. Takie piękne i szanujące się kobiety na pewno nie umówią się z Polakiem. Więc jemu pozostały tylko polskie dziwki.

W tym momencie uznałam, że wystarczy i pod jakimś pretekstem zakończyłam spotkanie. Rozumiem, że można być niezadowolonym ze swojego życia, ale przestań mnie typie do cholery obrażać. Podziękowałam za drinka i powiedziałam, że na mnie już czas. Na to Krzysztof:
- To teraz do mnie czy do ciebie?
- Nigdzie. Ja do siebie, ty do siebie. Nie chodzę do łóżka na pierwszej randce, poza tym przez ostatnie 30 minut non stop mnie obrażałeś. Na co w tym momencie liczysz?
- No pewnie. Polak ci śmierdzi. Z bogatym Irlandczykiem na pewno byś poszła. Typowa polska dziwka.

Tia... Na pewno przyczyną była narodowość i stan konta. Bycie zakompleksionym bucem, który wylewa frustracje, bo mu Irlandczycy na powitanie czerwonego dywanu nie rozłożyli i obraża rozmówcę, wyzywając od dziwek i śmieci, nie ma z tym nic wspólnego…

Kiedy 6 lat później opuszczałam Irlandię, Krzysztof, jako jeden z nielicznych Polaków z rampy, nadal miał tę samą pracę. Inni koledzy znaleźli w międzyczasie pracę w zawodzie, ona nadal przerzucał walizki. Nie zrobił nic w celu poprawienia swojej sytuacji. Ale założę się, że miał mnóstwo teorii, czyja to może być wina.

zagranica

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (205)

#87681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z 2008 roku. Mieszkałam wówczas w Irlandii i byłam w związku z moim pierwszym mężem Jamesem. Byliśmy blisko zaprzyjaźnieni z mieszkającą w sąsiedztwie parą - Patricią i Stephanem. Ona była Irlandką, on Niemcem. Stephan pochodził z małej wioski leżącej w dolinie Renu, około 80km na zachód od Frankfurtu. W tamtej okolicy co roku w czerwcu odbywa się festiwal muzyczny Rock am Ring, którego Stephan był stałym bywalcem.
 
W owym roku Stephan zaproponował Jamesowi, żeby wybrał się na festiwal razem z nim i jego lokalnymi kolegami, na co James chętnie przystał. Jako że Partricię i mnie średnio kręciły festiwalowe klimaty, spanie w namiocie, chlanie od rana do nocy i brak możliwości umycia się, nie wybierałyśmy się z nimi. Poza tym, niech mają swój męski wypad.

Stephan jednak zaproponował, żebyśmy przyleciały do Niemiec w tym samym terminie i zatrzymały się u jego rodziców. Festiwal kończy się w niedzielę przed południem, my mogłybyśmy też przylecieć w niedzielę i zostalibyśmy wszyscy do poniedziałku (w który w Irlandii wypadało bodajże święto państwowe), pokazałby nam okolicę, a wieczorem wrócilibyśmy do Dublina.

A przy okazji przedstawiłby Patricię swoim rodzicom. Spytaliśmy, czy rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, na co Stephan oznajmił, że wszystko jest już z nimi obgadane, jesteśmy serdecznie zaproszeni, cieszą się na naszą wizytę, zresztą rodzice są tak mega wyluzowani, w ogóle nie jak typowi Niemcy, chcą żeby każdy czuł się u nich jak u siebie w domu i na przykład jak jesteś głodny, to weź sobie z lodówki na co masz ochotę. Pełen luz. Średnio nam to pasowało do naszego obrazu Niemców, no ale skoro tak mówi, to pewnie tak jest.
 
Faceci polecieli w czwartek, my doleciałyśmy w niedzielę. Ponieważ do Frankfurtu przyleciałyśmy przed południem, zanim nasi mężczyźni zdążyli wrócić z festiwalu, w drodze z lotniska zatrzymałyśmy się jeszcze na kilka godzin w Wiesbaden, gdzie przez wiele lat mieszkał mój tata i miałam kilkoro znajomych.

Po południu kolega zawiózł nas do wioski, gdzie mieszkali rodzice Stephana. Słowo "wioska" jest tutaj chyba jednak sporym nadużyciem. Było to kilka domów położonych pośrodku absolutnie niczego i gdzie można było dostać się wyłącznie samochodem. Najbliższa cywilizacja w postaci piekarni i stacji benzynowej znajdowała się w odległości 8km. Po dotarciu na miejsce przywitałyśmy się z gospodarzami, wręczając im jakieś upominki, i z resztą domowników. W domu oprócz rodziców mieszkał jeszcze brat bliźniak Stephana, z żoną Nicole i małą córeczką oraz młodszy brat i młodsza siostra.
 
Wieczorem zjedliśmy wspólnie kolację, podczas której zastanawialiśmy się, co dokładnie Stephan miał na myśli, opowiadając o "luzie" swoich rodziców.

Gabi, jego matka była wręcz apodyktyczna i wszystko musiało być dokładnie pod jej dyktando, natomiast luz ojca polegał na tym, że na nic nie zwracał uwagi, do nikogo się nie odzywał a w połowie posiłku wstał bez słowa od stołu i gdzieś sobie poszedł.

Dwie rzeczy w wykonaniu Gabi wprowadziły nas jednak w osłupienie.
- Zauważyliśmy, że Nicole karmi dziecko, podaje do stołu, obsługuje męża i teściów, jednak sama nie siada do stołu. Patricia spytała jej, dlaczego z nami nie usiądzie, na co odezwała się Gabi, mówiąc że Nicole (która pochodziła z terenu byłej NRD) jako "przybłęda ze wschodu", która w dodatku "wrobiła jej syna w dziecko" nie jest równa im, prawdziwym Niemcom i nie ma prawa siedzieć z nimi przy jednym stole.

Patricia w pierwszym odruchu próbowała coś zaprotestować, Stephan ja uciszył, kopiąc ją pod stołem, a ja postanowiłam nie przyznawać się, że sama pochodzę z Polski, bo mnie jeszcze babsztyl wyrzuci na ulicę jako niegodną przebywania w jej domu, co na tym zadupiu będzie średnio przyjemne.

- Po kolacji James chciał skorzystać z toalety, a Gabi na głos przy wszystkich udzieliła mu instruktażu, jakie w jej domu panują zasady odnośni pozycji, w jakiej należy oddawać mocz. W sensie, że na stojąco nie wolno, trzeba usiąść. Już pomijając absurd narzucania obcym ludziom tak intymnych kwestii, to naprawdę można to zrobić dyskretniej i innym tonem, a nie rugać dorosłego chłopa jak uczniaka. Ale najwidoczniej Gabi miała inne zdanie.

Wieczorem posiedzieliśmy jeszcze z Patricią, Stephaniem i jego rodzeństwem w ogrodzie i poszliśmy spać. Następnego dnia rano okazało się, że Stephan pojechał do dentysty na wybielanie zębów i wróci dopiero koło południa (o czym nas wcześniej nie poinformował).

Poszliśmy w trójkę do kuchni, gdzie zastaliśmy Gabi. Spytaliśmy ją, co moglibyśmy sobie wziąć na śniadanie, na co usłyszeliśmy: "Widzicie, gdzie jest lodówka. Chyba nie oczekujecie, że ktoś będzie koło was skakał". No cóż, Stephan owszem mówił, że goście obsługują się sami, jednak jest pewna różnica między "czujcie się jak w domu" a "nikt nie będzie koło was skakał".

No ale ok, wzięliśmy sobie chleb, masło, jakiś ser, wędlinę i pomidory, do tego Patricia wzięła sobie jakiś jogurt. Gabi przystartowała do nas i kazała nam to odłożyć, bo jogurt jest dla dziecka, pomidory potrzebne do obiadu, a ser i wędlina są nieotwarte i "na później". Czyli został nam chleb z masłem.

Gdyby w pobliżu był jakikolwiek sklep, kawiarnia czy cokolwiek, gdzie można byłoby dostać coś do jedzenia, olalibyśmy ją i zjedli śniadanie poza domem. Jednak najbliższa infrastruktura znajdowała się zbyt daleko, żeby dostać się tam pieszo, nie wiedzieliśmy zresztą, w jakim kierunku się udać, a nie były to jeszcze czasy smatrfonów z nawigacją.

Zdani byliśmy zatem na chleb z masłem od Gabi. Sięgnęliśmy do szafki po talerze i... znowu zebraliśmy opierdziel. Te talerze w szafce są "niedzielne". W tym domu w tygodniu je się z innych. Ale że te "powszednie" są niestety w zmywarce, mamy zjeść z deski do krojenia. Przeklinaliśmy w myślach Stephana, że nas wpakował w taką sytuację i w dodatku zostawił samych.

Koło południa wrócił Stephan i poszliśmy na spacer po okolicy. Opowiedzieliśmy mu (w sumie Patricia opowiedziała, bo to głównie jej problem, my tej baby więcej możemy nie oglądać, a ona miała potencjalnie w tę rodzinę wejść) sytuację ze śniadania, po czym się trochę posprzeczali, bo Stephan uznał, że wymyślamy, bo "mama taka nie jest", poza tym u siebie w domu ma prawo mieć swoje zasady (zasady zasadami, ale istnieje jeszcze elementarna kultura osobista).

Patricia spytała go jeszcze, czy w przyszłości może się spodziewać takiego samego traktowania jak Nicole, na co Stephan odpowiedział, że absolutnie nie. Nicole jest z NRD, więc jest gorszym gatunkiem, a Patricia z Irlandii, więc jest prawie równa Niemcom, tak więc zupełnie inna sytuacja i nie ma się czego obawiać.

Po obiedzie, a przed naszym wyjazdem w ogrodzie odbyło się jeszcze małe przyjęcie z okazji 2 urodzin bratanicy Stephana.

Uczestniczyli w nim domownicy plus nasza czwórka, podany został tort i woda mineralna. Na stole leżały papierowe talerzyki, w dwóch kolorach - białe i żółte, każdy miał miał sobie sam wziąć jeden i nałożyć kawałek tortu. Wzięliśmy pierwsze z brzegu talerzyki, akurat żółte (bo co to za różnica) i to był nasz błąd. Zebraliśmy kolejny opierdziel od Gabi, że co my sobie wyobrażamy, że przecież widać, że te żółte talerzyki są droższe niż te białe i że to chyba logiczne, że są wyliczone, akurat dla domowników (minus Nicole, dla niej był biały), że nie respektujemy zasad panujących w jej domu (które ewidentnie musimy czytać w jej myślach, bo nie jest uprzejma ich zakomunikować, z wyjątkiem może sytuacji z sikaniem, bo tę zakomunikowała aż nadto) i narażamy ją na koszty (przypominam, chodzi o jednorazowe papierowe talerzyki, które się wywala po jednym użyciu).

Na szczęście niedługo później musieliśmy się zbierać na samolot i brat Stephana zawiózł nas na lotnisko. Patricia była średnio zachwycona wizytą u przyszłych teściów, a ja, o ironio, kazałam jej się zastanowić, czy na pewno chce się w ten układ pakować (no ale na moje usprawiedliwienie, było to jeszcze zanim matka Jamesa zaczęła mieć jeszcze gorsze jazdy niż Gabi i wydawała się w miarę normalna).

Nie wiem, czy zachowanie Gabi wynikało z jej charakteru, czy też nasza wizyta była jej tak bardzo nie na rękę, ale sądząc po tym, jak traktowała swoją synową, obstawiam to pierwsze. Jeśli jednak to drugie, to mogła się na tę wizytę po prostu nie zgodzić, nikt się naprawdę do niej na siłę nie pchał i nikt by z tego powodu nie płakał.

A z drugiej strony Stephan też mógł dogadać w szczegółach temat wizyty swoich znajomych, przestawić panujące zasady i czego kto się może spodziewać, a przede wszystkich nie zostawiać nas na pół dnia samych z matką, która odreagowywała jakieś swoje frustracje.

Postscriptum. Dwa lata później Patricia i Stephan wzięli ślub. Stephanowi bardzo zależało na przeprowadzce w swoje rodzinne strony, bo w Irlandii "się nie odnajdował". Przeprowadzili się i pod naciskiem Stephana "tymczasowo" zamieszkali u jego rodziców. Nie wiem, jak Patricia była tam traktowana, bo niedługo przed ich ślubem urwał nam się kontakt, ale parę lat później LinkedIn mi wyświetlił, że wróciła do Irlandii (sama) i do panieńskiego nazwiska.

wizyta w niemieckim domu

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (180)

#87635

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już zaczęłam rozpamiętywać nieudane związki z odległej przeszłości, myślę, że nada się jeszcze jeden, z początku mojego pobytu w Irlandii. Z Eamonnem skąpcem.  
 
Eamonna poznałam w  pracy. Obydwoje pracowaliśmy wówczas w irlandzkich narodowych liniach lotniczych. Był ode mnie ponad 10 lat starszy i wydawał się mieć poważniejsze podejście do życia i związków niż moi rówieśnicy. Wychowany w konserwatywnej, katolickiej rodzinie, mówił, że zależy mu na stworzeniu stałego związku, z perspektywami na przyszłość, na ułożeniu sobie życia, założeniu rodziny i tak dalej. Swoim zachowaniem też pokazywał, że ma wobec mnie poważne zamiary. Spotykaliśmy się prawie codziennie (jeśli tylko grafiki na to pozwalały), kiedy tylko mógł, woził mnie i odbierał z pracy (nawet jeśli ja kończyłam pracę koło północy, a on miał następnego dnia na 5 rano, to wstawał w nocy i po mnie wyjeżdżał), gotował rosół i jeździł do apteki, kiedy byłam chora; szybko przedstawił mnie swojej rodzinie, moją też chętnie odwiedzał, wszem wobec opowiadając chęci spędzenia ze mną życia.  
 
Ponieważ, jak wspomniałam, pochodził z bardzo tradycyjnej, katolickiej rodziny, wspólnie mieszkanie nie wchodziło w grę. Owszem, nocował czasem u mnie, nie zdarzało się to jednak często. Spędzaliśmy raczej czas na "klasycznych" randkach: to poszliśmy na spacer, to pojechaliśmy na wycieczkę, to przyjechał do mnie do domu, to ja do niego (chociaż głównie to on przyjeżdżał do mnie - u niego nie bardzo było warunki, gdyż wszystkie pokoje w domu wynajmował lokatorom, samemu śpiąc na kanapie w salonie), to jechaliśmy na weekend do jego rodziców, to lecieliśmy do Polski do moich. Wspólne wyjścia na kolację czy drinka były bardzo utrudnione ze względu na nieregularne godziny pracy - albo zaczynało się prace o 5 rano, albo kończyło około 23, rzadko kiedy mieliśmy też wolne w ten sam dzień (jedna z wad pracy w tej branży - życie towarzyskie ograniczone jest do kolegów, z którymi akurat masz kompatybilny grafik). A jak już udało się coś zaplanować, jemu zawsze zmieniał się grafik i musiał iść do pracy.   
  
Z tego względu, że nie mieliśmy za bardzo warunków na "zabawę w dom" i wspólne wykonywanie codziennych czynności, do tego miałam w głowie stereotyp "polskiej dziwki lecącej na kasę" i bardzo starałam się tego unikać, pewna kwestia nie rzuciła mi się w oczy od razu, tylko zdałam sobie z niej sprawę dopiero po kilku miesiącach (tyle mniej więcej trwała nasza znajomość). Eamonn był skąpy. Nie oszczędny, skąpy. I nie piszę tego z perspektywy obrażonej Karyny, której facet odmawia sponsoringu. Mam na myśli ten rodzaj skąpstwa, o którym brzydko mówi się, że ktoś by "gó…no spod siebie zjadł i szkłem dupę podtarł", byle tylko zaoszczędzić. Taki, co odmawia sobie dosłownie wszystkiego, łącznie z myciem w ciepłej wodzie (jeśli sam musi za nią zapłacić - jeśli płaci ktoś inny, będzie godzinę siedział w wannie). Nie wiem, skąd mu się to brało, rodzina, z której pochodził, finansowo zawsze radziła sobie bardzo dobrze i nigdy nie musieli na niczym oszczędzać (siostry kilka razy w roku latały do Nowego Jorku na zakupy), jemu samemu też nigdy niczego nie brakowało. 
 
Dwa przykłady. Bywając u niego w domu, zauważyłam ze na bardzo długo starcza mu butelka żelu pod prysznic. Zagadnęłam go o to z ciekawości, jak on to robi, ponieważ mój kończy się zawsze trzy razy szybciej. On na to, że oszczędza. Żelu pod prysznic używa co drugi, czasami nawet trzeci dzień (zależnie od potrzeb), w pozostałe dni myjąc się samą wodą. Kiedy zdarzało nam się jeść razem kolację, jedliśmy u mnie. Ja robiłam zakupy i gotowałam. Któregoś dnia postanowił się zrewanżować i zaprosić mnie na kolację do siebie.  Kolacją okazało się być kilka kromek najtańszego chleba tostowego. Do tego masełka, dżemiki i herbata torebkowa, które wyniósł z pracy. "Frykasów" w postaci sera, wędliny czy jakichś warzyw nie miał, że o czymś na ciepło nawet nie wspomnę, bo to, jak stwierdził, fanaberie i niepotrzebne trwonienie pieniędzy. Chlebem też się można najeść.  
 
Okazało się, że z własnym wyżywieniem Eamonn bazował na darmowych posiłkach, które dostawaliśmy w pracy i wałówce, którą dostawał od rodziców, a jak miał wolne, to albo przyjeżdżał jeść do mnie, albo dopychał się chlebem tostowym. Zanim mnie poznał, w dni wolne albo jeździł do rodziców, albo brał nadgodziny, żeby móc zjeść w pracy (i przy okazji sobie dorobić). I nie robił tego z biedy. Mieliśmy jeszcze tzw. "stare kontrakty" z czasów, kiedy liniom lotniczym świetnie się powodziło i sowicie wynagradzały pracowników. Ze wszystkimi obrywami, typu dodatki za pracę w uciążliwych godzinach, diety czy prowizje, dostawaliśmy na rękę w okolicach 4000eur. No więc, naprawdę nie było potrzeby oszczędzania na środkach higieny osobistej czy podstawowych produktach spożywczych. Aha, a te nagłe zmiany w grafiku za każdym razem, kiedy mieliśmy w planach iść do restauracji, okazało się później, że sam sobie ustawiał, żeby tylko nie musieć wydawać pieniędzy. 
 
O ile na samym początku, przez to, że na siłę próbowałam unikać bycia posądzoną o "lecenie na kasę", nie zwracałam uwagi na to, że facet nigdy nie wydaje na nic pieniędzy, oszczędzanie na sobie samym traktowałam może jak nieszkodliwe dziwactwo, to jego późniejsze zachowania skłoniły mnie jednak do zrewidowania tej znajomości. 
 
Ponieważ moja pierwsza praca w Irlandii, w cieszących się najgorszą sławą tanich liniach, nie należała do dobrze płatnych, moim pierwszym lokum był pokój wynajęty w sporym domu, zamieszkałym przez innych lokatorów, delikatnie mówiąc niezbyt ciekawych. Po kilku miesiącach pracy w tych "normalnych" liniach, zebrałam się w końcu, żeby zmienić miejsce zamieszkania i wspólnie z jedną przyjaciółką wynająć trzypokojowe mieszkanie. Miałyśmy trudności ze znalezieniem pasującego nam lokum. Boom budowlany z czasów tygrysa celtyckiego jeszcze się nie zaczął, nowych budynków było bardzo mało, a w tych starszych panował brytyjski standard, czyli grzyb i pleśń. Ale… wiedziałam, że oprócz domu, w którym mieszkał, Eamonn miał jeszcze mieszkanie, w nowo wybudowanym apartamentowcu, do tego 3km od lotniska, więc w idealnej lokalizacji. Mieszkanie kupił rok wcześniej, na wynajem. Było ono co prawda na tamta chwilę wynajęte, ale zwolnienie go było kwestą wręczenia lokatorce 4-tygodniowego wypowiedzenia. Spytałam Eamonna, czy byłaby taka opcja, żeby wymówił lokatorce i wynajął nam. Jej czynsz płaciła opieka społeczna w wysokości 600 euro miesięcznie (to też była osobna piekielność - dziewczyna z Mołdawii, żyła z zasiłków dla samotnej, niepracującej matki, opieka społeczna płaciła jej za wszystko, podczas gdy dziecko było w Mołdawii u jej rodziców, a ona mieszkała sama z kochasiem, również bezrobotnym, do tego oboje powtarzali, ze w tym kraju tylko frajerzy pracują), my byłyśmy gotowe płacić powiedzmy 1000 euro. Więc wywalając patusów i wynajmując nam, wyszedłby finansowo na plus. Ku mojemu zaskoczeniu Eamonn odmówił. A dlaczego? Jak to tłumaczył, lokatorce płaci czynsz opieka społeczna. Może jest niski, ale za to gwarantowany. Natomiast co w sytuacji jeśli ja stracę pracę lub zachoruję, lub przydarzy mi się inne nieszczęście i nie będę w stanie płacić mu czynszu? On nie chce być stratny, więc nic z tego. No cóż… Niby jego mieszkanie i może je wynajmować, komu chce, ale nastąpił pierwszy zgrzyt. Miłe z jego strony to nie było. Na szczęście tydzień później znalazłyśmy inne, fajne mieszkanie, a Eamonn pomógł w przeprowadzce.   
 
Kiedy już mieszkałam w nowym mieszkaniu, na kilka dni przyjechali moi rodzice. Ponieważ oboje z Eamonnem mieliśmy wtedy wolne, postanowiliśmy zabrać ich na dwudniową wycieczkę do Galway na zachodzie kraju. W tamtych okolicach mieszkała rodzina Eamonna, a jego przemiła siostra Olivia, która miała tam swój dom (w którym nie mieszkała i stał pusty), zaproponowała, żebyśmy tam w czwórkę przenocowali. Obiecała również zostawić nam w lodówce produkty na śniadanie, żebyśmy nie musieli rano szukać sklepu.  
 
Kiedy rano zeszliśmy do kuchni, chcąc zrobić śniadanie, lodówka okazała się jednak być pusta. Nie było nawet butelki wody. Byłam zaskoczona, no ale może Olivia nie zdążyła zrobić zakupów. Na szczęście moja mama przezornie zabrała ze sobą jakieś pieczywo, herbatę, kawę i coś do chleba, więc mieliśmy co jeść. Eamonn też chętnie się częstował.  
 
Po powrocie zdzwoniłyśmy się z Olivią, podziękowałam za możliwość noclegu, a ona spytała, jak rodzicom smakowało typowe irlandzkie śniadanie. I wtedy się wydało. Olivia przygotowała dla nas wszystkie produkty na irlandzki "fry-up", czyli kiełbaski, bekon, jajka, black pudding, fasolkę, pomidory.  Do tego tosty, masło, dżem, owoce, mleko, kawę, herbatę i sok pomarańczowy. Produkty potajemnie pozbierał jednak Eamonn, który wstał zanim inni się obudzili, spakował je do swojej torby i miał prowiant na następne dni. Kolejne brzydkie zachowanie, które dało mi do myślenia.  
 
Czarę goryczy przelała jednak inna sytuacja, która nastąpiła jakieś 2 tygodnie później. Mieliśmy jechać na pierwsze wspólne wakacje.  Może wakacje to za dużo powiedziane, ot, przedłużony weekend. 4 dni w Hiszpanii, odskocznia od irlandzkiej deszczowej aury. Eamonn miał wtedy wolne, mnie udało się pozamieniać z koleżankami i wreszcie nadarzyła się okazja, żeby wspólnie spędzić kilka dni poza domem. Bardzo się na ten wyjazd cieszyłam. Bilety na samolot mieliśmy pracownicze, hotel Eamonn zarezerwował używając swojej karty kredytowej, moją część miałam mu zwrócić w dzień wylotu, w gotówce.  
 
Wylot miał nastąpić w piątek o 5 rano. W czwartek wieczorem, kiedy kończyłam się pakować, zadzwonił Eamonn. Nici z wyjazdu. W pracy pojawiła się oferta nadgodzin i szukali ochotnika na weekend. Eamonn się entuzjastycznie zgłosił i, nie konsultując tego ze mną, odwołał rezerwację. Jak to tłumaczył, wakacje nie są niezbędne do życia, a na koncie zawsze lepiej jest mieć więcej kasy niż mniej.  
 
W tym momencie stwierdziłam, że wystarczy. To nie ma dłużej sensu, gość będzie ewidentnie szczęśliwszy w związku ze swoim kontem bankowym i ja nie będę mu stać na drodze. Opie*doliłam go z góry na dół, wykrzyczałam całą zbierającą się od jakiegoś czasu frustrację i zakończyłam znajomość.  Jemu nie było to w smak (nie wiem, czy ze względu na uczucia, czy darmowe obiadki), najpierw nie rozumiał, o co mi chodzi, potem prosił, żebym przemyślała swoją decyzję, on się zmieni i tak dalej. Pisał, wydzwaniał, prosił o spotkanie, nachodził mnie w domu. Kiedy to nie przyniosło efektu, przedstawił mi wyciągi ze swojej karty kredytowej, na której pozaznaczał różowym markerem wszystkie wydatki, które poniósł na mnie (kwoty w przybliżeniu): 
Kolacja na naszej pierwszej randce - 50 euro (kwota za 2 osoby) 
Prezent, który dał mi na urodziny - 30 euro (na 24 urodziny dał mi krem przeciwzmarszczkowy do cery dojrzałej, ale był akurat w promocji na lotnisku)  
Kwiaty, które kupił mojej mamie przy pierwszej wizycie u moich rodziców - 20 euro 
Hotel w Hiszpanii, w którym mieliśmy się zatrzymać - 300 euro 
Do tego zażądał zwrotu prezentów, które dostałam na urodziny od jego sióstr, czyli balsamu do ciała i świeczki zapachowej (on zażądał zwrotu, nie siostry). 
 
Odnośnie hotelu zwróciłam mu uwagę, że anulując rezerwację, całą kwotę odzyskał, co zresztą widnieje jako następna pozycja na wyciągu z karty. Resztę roszczeń wyśmiałam. Myślałam, ze to zakończyło temat. Ale nie... 
 
Jakieś dwa tygodnie później moja mama dostała od niego list, w którym skarżył się, że nie dość, że zabawiłam się jego kosztem i złamałam mu serce, to jeszcze zrujnowałam go finansowo, że poniosła porażkę, wychowując mnie na pasożyta i parę innych ciepłych słów. Do listu dołączony był wspomniany wyciąg z karty z zaznaczonymi pozycjami (tym razem odpuścił jednak hotel w Hiszpanii), domagając się zwrotu kosztów od mojej mamy, bo skoro ja się nie poczuwam, to niech ona przynajmniej będzie honorowa. Pozbierawszy szczękę z podłogi, mama do niego zadzwoniła z propozycją, żebyśmy rozliczyli się wzajemnie. Ona też bardzo chętnie wystawi jemu rachunek za jego wizyty w Polsce, wożenie go z lotniska i na wycieczki, gotowanie dla niego, zapraszanie go do restauracji i może jeszcze za ciepłą wodę i prąd, które zużył, nocując u niej w domu. I zapewnia go, że kwota wyjdzie znacznie wyższa niż 100 euro. Eamonn nie skorzystał z propozycji i odpuścił temat rozliczeń.

Irlandia

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (221)

#87619

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już dawno nie pisałam o szefie Januszu. Nie było powodu, przez ostatnie prawie pół roku w pracy była wręcz sielanka i zero głupich pomysłów. Do czasu.

Za miesiąc przeprowadzamy się do innego biura. Janusz do tej pory nie wspominał nic na temat organizacji przeprowadzki, więc myślałam, że temat ogarnął sobie we własnym zakresie.

Od kwietnia zeszłego roku pracuję zdalnie, w ograniczonym wymiarze godzin, w biurze pojawiam się średnio raz na 2 tygodnie, więc nie jestem ze wszystkim na bieżąco i pewne sprawy dzieją się poza mną.

W ramach pomocy przedsiębiorcom państwo płaci pozostałą część mojej pensji, a Januszowi w zasadzie nie wolno mnie w tym czasie zwolnić.

Ale jednak nie. Najpierw zapytał mnie, czy, skoro niedawno się przeprowadzałam do nowego mieszkania, mam może namiary na jakieś godne polecenia firmy przeprowadzkowe. I jeśli tak, to czy mogłabym pozbierać od nich oferty i ogólnie zająć się tematem, bo mu się przypomniało, że w sumie czas nagli.

Rzeczy do przewiezienia byłoby około 40 metrów sześciennych. Oprócz mebli biurowych i sprzętu IT, również czasopisma, których wyjdzie jakieś 60-80 kartonów oraz fortepian. Przedwojenny, zabytkowy, po ojcu czy nawet dziadku Janusza, który Janusz z jakichś przyczyn trzyma w biurze.

Ze względu na ten ostatni, firma przeprowadzkowa musi posiadać odpowiedni sprzęt, uprawnienia oraz stosowne ubezpieczenie w razie, gdyby fortepian uległ uszkodzeniu.

Udało mi się znaleźć trzy firmy spełniające te warunki i dysponujące jeszcze wolnymi terminami końcem lutego - tę, która zajmowała się moją przeprowadzką i dwie inne polecane przez wszystkich wokół.

Ze wszystkimi trzema umówiłam się na oglądanie, co jest do zabrania, na zeszłą środę - odpowiednio na 9, 10 i 11. Terminy uzgodnione z Januszem, wszystko mu pasowało, ja też miałam wtedy przyjechać do biura. Nadeszła środa rano, przyjechałam ja, przyjechał pierwszy pan przeprowadzkowy, za to Janusz nie przyjechał.

Do tego zamknął obydwa biura na klucz i nie mieliśmy jak dostać się do środka. Swój elektroniczny klucz musiałam już w kwietniu pożyczyć facetowi, któremu na czas mojej pracy zdalnej Janusz podnajął moje miejsce parkingowe w garażu podziemnym.

Dzwoniłam do niego kilkakrotnie, za każdym razem mówił, że już jedzie. Przyjechał dopiero po 12. Bo zimno, śnieg padał i nie chciało mu się wstawać. Całe szczęście, że biura mają szklane drzwi więc co nieco było widać i dało się mniej więcej oszacować, jak dużo będzie do zabrania.

Końcem tygodnia dostałam wyceny - od każdej firmy mniej więcej tyle samo - około 1400 euro. Cena bardzo przyzwoita, przyznam, że nawet sporo mniej niż się spodziewałam (obstawiałam około 2000), zwłaszcza że z powodu zamkniętych sklepów nie mamy jak kupić własnych kartonów i musi je nam udostępnić firma przeprowadzkowa, co znacznie podbija cenę. Propozycje wraz z moimi komentarzami wysłałam Januszowi.

Janusz dzwoni.
- Cran, dzięki za oferty, ale to chyba jakiś żart.
- W sensie, że tak tanio? Wszystkie firmy są z polecenia, mają świetne opinie, wszystkie potrzebne uprawnienia i …
- Nie, właśnie strasznie drogo. Ja tyle nie dam za przewiezienie paru rzeczy
- Jakiej ceny się spodziewałeś?
- No Michael (facet, który podnajmował od nas jedno biuro) zapłacił swojej firmie przeprowadzkowej 300 euro
- Ale Michael miał jedno biurko, jedno krzesło i dwie małe szafki, prawie puste. I tak dużo zapłacił. U nas same kartony będą kosztować prawie 300 euro, do tego twój fortepian to kolejne 400. 7 stówek za resztę to nie jest wygórowana cena
- Kartony powinni nam dać za darmo. Moja propozycja to 300 euro plus referencje
- Janusz, żadna licencjonowana firma nie zrobi ci przeprowadzki za wpis w cv. Znam mniej więcej realia rynku i taniej zrobią ci to najwyżej czarnoroby bez uprawnień, bez wystawiania rachunku i bez ubezpieczenia. Coś się stanie lub coś ci ukradną - twoje ryzyko.
- Nie, takich to nie. Musi być legalnie. To ja poszukam sam.

I stanęło na tym, że sam będzie szukał. Pobawię się teraz w szklaną kulę i spróbuję przewidzieć, co się stanie w najbliższych tygodniach.

O ile Janusz w ogóle się za to zabierze, nikogo nie znajdzie za taką cenę. Na tydzień, góra dwa przed przeprowadzką zorientuje się, że nie ma nikogo i postanowi jednak przeboleć te 1400 euro. Żadna z tych firm nie będzie mieć już jednak wolnego terminu (są dobrzy i niedrodzy, więc są rozchwytywani, a koniec miesiąca to zawsze czas przeprowadzek, do tego ze względu na obostrzenia i zakaz kontaktów nie można sobie przeprowadzki zorganizować prywatnie, więc firmy maja urwanie głowy) i zacznie się szukanie na gwałt kogokolwiek.

Ostatecznie albo znajdzie kogoś, ale zapłaci dwa razy tyle, albo nie znajdzie i do zapłacenia dojdzie mu jeszcze czynsz za dodatkowy miesiąc w starym biurze, bo nie zdąży się wyprowadzić na czas.

EDIT: Update z ostatniej chwili. Janusz wykminił, że jednak nie będzie płacił firmie przeprowadzkowej, a przeprowadzkę ogarnie mu jego Junior z kolegami (o Juniorze pisałam już w poprzednich historiach). No cóż, pozostaje mi tylko udać się po popcorn. Przynieść komuś?

przeprowadzka

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (228)

#87584

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba większość osób mieszkających w atrakcyjnych turystycznie miejscowościach zetknęła się z tematem najazdów gości. Nie mówię tu o tych zaproszonych, z którymi utrzymuje się na co dzień bliskie relacje, a o tych dawno niewidzianych, którzy zaprosili się sami w imię "nadrabiania więzi" rodzinnych czy towarzyskich, a to nadrabianie więzi dziwnym trafem zbiega się w czasie z sezonem turystycznym w danym miejscu (u nas najczęściej w czasie trwania Oktoberfestu). O ile z pierwszą grupą i nawet sporą częścią tej drugiej spędza się bardzo miło czas, to niestety zdarzają się wyjątki w stylu rodziców z "bombelkiem" hodowanym bezsasadowo, którzy przy kompletnym braku reakcji rodziców niszczy wszystko, co mu wpadnie w małe rączki, kolega będący mocno na bakier z higiena osobistą, znajomy, który zapewniał, że "je wszystko", a w momencie, kiedy stawiasz przed nim talerz z obiadem, oznajmia, że jednak jest weganinem uczulonym na gluten, czy goście "nie rób sobie kłopotu", którzy w ramach nierobienia kłopotu narobią kłopotu, np. nie chcąc robić kłopotu ze śniadaniem, nie poczekają, aż je przygotujesz, tylko za twoimi plecami wyjedzą wszystkie produkty, z których miałaś zamiar później zrobić obiad.

To są na szczęście ekstrema, ale najczęściej zdarza się, że nadrabiacz więzi, będący np. synem stryjecznego szwagra pociotka kuzynki cioci Basi, z którym kontakt ogranicza się do tego, że rodzice byli u tej części rodziny kilkanaście lat temu na jakimś weselu, postanowi odwiedzić cię w ramach "nadrabiania więzi", w temat zaangażuje całą bliższą i dalszą rodzinę (zapewne żeby zminimalizować ryzyko odmowy), przyjedzie, wysiedzi się, zwiedzi zamek Neuschwanstein, wykąpie się w Chiemsee, zrobi zdjęcie z kuflem piwa w Hofbräuhaus, wyjedzie i natychmiast zerwie wszystkie kontakty, dodatkowo blokując w mediach społecznościowych (może aby uniknąć ewentualnej rewizyty, kto wie). Jednymi z takich nadrabiaczy byli "Państwo Doktorostwo z Warszawy" (wiem, że trąci stereotypem, no ale widocznie znikąd się te stereotypy nie biorą).

Moja babcia ma wieloletnią przyjaciółkę. Co prawda nie należy ona do rodziny, ale jest tak blisko z nami związana, że ja ją zawsze nazywałam ciocią Stasią. Bardzo miła, ciepła osoba, z sercem na dłoni, od zawsze wraz z mężem uczestniczyła w życiu naszej rodziny. Ciocia Stasia ma 2 córki, jedną starszą ode mnie o kilkanaście lat, drugą bodajże o sześć. Z racji różnicy wieku nigdy nie miałam z nimi specjalnie kontaktu, starsza mnie czasami doglądała, kiedy byłam zupełnie malutka, co pamiętam jak przez mgłę, natomiast ostatnie wspomnienie z tą młodszą mam, kiedy spędzałam u babci wakacje przez 7 klasą, a ciocia Stasia przyszła z nią, pochwalić się, że Agnieszka dostała się właśnie na medycynę w Warszawie. Więcej jej nie widziałam aż do 2009 roku, kiedy korzystając z pobytu u babci, odwiedziłam ciocię Stasię, chcąc wręczyć jej zaproszenie na mój ślub.

Akurat była u niej Agnieszka z mężem, dwójką dzieci i trzecim w drodze. Jako że w dorosłym wieku różnica 6 lat nie jest już tak drastyczna, nawiązaliśmy kontakt i trochę pogadaliśmy, opowiadając, co u kogo słychać. Otóż, Agnieszka obecnie ma w Warszawie gabinet medycyny estetycznej, mąż Wojtek jest protetykiem dentystycznym, maja willę w Konstancinie, dzieciaczki, a w wolnych chwilach dużo podróżują. Ogólnie powiodło im się w życiu. Rozmawiało się bardzo miło, wymieniliśmy się adresami i numerami telefonów, obiecaliśmy sobie, że koniecznie trzeba się będzie spotkać i lepiej się poznać, pożegnaliśmy się, i na tym kontakt się urwał.

Minęło prawie 8 lat, było lato 2017 roku. Mieszkałam wówczas sama, z moim facetem odwiedzaliśmy się co drugi weekend. Któregoś dnia dzwoni do mnie babcia i mówi, że dzwoniła do niej ciocia Stasia, mówiąc, że Agnieszka z Wojtkiem bardzo chcieliby mnie lepiej poznać, więc czy mogliby mnie kiedyś odwiedzić (standard - po co spytać samemu, mając wszystkie moje dane kontaktowe, lepiej zaangażować w temat kilka innych osób). Jako że babcia z ciocią Stasią niczego sobie wzajemnie nie odmówią, babcia już to w sumie wstępnie potwierdziła, a że ja mojej babci też niczego nie odmówię, zgodziłam się od razu. Zastanawiało mnie tylko, co ich nagle naszło, bo rozmawialiśmy ze sobą raptem raz w życiu, ale wszystko wyjaśnił telefon od Wojtka. Otóż wraz z dziećmi i jeszcze jednym kolegą (łącznie w 6 osób) wybierają się na trzytygodniowe wczasy na Lazurowym Wybrzeżu (z jakichś przyczyn samochodem) i chcieliby po drodze przenocować. Nocleg wypadłby w następny weekend z piątku na sobotę. Trochę zaniepokoiła mnie ich liczba, więc uprzedziłam, że miejsca noclegowe mam dość ograniczone. Będą mieć do dyspozycji rozkładaną a kanapę w pokoju gościnnym, drugą w salonie oraz jeden dmuchany materac i muszą się tym jakoś podzielić. Wojtek na to ze śmiechem: "nie przesadzaj, na pewno nie jest tak źle". Nie wiem, co miał na myśli - czy oczekiwał, że sobie na szybko dobuduję dodatkowe piętro? Zignorowałam uwagę, kazałam im przywieźć sobie dwie własne poduszki, bo ja aż tylu nie mam, i dać mi znać, o której będą, żebym zdążyła wrócić z pracy.

Przyjechali w piątek po południu. Przywitali się i zaczęli wypakowywać jakieś swoje rzeczy. Może mam drobnomieszczańskie nawyki, ale nawet kiedy idę do koleżanki na ploty, przynoszę przynajmniej "coś do kawy", nie wspominając już o korzystaniu z grzecznościowego noclegu u de facto obcych ludzi. Od Państwa Doktorostwa dostałam w prezencie plastikowy długopis z logo gabinetu protetyki dentystycznej Wojtka oraz notesik z logo gabinetu medycyny estetycznej Agnieszki. Kto wie, może uznali, że tak źle wyglądam, że powinnam niezwłocznie zarezerwować sobie u nich wizytę.

Na kolację zaproponowałam wyjście do lokalnej, całkiem klimatycznej, bawarskiej restauracji. Byli zaskoczeni, że nie podjęłam ich domowym obiadem, ale wytłumaczyłam, że niestety obowiązki zawodowe nie pozwoliły mi na gotowanie dla 7 osób. Ponownie zaskoczeni byli, kiedy odmówiłam opłacenia rachunku za wszystkich. Ale muszę przyznać, że poza tymi drobiazgami całkiem sympatycznie się z nimi rozmawiało.

Wieczorem posiedzieliśmy jeszcze trochę u mnie w mieszkaniu i poszli spać. Rano zrobiłam im śniadanie, zjedli, podziękowali, pożegnali się i pojechali.

Trzy tygodnie później spędzałam weekend u mojego faceta. W sobotę późnym popołudniem zadzwonił do mnie Wojtek.
- Cran, gdzie ty jesteś?
- W tej chwili w Kopenhadze
- Jakiej Kopenhadze?
- Tej duńskiej, a czemu? Coś się stało?
- A za ile możesz być w domu? Bo my stoimy u ciebie pod drzwiami.
- Jak to stoicie u mnie pod drzwiami? Przecież nie umawialiśmy się na ten weekend. Nie ma mnie, w domu będę dopiero w poniedziałek po pracy.
- No przecież mówiliśmy, że jedziemy na wczasy na trzy tygodnie. Mogłaś się domyślić, kiedy będziemy wracać.
- Nic nie wspominaliście o chęci noclegu również w drodze powrotnej, inaczej zostawiłabym wam klucze u sąsiadów.
- Bo to chyba było logiczne?
- Dla mnie nie. Szkoda, że nic nie powiedzieliście, bo teraz mogę wam tylko podać kilka namiarów na pensjonaty w okolicy.
- Nie trzeba. Damy sobie radę. Cześć.

Najwidoczniej dali sobie radę, bo więcej nie dzwonili. Babci nic nie opowiadałam, bo nie chciałam robić kwasu.

Parę miesięcy później zmarł mój dziadek. Państwo Doktorostwo byli na pogrzebie, ale do nikogo z naszej rodziny nawet nie podeszli powiedzieć "dzień dobry". Nie wiem, czy się obrazili, czy po prostu nie było im w danej chwili nic potrzebne, więc nie zawracali sobie głowy kontaktami.

W te święta rozmawiałam z moją babcią. Okazało się, że ciocia Stasia ma prośbę. Ponieważ Agnieszka z Wojtkiem są zapalonymi narciarzami, a w Polsce wszystko pozamykane, postanowili w okresie ferii zimowych wybrać się z dzieciakami na narty do Szwajcarii. A ze jadą samochodem, a odległość spora, potrzebują po drodze przenocować, więc czy byłabym tak miła… Odpowiedziałam, że bardzo mi przykro, ale "niestety" mamy w Bawarii całkowity lockdown i kategoryczny zakaz przyjmowania w domach jakichkolwiek gości.

Jak im szkoda na samolot, to niech siedzą na tyłkach w domu.

nadrabianie więzi

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (217)

#87575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lunaskamander na początku swojej historii chyba telepatycznie wywołała mnie do tablicy, gdyż również nosiłam się z zamiarem opisania swojej ponad trzymiesięcznej przeprawy z telefonią komórkową, czekałam tylko na jej zakończenie.

Temat niemieckiej "obsługi klienta" (cudzysłów celowy) przewija się w moich historiach do wyrzygania i ta również będzie go dotyczyć. Tym razem do pakietu piekielnych cech doszło jeszcze prymitywne cwaniactwo.

Telefon w sieci O2 mam od początku pobytu w Niemczech, czyli już prawie 10 lat. Końcem września kończyła mi się umowa, więc 22 września udałam się do jednego z salonów tej sieci, mieszczącego się w galerii handlowej Riem Arcaden i położonego najbliżej mojego domu, celem jej przedłużenia i nabycia nowego telefonu.

Formalności zostały dopełnione, telefon wybrany, umowa podpisana. Na koniec sprzedawca wręczył mi jeszcze dodatkową kartę SIM. Tłumaczył, że karta jest darmowa przez okres jednego roku, tylko muszę pamiętać, żeby miesiąc przed upływem roku ją anulować i że wystarczy zrobić to dzwoniąc na infolinię. Nie chciałam jej przyjąć, gdyż nie jest mi do niczego potrzebna, jeden numer w zupełności mi wystarcza, poza tym bałam się, że przez rok zupełnie o niej zapomnę, nie anuluję na czas i wpędzę się w koszty. Pan jednak nalegał, mówiąc, że jest częścią pakietu, na który się zdecydowałam i ani jemu nie wolno mi jej nie dać, ani ja nie mogę z niej zrezygnować. Przepychanka trwała kilka minut, w końcu poddałam się i wzięłam te kartę.

28 września dostałam mailem informację o fakturze z O2 na 39 euro. Nie udało mi się kliknąć w "szczegóły", gdyż wyskakiwał jakiś błąd techniczny. Uznałam, że jest to pewnie jakaś końcowa faktura ze starej umowy (ponieważ opłaty za wszystkie subskrypcje, zakupy w iTunes oraz raty za telefon mam doliczane do rachunku, przez co kwoty rachunków wahają się między 120 i 150 euro, to 39 euro wyglądało jak jakaś końcówka czy wyrównanie i nie wzbudziło moich podejrzeń).

Jednak, kiedy kilka dni później pieniądze zostały pobrane mi z konta, obok transakcji widniał zupełnie inny numer klienta. Zadzwoniłam na infolinię, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi i za co jest ta faktura. Dowiedziałam się, że jest to miesięczny abonament plus opłata aktywacyjna za tę drugą kartę, lecz jako że karta miała być darmowa, opłata została naliczona omyłkowo i zostanie mi zwrócona. Zwrotu może jednak niestety dokonać tylko salon O2, gdyż podpisałam umowę w salonie, i muszę się tam udać osobiście. Tego samego dnia pojechałam do salonu w Riem Arcaden, tam przeproszono mnie za pomyłkę z opłatą i zapewniono, że w ciągu 14 dni otrzymam zwrot pieniędzy.

Minęło 14 dni, zwrotu brak. W międzyczasie otrzymałam za to kolejną fakturę za tę "darmową" kartę, tym razem na 11 euro. Ponownie udałam się do salonu w Riem Arcaden domagając się wyjaśnień. Tym razem obsługiwał mnie jakiś Turek, który niestety nie najlepiej posługiwał się niemieckim, co bardzo utrudniało rozmowę. Dowiedziałam się, że zwrotu środków może dokonać tylko pracownik, z którym podpisałam umowę lub menadżer sklepu. Żadna z tych opcji nie była jednak na ten moment możliwa, gdyż menadżera nie było i nie było wiadomo, kiedy znowu raczy się pojawić (ponoć wpadał góra raz w tygodniu), a pracownik, który obsługiwał mnie we wrześniu został w międzyczasie zwolniony dyscyplinarnie, ponoć za oszustwa (miło wiedzieć).

Po zapoznaniu się z informacjami w systemie, Turek oznajmił mi również, że ta niby darmowa karta nie dość, że wcale nie jest darmowa, bo w systemie widnieje jako drugi płatny abonament na moje nazwisko, to w dodatku nie mam możliwości rozwiązania umowy przed upływem 24 miesięcy. Czyli mam umowę, o której nic nie wiem i której nie podpisałam.

Pracownik na pytanie, jak mogło do tego dość, rozkłada ręce. (podejrzewam, że stało się tak: kiedy dostałam moją "prawdziwą" umowę do podpisania, podpisałam ją w bodajże 3 egzemplarzach, za każdym razem, rzecz jasna, czytając, co podpisuję. Tylko że podpis składa się na innej stronie niż ta z warunkami umowy, więc gdybam, że po moim wyjściu sprzedawca mógł podłożyć jedną stronę z moim podpisem do innej umowy. To by w sumie tłumaczyło tę dyscyplinarkę, jeśli robił tak z większą liczbą klientów i sprawa się w końcu rypła. (Ale to tylko moje gdybanie).

On nic nie wie i nic nie może dla mnie zrobić. Mam sobie pójść i nie zawracać głowy, a jak menadżer któregoś dnia się pojawi, to może do mnie zadzwoni. Taka opcja nie wchodziła w grę. Zażądałam natychmiastowej rozmowy z menadżerem sklepu, lub kimkolwiek decyzyjnym, kto może mi pomóc się z tego wyplątać. Ten na to, że nie ma takiej możliwości. Jeśli menadżer za kilka dni przyjdzie do sklepu, to może do mnie zadzwoni, mam czekać. On sam nie będzie po niego dzwonił, bo nie. W tym momencie też "zmienił płytę" i zaczął mnie oskarżać, że na pewno sama tę umowę podpisałam, a teraz próbuję oszukać ich firmę. Robił się przy tym coraz bardziej arogancki i agresywny. Ja nie dawałam się zbyć i ostatecznie doszło do awantury, po której zostałam w zasadzie wyrzucona ze sklepu. Oczywiście pies z kulawą nogą do mnie nie zadzwonił.

W międzyczasie poprosiłam mój bank o cofnięcie tego przelewu na 39 euro, gdyż wyglądało to na jedyny możliwy sposób odzyskania pieniędzy. Bank zrobił to bez najmniejszego problemu, poinformowali mnie jednak, że najprawdopodobniej O2 będzie się ze mną kontaktować w sprawie wycofanej płatności. Czekałam na to z utęsknieniem.

Rzeczywiście jakoś w okolicach 10 listopada odebrałam telefon od O2, z numeru z Düsseldorfu. Pracownik przedstawił się jako przedstawiciel Centrali i poinformował, że dzwoni, chcąc dowiedzieć się, czy jestem zadowolona z otrzymywanych usług oraz czy mam z ich siecią jakieś problemy, które mógłby mi pomóc rozwiązać. Opowiedziałam mu całe story z "darmową" kartą SIM, poskarżyłam na salon w Riem Arcaden i poprosiłam o pomoc w rozwiązaniu tej umowy i anulowaniu wystawionych faktur.

Pracownik przeprosił za wynikłe problemy, zapewnił mnie, że dodatkowa umowa została niniejszym anulowana, a wszystkie opłaty również zostaną anulowane / zwrócone. Jako rekompensatę od sieci zaproponował obniżenie miesięcznego abonamentu na mój "prawdziwy" numer o 50% do końca trwania umowy (czyli prawie 2 lata). Oczywiście chętnie na to przystałam. Pracownik poinformował mnie, że w związku z tym otrzymam nową kartę SIM, zapewniając, że mój numer telefonu się nie zmieni. Kartę powinnam otrzymać za kilka dni, jednak z przyczyn technicznych aktywować będę mogła ją dopiero 10 dni po otrzymaniu.

Rzeczywiście, kilka dni później otrzymałam nową kartę SIM. Postanowiłam nie czekać 10 dni i spróbowałam aktywować ją od razu. I bardzo dobrze, że tak zrobiłam. Ku mojemu zdziwieniu karta miała inny numer telefonu. Zadzwoniłam na infolinię, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi tym razem.

Pracownica infolinii bardzo przeprosiła i poinformowała mnie, że osoba, która się ze mną skontaktowała, nie była pracownikiem centrali, ale sprzedawcą, który w ten sposób podstępem wcisnął mi umowę na trzeci abonament. Do tego druga umowa, wbrew temu, co pan deklarował, oczywiście nadal nie została anulowana. Pani stwierdziła, że ​​jest to niestety bardzo powszechna praktyka wśród sprzedawców O2, którzy mają ciśnienie na jak najwyższą sprzedaż.

Na szczęście, ponieważ umowa została wystawiona przez pracownika call center, a ja zmieściłam się w 14 dniach, które formalnie miałam na odstąpienie od umowy, mogła ją natychmiast anulować. W kwestii drugiego abonamentu nie mogła niestety pomóc, gdyż umowy zawarte w salonie, można rozwiązać tylko w salonie.

27 listopada otrzymałam kolejną fakturę za drugą kartę SIM, na 43 euro. Tym razem wybrałam się do innego sklepu O2, w centrum Monachium, na Marienplatz. Pracownica sklepu wysłuchała historii, z przykrością stwierdziła, że niestety nie może anulować tej umowy, ponieważ może ją anulować tylko ten sam salon, w którym została podpisana.

Doradziła mi jednak inne rozwiązanie. O2 ma biuro w Norymberdze, które zajmuje się reklamacjami. Można u nich również wypowiedzieć umowę, kontaktując się z nimi listownie. Dała mi formularz wypowiedzenia umowy i poprosiła o przesłanie go na podany adres, wraz z formalnym listem reklamacyjnym. Poinformowała mnie również, że salon w Riem Arcaden nie jest oficjalnym salonem O2, tylko salonem partnerskim, prowadzonym, jak to określiła, przez tureckiego cwaniaczka, który takich samych tureckich cwaniaczków u siebie zatrudnia. Są na nich co chwilę skargi i trzeba ich omijać szerokim łukiem.

Wypełniłam formularz, napisałam oficjalną skargę, załączyłam kopie dokumentów i wysłałam wszystko do biura w Norymberdze. 5 stycznia zadzwoniła do mnie pani z centrali w Monachium (tam mieści się główny oddział firmy). Bardzo przeprosiła za całą skandaliczną sytuację, potwierdziła rozwiązanie drugiej umowy, obiecała zwrot pobranych opłat oraz zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji służbowych wobec pracowników. Potwierdzenie rozwiązania umowy mam w najbliższych dniach otrzymać listownie, zwrot kosztów z następnym rachunkiem. Dla pewności dzisiaj zadzwoniłam jeszcze na infolinię, aby potwierdzić, czy druga umowa faktycznie została rozwiązana. Tak, została rozwiązana. Po ponad 3 miesiącach szarpaniny.

Telefonia komórkowa O2

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (152)

#87467

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z naszymi klientami mamy różne układy. Z niektórymi czysto biznesowe i profesjonalne, z innymi każdą rozmowę szef trzy dni odchorowuje, a jeszcze z innymi (zwłaszcza z tymi, z którymi mój szef zna się od lat) relacje są bardzo ciepłe, wręcz przyjacielskie. Ci ostatni bardzo często oferują nam spore zniżki na swoje produkty. Ja korzystam z tego w znikomym stopniu, gdyż większość produktów, nawet ze zniżką, jest daleko poza moim zasięgiem cenowym (typu dywan za 20 kawałków, czy piekarnik za siedem), mój szef za to w ten sposób urządził sobie dom.

Ostatnio chciałam kupić pewną rzecz mojej mamie na gwiazdkę. Dla potrzeb historii niech to będzie powiedzmy filiżanka ze spodeczkiem z miśnieńskiej porcelany o wartości rynkowej w okolicach 140 euro. Jako że marka jest trudno dostępna, pytam szefa, jako eksperta od dóbr luksusowych, gdzie najlepiej będzie mi to dostać. On na to: "jak to gdzie? U mojego dobrego przyjaciela pana Schulza (wiceprezesa do spraw marketingu u producenta). Zadzwoń do niego, pozdrów go ode mnie serdecznie, powiedz, który produkt Cię interesuje i poproś o ofertę cenową."

Z panem Schulzem miałam już wielokrotnie wcześniej kontakt, jest to przesympatyczny człowiek, tak więc zadzwoniłam, przeprosiłam, że z taką prywatą i mówię, o co chodzi. On się bez problemu zgodził, z tym, że powiedział, że on mi zaraz wyśle wybrany przeze mnie produkt, a rachunek i dane do płatności będą w środku w paczce. Ceny przez telefon niestety nie może mi podać, ale "stratna nie będę".

Po kilku dniach do biura przyszła paczka, a w niej nie jedna filiżanka, tylko cały komplet, a zamiast rachunku kartka z podziękowaniem za miłą współpracę i życzeniami wesołych świąt. Pytam mojego szefa, co mam z tym zrobić, jest mi strasznie głupio i absolutnie nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu. Szef się zaśmiał, mówi, że jak zna Schulza, to wiedział, że tak będzie i żebym mu po prostu wysłała kartkę z podziękowaniami i może butelkę jakiegoś dobrego alkoholu.

Doradził mi stronę internetową, z której on sam zawsze kupuje alkohol i pomógł wybrać butelkę dobrego szampana z odpowiedniego rocznika. Oprócz tego poinformował mnie, że produkty z tego sklepu są odpowiednio zabezpieczone do transportu, do tego bardzo ładnie zapakowane, więc żeby zamówić z wysyłką bezpośrednio na adres pana Schulza. Wrzuciłam szampana do wirtualnego koszyka, dołączyłam kartkę z podziękowaniem, wpisałam dane pana Schulza jako adresata, swoje dane jako płatnika i kliknęłam przycisk "dalej", żeby dokonać płatności.

Tutaj mały wtręt. W Niemczech, kupując coś przez internet, zwykle ma się do wyboru 5 rodzajów płatności: PayPalem, kartą kredytową, przelewem bankowym, którego dokonuję samodzielnie na podany nr konta; przez tzw. Lastschrift, czyli ja podaję swój IBAN, a sklep sam mi ściągnie pieniądze z konta oraz "na rachunek", czyli zapłaty nie dokonuję w momencie składania zamówienia, tylko razem z towarem przyjdzie faktura z numerem konta, na które w ciągu 14 dni trzeba przelać pieniądze.

A więc przechodzę dalej, żeby dokonać płatności i tu mały zonk. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast opcji płatności pojawiła się informacja, że bardzo dziękują za złożenie zamówienia i że zostanie ono zrealizowane w ciągu 2-3 dni roboczych. Jako metodę płatności sklep z automatu narzucił mi opcję "na rachunek". Sprawdzam jeszcze pocztę, czy może faktura przyszła mailem. Mail ze sklepu owszem przyszedł, z tym że było w nim tylko potwierdzenie złożenia zamówienia oraz informacja, że faktura z danymi do przelewu będzie w paczce z towarem. Którą dostanie pan Schulz… Czyli meganiezręczna sytuacja, której chciałabym uniknąć.

Natychmiast dzwonię na infolinię sklepu, żeby odkręcać sprawę. Odebrał miły pan, mówię, co się stało i dlaczego to się nie powinno stać, że to prezent, w dodatku dla klienta, on tego rachunku absolutnie nie może dostać i niech pan coś wymyśli. Pan na to, że przy zamówieniach złożonych online nie ma niestety takiej możliwości, ale on może zrobić coś innego. Anuluje moje zamówienie w systemie i sporządzimy je jeszcze raz przez telefon, tym razem on wpisze wszystkie potrzebne informacje, łącznie z tą, że jest to prezent i do paczki nie wolno włożyć faktury, którą ja muszę otrzymać mailem. Zaproponowałam jeszcze, żeby może dla bezpieczeństwa wysłać paczkę pod mój adres i ja po upewnieniu się, że nie ma w niej faktury, prześlę ją dalej. Pan na to, że mi to stanowczo odradza, bo oni mają swojego kuriera, gdzie mogą dać gwarancję, że produkt dojdzie w idealnym stanie, natomiast te wszystkie DHLe i inne UPSy wiadomo jak obchodzą się z paczkami, mając w głębokim poważaniu, że na opakowaniu wyraźnie stoi "uwaga szkło". W sumie racja. Mówię który produkt, dyktuję tekst na kartkę z podziękowaniami, podaję dane do faktury oraz nazwisko i adres odbiorcy. Pan jeszcze raz zapewnia, że faktura niebawem przyjdzie mailem.

Dzisiaj rano przychodzi mail ze sklepu, że zamówienie zostało wysłane i jest w drodze do odbiorcy. Faktury za to ni hu hu. Dzwonię na infolinię, przedstawiam sytuację i pytam, co z fakturą. No jak to co? Zapakowana razem z butelką jest już w drodze do odbiorcy. Inaczej się nie da, taka polityka firmy. No ale przecież wasz pracownik deklarował coś innego i podobno zamieścił z zamówieniu stosowną notatkę? Ano kolega zamieszczać mógł sobie, co miał ochotę, ale polityka firmy jest, jaka jest. Zdziwiło mnie to bardzo, bo wiele sklepów internetowych, chociażby Swarovski, ma nawet w formularzu zamówienia pole "prezent", po zaznaczeniu którego, towar przychodzi ładnie zapakowany i bez informacji o cenie, a rachunek wysyłany jest osobno, więc taka "polityka firmy" w sklepie z markowymi alkoholami, które kupuje się głównie na prezent, wydaje się co najmniej niedorzeczna.

No ale nic to, najwyżej zadzwonię czy napiszę do pana Schulza i wytłumaczę, że sklep niechcąco umieścił w paczce rachunek, który ma zignorować, a najlepiej wyrzucić bez patrzenia. Pytam jeszcze pani, kiedy mogę się spodziewać rachunku mailem, bo chciałabym zapłacić. Okazuje się, że nie mogę. Rachunek jest w paczce z towarem, mailem nie mogą wysłać, bo "polityka firmy" (też przedziwnie, zawsze, kiedy zamawiam coś przez internet "na rachunek", fakturę przysyłają i w paczce, i elektronicznie, poza tym, po co w takim razie każą podać dane do rachunku, skoro wysyłają go gdzie indziej - odpowiedź: polityka firmy). Pytam się pani, że już pomijając wynikłą żenującą sytuację, to jak ja mam im zapłacić rachunek, który otrzymał ktoś inny? Pani na to, że to przecież żaden problem, mogę poprosić odbiorcę przesyłki, żeby zeskanował fakturę albo wysłał mi ją pocztą.

No tak, świetny pomysł. Facet mi wyświadcza niesamowitą grzeczność, a ja jakbym nie miała już wystarczających wyrzutów sumienia, jeszcze go będę po pocztach ciągać i angażować w wysyłanie rachunku, którego nie miał prawa dostać. Pani jest przykro, ale "polityka firmy" i nic więcej nie może dla mnie zrobić, anulować zamówienia też już nie mogę, bo jest w drodze, więc jeśli to wszystko, to pani się żegna i życzy mi miłego dnia.

Biłam się jakiś czas z myślami, jak ugryźć temat, bo to jednak wstyd jak nie wiem, po czym postanowiłam zadzwonić jeszcze raz za parę godzin. Może trafię na mniej betonowego konsultanta i uda się znaleźć jakieś wyjście z impasu. Dzwonię, i tym razem od innej pani dowiaduję się, że jednak się da. Jednak mogą zrobić wyjątek i wysłać mi fakturę listem. Natomiast jeśli chodzi o fakturę dołączoną do paczki, to tutaj pani niestety nie ma dostępu do takiej informacji. Może dołączono, bo "polityka firmy", a może nie, bo notka kolegi, żeby tego nie robić. Jaki jest stan faktyczny, nie wiadomo. Wiem za to, z którego sklepu już nigdy więcej nic nie zamówię.

sklep z alkoholem

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (178)