Profil użytkownika

Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 27 września 2023 - 20:43 |
- Historii na głównej: 107 z 108
- Punktów za historie: 17628
- Komentarzy: 2257
- Punktów za komentarze: 17481
Często czyta się o chamskim zachowaniu personelu w polskich placówkach medycznych. Mieszkając na co dzień w innym kraju i nie doświadczając tego osobiście, zastanawiałam się czasami, na ile faktycznie tak to wygląda, a na ile jest to wyolbrzymianie czy przewrażliwienie osób opisujących. W końcu znajdując się w szczególnej sytuacji często odbieramy pewne rzeczy bardziej dotkliwie niż są one w rzeczywistości.
W zeszłym tygodniu miałam zabieg chirurgiczny. Co prawda ze wskazań zdrowotnych, ale że zaliczający się do chirurgii plastycznej i nierefundowany, ze względu na cenę poddałam mu się w Polsce. Wybrałam jedną z renomowanych klinik chirurgii plastycznej na Dolnym Śląsku. Jeśli chodzi o warunki w szpitalu, sam zabieg, opiekę lekarską, wszystko było w najwyższym standardzie i w zasadzie poza paroma drobiazgami nie było się do czego przyczepić. Zarówno lekarze i pielęgniarki byli bardzo kompetentni i przesympatyczni. Z jednym wyjątkiem. Pani pielęgniarka, która albo minęła się z powołaniem, albo zapomniała, że nie pracuje w powiatowej lecznicy w Koziej Wólce (chociaż nawet tam powinny ją obowiązywać jakieś standardy).
Zabieg miałam rano, po wybudzeniu się z narkozy miałam spędzić kilka godzin na oddziale i po zejściu wszystkich kroplówek zdecydować, czy zostaję w szpitalu na noc, czy chcę wyjść, przenocować w pobliskim hotelu i następnego dnia wrócić na kontrolę. Przed operacją lekarz poinformował mnie, że po zabiegu podadzą mi dożylnie antybiotyk, elektrolity oraz silne środki przeciwbólowe, gdyż zabieg jest dość inwazyjny.
Faktycznie, po wybudzeniu się czułam bardzo silny ból, utrudniający poruszanie. Przewieziono mnie na salę, leżałam sobie pod kroplówką i powoli dochodziłam do siebie. Pamiętam, że było mi strasznie gorąco i bardzo chciało mi się pić. W którymś momencie (nie wiem, która był godzina, bo jeszcze nie do końca doszłam do siebie) zajrzał do mnie lekarz, który mnie operował, spytał, jak się czuję, opowiedział, jak poszedł zabieg, przyznał mi rację, że na sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie (termostat na ścianie wskazywał ponad 27 stopni), uchylił okno i powiedział, że zaraz przyśle pielęgniarkę z butelką wody, bo muszę teraz dużo pić, a jak tylko zejdzie mi kroplówka z antybiotykiem, pielęgniarka poda mi dożylnie środki przeciwbólowe i elektrolity. On się teraz pożegna, bo idzie do domu, wręczył mi wypis, gdybym chciała nocować poza szpitalem i widzimy się jutro na kontroli.
Za jakiś czas faktycznie przyszła pielęgniarka. Odłączyła mi pustą kroplówkę i zaczęła podłączać nową z elektrolitami. Poprosiłam ją o podanie mi środków przeciwbólowych, tak jak mówił chirurg oraz o zmianę opatrunków, bo obecne już przeciekły. I jeśli można, to o jakąś wodę, bo bardzo chce mi się pić. Ofuknęłą mnie, że na zmiany opatrunków ona nie ma czasu, wody mi nie da, bo ona nie jest od tego, a środków przeciwbólowych też nie, bo "lekarz nie pozwala". Zdziwiłam się, bo mnie mówił coś innego, no ale może otępiała po narkozie, źle go zrozumiałam. Wychodząc zamknęła okno i podkręciła ogrzewanie. W torbie miałam małą buteleczkę wody, udało mi się po nią sięgnąć, więc dałam radę trochę się napić.
Po jakimś czasie przyszedł anestezjolog. Pierwsze, co zrobił, to stwierdził, że w sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie i uchylił okno. Spytał, jak się czuję, potwierdził, że natychmiast trzeba podać mi leki przeciwbólowe, pogadaliśmy, pożegnał się i poszedł.
Chwilę po jego wyjściu zauważyłam, że kroplówka z elektrolitami przestała lecieć, do tego dłoń, w którą miałam wbity wenflon mocno spuchła, jest zaczerwieniona, gorąca w dotyku i dość mocno boli. Opatrunki przeciekły już tak, że na pościeli porobiły się ogromne plamy z krwi i czegoś żółtego, leżało się w tym mało komfortowo, w dalszym ciągu dokuczał mi silny ból po zabiegu, poza tym zaczął mi już mocno cisnąć pęcherz i musiałam skorzystać z toalety. I nadal bardzo chciało mi się pić.
Wezwałam pielęgniarkę. Przyszła z fochem, że zawracam jej głowę. Ponownie, mimo moich protestów, zamknęła okno. Pokazałam jej, że przestała lecieć kroplówka. Fuknęła, że na pewno "coś sobie porobiłam" i zapchałam wenflon i skoro tak, to ona mi jej w takim razie drugi raz podłączać nie będzie (nie wiem, za karę?) i zabrała to całe ustrojstwo. Poprosiłam jeszcze raz o środki przeciwbólowe, bo po pierwsze, że dwóch lekarzy potwierdziło, że ma mi je podać, po drugie, mnie naprawdę mocno boli. Na co usłyszałam:
"Boli? I prawidłowo! Musi boleć. Zachciało się zabiegów, to niech teraz cierpi. Za fanaberie się płaci. W dupie się ludziom przewraca".
Nie poda mi leków i już. Wody też nie. Kiedy wstawałam, żeby pójść to toalety, zauważyła poplamioną pościel, za co też mi się oberwało, że co ja narobiłam, tylko problemy ze mną i tak dalej, teraz trzeba będzie prać pościel (to nie zamierzali jej prać między pacjentami?). Tu już jej przerwałam, mówiąc, że nie byłoby problemu gdyby mi te opatrunki zmieniła wtedy, kiedy ją o to prosiłam, a nie po prawie 2 godzinach. Burcząc coś pod nosem, z wielką łaską w końcu zmieniła mi je zmieniła. Poprosiłam ją jeszcze, żeby rzuciła okiem na tę spuchniętą dłoń, bo tam albo robi się jakiś stan zapalny, albo mam jakąś reakcję alergiczną. Nie spojrzała, powiedziała, że sobie wymyślam i zawracam jej głowę. I poszła sobie.
W tym momencie podjęłam decyzję, że przenoszę się do hotelu. Doszłam już w miarę do siebie, jestem w stanie stać czy przejść się, co prawda zgięta w pół, ale bez zawrotów głowy, więc dam radę tam dotrzeć. Zamiast cały wieczór i noc kopać z babskiem i handryczyć o każdą bzdurę, wolę co mi będzie potrzebne zamówić sobie room service, który mi to dostarczy bez focha i głupich komentarzy. Pozbierałam swoje rzeczy, w automacie przy wyjściu ze szpitala zaopatrzyłam się w napoje, wezwałam taksówkę i pojechałam.
Następnego dnia podczas kontroli opowiedziałam lekarzowi całe zajście. Wściekł się (przede wszystkim na to, że nie podała mi leków), powiedział, że on słyszał, że były już na nią skargi i zapowiedział, że zrobi z babą porządek.
O ile na jej złośliwości mogłam machnąć ręką - pies ją drapał, wyjdę za parę godzin i nie będę jej więcej oglądać, to samowolna, celowa odmowa podania leków zaordynowanych przez lekarza, w imię karania pacjenta za "fanaberie", już chyba podchodzi pod działanie na szkodę pacjenta. Już pomijając fakt, ze pracując w prywatnej klinice chirurgii plastycznej, ta pani żyje z tego, że ludzie mają "fanaberie" i dzięki nim ma również znacznie bardziej komfortowe warunki pracy (i zapewne też zarobki) niż miałaby na SORze w publicznym szpitalu. Więc po co, jak to mówią, "kąsa rękę, która ją karmi"?
W zeszłym tygodniu miałam zabieg chirurgiczny. Co prawda ze wskazań zdrowotnych, ale że zaliczający się do chirurgii plastycznej i nierefundowany, ze względu na cenę poddałam mu się w Polsce. Wybrałam jedną z renomowanych klinik chirurgii plastycznej na Dolnym Śląsku. Jeśli chodzi o warunki w szpitalu, sam zabieg, opiekę lekarską, wszystko było w najwyższym standardzie i w zasadzie poza paroma drobiazgami nie było się do czego przyczepić. Zarówno lekarze i pielęgniarki byli bardzo kompetentni i przesympatyczni. Z jednym wyjątkiem. Pani pielęgniarka, która albo minęła się z powołaniem, albo zapomniała, że nie pracuje w powiatowej lecznicy w Koziej Wólce (chociaż nawet tam powinny ją obowiązywać jakieś standardy).
Zabieg miałam rano, po wybudzeniu się z narkozy miałam spędzić kilka godzin na oddziale i po zejściu wszystkich kroplówek zdecydować, czy zostaję w szpitalu na noc, czy chcę wyjść, przenocować w pobliskim hotelu i następnego dnia wrócić na kontrolę. Przed operacją lekarz poinformował mnie, że po zabiegu podadzą mi dożylnie antybiotyk, elektrolity oraz silne środki przeciwbólowe, gdyż zabieg jest dość inwazyjny.
Faktycznie, po wybudzeniu się czułam bardzo silny ból, utrudniający poruszanie. Przewieziono mnie na salę, leżałam sobie pod kroplówką i powoli dochodziłam do siebie. Pamiętam, że było mi strasznie gorąco i bardzo chciało mi się pić. W którymś momencie (nie wiem, która był godzina, bo jeszcze nie do końca doszłam do siebie) zajrzał do mnie lekarz, który mnie operował, spytał, jak się czuję, opowiedział, jak poszedł zabieg, przyznał mi rację, że na sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie (termostat na ścianie wskazywał ponad 27 stopni), uchylił okno i powiedział, że zaraz przyśle pielęgniarkę z butelką wody, bo muszę teraz dużo pić, a jak tylko zejdzie mi kroplówka z antybiotykiem, pielęgniarka poda mi dożylnie środki przeciwbólowe i elektrolity. On się teraz pożegna, bo idzie do domu, wręczył mi wypis, gdybym chciała nocować poza szpitalem i widzimy się jutro na kontroli.
Za jakiś czas faktycznie przyszła pielęgniarka. Odłączyła mi pustą kroplówkę i zaczęła podłączać nową z elektrolitami. Poprosiłam ją o podanie mi środków przeciwbólowych, tak jak mówił chirurg oraz o zmianę opatrunków, bo obecne już przeciekły. I jeśli można, to o jakąś wodę, bo bardzo chce mi się pić. Ofuknęłą mnie, że na zmiany opatrunków ona nie ma czasu, wody mi nie da, bo ona nie jest od tego, a środków przeciwbólowych też nie, bo "lekarz nie pozwala". Zdziwiłam się, bo mnie mówił coś innego, no ale może otępiała po narkozie, źle go zrozumiałam. Wychodząc zamknęła okno i podkręciła ogrzewanie. W torbie miałam małą buteleczkę wody, udało mi się po nią sięgnąć, więc dałam radę trochę się napić.
Po jakimś czasie przyszedł anestezjolog. Pierwsze, co zrobił, to stwierdził, że w sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie i uchylił okno. Spytał, jak się czuję, potwierdził, że natychmiast trzeba podać mi leki przeciwbólowe, pogadaliśmy, pożegnał się i poszedł.
Chwilę po jego wyjściu zauważyłam, że kroplówka z elektrolitami przestała lecieć, do tego dłoń, w którą miałam wbity wenflon mocno spuchła, jest zaczerwieniona, gorąca w dotyku i dość mocno boli. Opatrunki przeciekły już tak, że na pościeli porobiły się ogromne plamy z krwi i czegoś żółtego, leżało się w tym mało komfortowo, w dalszym ciągu dokuczał mi silny ból po zabiegu, poza tym zaczął mi już mocno cisnąć pęcherz i musiałam skorzystać z toalety. I nadal bardzo chciało mi się pić.
Wezwałam pielęgniarkę. Przyszła z fochem, że zawracam jej głowę. Ponownie, mimo moich protestów, zamknęła okno. Pokazałam jej, że przestała lecieć kroplówka. Fuknęła, że na pewno "coś sobie porobiłam" i zapchałam wenflon i skoro tak, to ona mi jej w takim razie drugi raz podłączać nie będzie (nie wiem, za karę?) i zabrała to całe ustrojstwo. Poprosiłam jeszcze raz o środki przeciwbólowe, bo po pierwsze, że dwóch lekarzy potwierdziło, że ma mi je podać, po drugie, mnie naprawdę mocno boli. Na co usłyszałam:
"Boli? I prawidłowo! Musi boleć. Zachciało się zabiegów, to niech teraz cierpi. Za fanaberie się płaci. W dupie się ludziom przewraca".
Nie poda mi leków i już. Wody też nie. Kiedy wstawałam, żeby pójść to toalety, zauważyła poplamioną pościel, za co też mi się oberwało, że co ja narobiłam, tylko problemy ze mną i tak dalej, teraz trzeba będzie prać pościel (to nie zamierzali jej prać między pacjentami?). Tu już jej przerwałam, mówiąc, że nie byłoby problemu gdyby mi te opatrunki zmieniła wtedy, kiedy ją o to prosiłam, a nie po prawie 2 godzinach. Burcząc coś pod nosem, z wielką łaską w końcu zmieniła mi je zmieniła. Poprosiłam ją jeszcze, żeby rzuciła okiem na tę spuchniętą dłoń, bo tam albo robi się jakiś stan zapalny, albo mam jakąś reakcję alergiczną. Nie spojrzała, powiedziała, że sobie wymyślam i zawracam jej głowę. I poszła sobie.
W tym momencie podjęłam decyzję, że przenoszę się do hotelu. Doszłam już w miarę do siebie, jestem w stanie stać czy przejść się, co prawda zgięta w pół, ale bez zawrotów głowy, więc dam radę tam dotrzeć. Zamiast cały wieczór i noc kopać z babskiem i handryczyć o każdą bzdurę, wolę co mi będzie potrzebne zamówić sobie room service, który mi to dostarczy bez focha i głupich komentarzy. Pozbierałam swoje rzeczy, w automacie przy wyjściu ze szpitala zaopatrzyłam się w napoje, wezwałam taksówkę i pojechałam.
Następnego dnia podczas kontroli opowiedziałam lekarzowi całe zajście. Wściekł się (przede wszystkim na to, że nie podała mi leków), powiedział, że on słyszał, że były już na nią skargi i zapowiedział, że zrobi z babą porządek.
O ile na jej złośliwości mogłam machnąć ręką - pies ją drapał, wyjdę za parę godzin i nie będę jej więcej oglądać, to samowolna, celowa odmowa podania leków zaordynowanych przez lekarza, w imię karania pacjenta za "fanaberie", już chyba podchodzi pod działanie na szkodę pacjenta. Już pomijając fakt, ze pracując w prywatnej klinice chirurgii plastycznej, ta pani żyje z tego, że ludzie mają "fanaberie" i dzięki nim ma również znacznie bardziej komfortowe warunki pracy (i zapewne też zarobki) niż miałaby na SORze w publicznym szpitalu. Więc po co, jak to mówią, "kąsa rękę, która ją karmi"?
Prywatna klinika
Ocena:
190
(206)
Facebook przypomniał mi sytuację sprzed 2 lat.
Pojechałyśmy z koleżanką i naszymi facetami na Oktoberfest, pojeździć na karuzelach.
Było już po 22, koleżanka i ja (panowie nie chcieli) kupiłyśmy bilety na atrakcję o nazwie Break Dance (można wygooglać) - takie coś, gdzie na kręcącej się platformie wirują takie jakby samochodziki. Już pierwszą piekielnością była fatalna obsługa, która zrezygnowała z systemu kolejkowego na rzecz "kto ma mocniejsze łokcie, ten lepszy" i na tę platformę wpuszczała znacznie większą liczbę osób niż było dostępnych miejsc, kompletnie ignorując fakt, że ludzie, chcąc dopaść samochodzik, jeszcze przed końcem poprzedniej rundy przepychali się i rzucali na kręcącą się jeszcze z dużą szybkością platformę Wydawało się kwestią czasu aż ktoś się w końcu przewróci, a maszyna wciągnie mu kończynę i przemieli na wołowe w kością.
Po przeczekaniu kilku kolejek walki o ogień (od rezygnacji powstrzymał nas tylko fakt, że bilety były bezzwrotne) udało nam się trafić na wolny samochodzik. Wsiadłyśmy i w tym momencie rzuciły się na nas dwie nastolatki. Takie góra 14-15 lat, czyli ponad 20 lat młodsze od nas. Podniosły wrzask, że mamy je wpuścić, bo im się należy, one chcą i one nie będą dłużej czekać, bo nie. Koleżanka zupełnie spokojnie im odpowiedziała, że byłyśmy pierwsze, też czekałyśmy i nie widzi powodu, dla którego miałybyśmy im nagle ustąpić, bo tak. Mają poczekać na swoją kolej jak wszyscy inni. Jedna dziewuszka zrozumiała, natomiast druga wpadła w jakąś furię i nadal wrzeszcząc rzuciła się z pazurami w kierunku twarzy koleżanki. Ta odepchnęła jej rękę, nadal spokojnie mówiąc, że jeśli tylko ją dotknie to wzywamy policję. Dziewczę chyba się wystraszyło, bo odstąpiło od ataku bezpośredniego, tylko jeszcze przez chwilę waliła w samochodzik pięściami.
Ponownie dopadły nas, kiedy po zakończeniu przejażdżki szliśmy dalej i zaczęły coś pyskować. Tym razem na szczęście bez prób przemocy fizycznej (może zdążyły się uspokoić, a może uznały, że przeciwko 4 osobom mają mniejsze szanse, kto wie). Odpowiedziałyśmy, że nie mamy zamiaru z nimi dyskutować, ale za to chętnie porozmawiamy sobie z ich rodzicami w obecności policji i urzędnika Jugendamtu (urząd do spraw dzieci i młodzieży), bo jest po 22 i ich, jako nieletnich, w ogóle nie ma prawa tu być. Uciekły.
Zastanawiałyśmy się, skąd się takie zachowanie bierze. Czy jest to kwestia kraju i jakichś innych norm wychowania? Czy też mamy takie czasy i rośnie nam pokolenie roszczeniowych gówniarzy, przekonanych, że wszystko im wolno i wszystko im się należy, a jak czegoś nie dostaną już natychmiast, to wpadają w furię? Pamiętam, kiedy sama byłam w tym wieku, w życiu nie przyszłoby mi do głowy rzucać się na kogoś z wrzaskiem i pięściami, a już zwłaszcza na na osoby w wieku moich rodziców…
Pojechałyśmy z koleżanką i naszymi facetami na Oktoberfest, pojeździć na karuzelach.
Było już po 22, koleżanka i ja (panowie nie chcieli) kupiłyśmy bilety na atrakcję o nazwie Break Dance (można wygooglać) - takie coś, gdzie na kręcącej się platformie wirują takie jakby samochodziki. Już pierwszą piekielnością była fatalna obsługa, która zrezygnowała z systemu kolejkowego na rzecz "kto ma mocniejsze łokcie, ten lepszy" i na tę platformę wpuszczała znacznie większą liczbę osób niż było dostępnych miejsc, kompletnie ignorując fakt, że ludzie, chcąc dopaść samochodzik, jeszcze przed końcem poprzedniej rundy przepychali się i rzucali na kręcącą się jeszcze z dużą szybkością platformę Wydawało się kwestią czasu aż ktoś się w końcu przewróci, a maszyna wciągnie mu kończynę i przemieli na wołowe w kością.
Po przeczekaniu kilku kolejek walki o ogień (od rezygnacji powstrzymał nas tylko fakt, że bilety były bezzwrotne) udało nam się trafić na wolny samochodzik. Wsiadłyśmy i w tym momencie rzuciły się na nas dwie nastolatki. Takie góra 14-15 lat, czyli ponad 20 lat młodsze od nas. Podniosły wrzask, że mamy je wpuścić, bo im się należy, one chcą i one nie będą dłużej czekać, bo nie. Koleżanka zupełnie spokojnie im odpowiedziała, że byłyśmy pierwsze, też czekałyśmy i nie widzi powodu, dla którego miałybyśmy im nagle ustąpić, bo tak. Mają poczekać na swoją kolej jak wszyscy inni. Jedna dziewuszka zrozumiała, natomiast druga wpadła w jakąś furię i nadal wrzeszcząc rzuciła się z pazurami w kierunku twarzy koleżanki. Ta odepchnęła jej rękę, nadal spokojnie mówiąc, że jeśli tylko ją dotknie to wzywamy policję. Dziewczę chyba się wystraszyło, bo odstąpiło od ataku bezpośredniego, tylko jeszcze przez chwilę waliła w samochodzik pięściami.
Ponownie dopadły nas, kiedy po zakończeniu przejażdżki szliśmy dalej i zaczęły coś pyskować. Tym razem na szczęście bez prób przemocy fizycznej (może zdążyły się uspokoić, a może uznały, że przeciwko 4 osobom mają mniejsze szanse, kto wie). Odpowiedziałyśmy, że nie mamy zamiaru z nimi dyskutować, ale za to chętnie porozmawiamy sobie z ich rodzicami w obecności policji i urzędnika Jugendamtu (urząd do spraw dzieci i młodzieży), bo jest po 22 i ich, jako nieletnich, w ogóle nie ma prawa tu być. Uciekły.
Zastanawiałyśmy się, skąd się takie zachowanie bierze. Czy jest to kwestia kraju i jakichś innych norm wychowania? Czy też mamy takie czasy i rośnie nam pokolenie roszczeniowych gówniarzy, przekonanych, że wszystko im wolno i wszystko im się należy, a jak czegoś nie dostaną już natychmiast, to wpadają w furię? Pamiętam, kiedy sama byłam w tym wieku, w życiu nie przyszłoby mi do głowy rzucać się na kogoś z wrzaskiem i pięściami, a już zwłaszcza na na osoby w wieku moich rodziców…
Oktoberfest
Ocena:
156
(176)
Historia sprzed prawie 8 lat, przypomniała mi się przy okazji porządków w szafie.
Gwoli wprowadzenia. Kiedy kupuje się coś przez internet spoza EU, zdarza się, że towar zostanie zatrzymany w urzędzie celnym. Wówczas trzeba dosłać/dowieźć jakieś papiery, typu dowód zakupu, zgodzić się na otworzenie paczki, i tym podobne, czego tam sobie celnicy zażyczą. Ponieważ mieszkam na przedmieściach Monachium, które podlegają pod inny powiat, urząd celny, który obsługuje moją okolicę, nie znajduje się w Monachium, tylko na głębokiej bawarskiej prowincji, w jakiejś wioseczce nad jeziorem Chiemsee, ponad 70km od mojego domu.
Zamówiłam przez internet 2 pary butów. Obydwie ze Stanów. Trampki Converse z amerykańskiej strony producenta (wówczas opcja personalizacji butów nie była dostępna w Europie) za około 50 USD oraz szpilki Manolo Blahnik z któregoś z nowojorskich domów handlowych, za znacznie większą kwotę (zamówione ze Stanów, gdyż tam można było je dostać około 200€ taniej).
Ponieważ zamawiałam je w tym samym czasie, w tym samym czasie zostały wysłane i w tym samym czasie utknęły w urzędzie celnym, a ja dostałam dwa listy, w których urząd celny prosił mnie o osobiste stawiennictwo w ich oddziale nad Chiemsee w celu otwarcia paczek i sprawdzenia zawartości. Urząd otwarty w godzinach 10-16, więc ani przed pracą nie ma jak tam jechać, ani po, ale na szczęście w piątek udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i pojechałam.
Ponieważ buty kupione legalnie, z legitnych źródeł, wszystkie cła opłacone, jechałam przekonana, że jest to tylko formalność i bez problemu wydadzą mi towar. No, jednak nie. Nie przewidziałam nadgorliwego pana celnika z poczuciem misji.
Dojechałam na miejsce, przywitałam się, mówię, o co chodzi. Pan celnik przynosi dwa kartony. Jako pierwszy otwiera ten z Conversami. Faktura w porządku, zawartość zgadza się z opisem, ale on mi tych butów nie wyda. Dlaczego? Bo to na pewno podróba. Zdziwiona pytam, jak doszedł do takich wniosków, przecież towar kupiony bezpośrednio od producenta, po co firma Converse miałaby strzelać sobie w stopę i sprzedawać podróby swoich własnych produktów, przecież to się kupy nie trzyma. Niestety betonu nie przegadasz, pan twardo obstaje przy swoim, podróba i koniec. On wie lepiej, on jest SPECJALISTĄ OD MAREK LUKSUSOWYCH, takich jak Nike, Converse czy Timberland (chyba jeszcze wymienił parę innych sieciówek) i on wie, że ludzie chcąc zaoszczędzić, zamawiają podróby w Stanach. A skąd on wie, że to podróby? Przecież od razu się można po cenie zorientować. Converse czy Nike to są MARKI LUKSUSOWE, proszę pani, to są bardzo drogie rzeczy, oryginały nie kosztują 50 dolarów, tylko o wiele, wiele więcej. Próbowałam się wtrącić, że przecież te marki idzie za tyle dostać nawet w Niemczech (ceny sprzed 8 lat), pan jednak wiedział lepiej i nie było dyskusji. Byłam już nieźle wpieniona, bo buty miały być prezentem dla mojego ówczesnego partnera i nie ukrywam, że mi na nich zależało.
Ale co teraz? Pan zaproponował 3 rozwiązania:
- Buty, jako nielegalnie wwieziona na teren UE podróba, zostaną zniszczone. Do tego ja mogę mieć problemy natury prawnej za import rzekomo podrobionych towarów.
- Pan pójdzie mi na rękę i przesyłka zostanie odesłana do nadawcy. Muszę mu tylko podpisać, że odmówiłam jej odebrania.
- Przesyłka zostaje u nich, a ja muszę na własny koszt powołać rzeczoznawcę, certyfikowanego przez tę konkretną markę, który dokona ekspertyzy w temacie autentyczności produktu. Najbliższy jest we Frankfurcie, a cena takiej usługi to około 500€.
Zasada "domniemania niewinności" ewidentnie w tej sytuacji nie obowiązuje, to ja mam wyrzucać kasę i udowadniać, że nie jestem wielbłądem, bo pan celnik wymyślił sobie problem i bohatersko z nim walczy.
Jako że 500€ za ekspertyzę trampków za 50 dolców to zdecydowanie za dużo, z ciężkim sercem wybrałam opcję nr 2, licząc, że może chociaż uda mi się odzyskać wydane pieniądze.
Załatwiliśmy temat Conversów i pan przystąpił do otwierania drugiej przesyłki. Z przerażeniem pomyślałam, że teraz dopiero zacznie się cyrk. Ale nie. Pan wyjął buty z pudełka, obejrzał, przeczytał napis na metce "Manolo BlaHnik" (przez bardzo wyraźne HHHHH) i spytał: "a o takiej firmie to nie słyszałem, to chyba nie jest żadna dizajnerska marka? Bo ja na markach luksusowych się znam, a takiej nie znam". W tym momencie z kamienną twarzą, celowo i z premedytacją poświadczyłam nieprawdę i wprowadziłam urzędnika państwowego w błąd, mówiąc: "Ależ skąd! Ja też nigdy o takiej marce nie słyszałam. Pewnie jakaś lokalna firemka". Pan celnik pokiwał głową: "no tak, to te niech pani sobie zabierze, ale Conversów pani nie wydam. Żadnego sprowadzania luksusowych marek nie wiadomo skąd. Ja jestem specjalistą i takich rzeczy pilnuję".
Wzięłam karton ze szpilkami i wyszłam. Śmiechem parsknęłam dopiero w samochodzie. Potem przez kilka tygodni miałam stres, że facet skacząc po kanałach w TV, niechcąco trafi na jakiś odcinek Seksu w Wielkim Mieście, skojarzy nazwę marki i będzie mnie ścigał, ale na szczęście nic takiego się nie stało.
Z obsługą klienta w Converse udało mi się dogadać, że kiedy dostali moje trampki z powrotem, wysłali je na amerykański adres męża mojej koleżanki, który mi je przywiózł przy okazji swojej najbliższej wizyty w Monachium. A od tamtej pory wszystkie zakupy spoza UE zamawiałam na biurowy adres. W monachijskim urzędzie celnym nie ma takich wariatów.
Gwoli wprowadzenia. Kiedy kupuje się coś przez internet spoza EU, zdarza się, że towar zostanie zatrzymany w urzędzie celnym. Wówczas trzeba dosłać/dowieźć jakieś papiery, typu dowód zakupu, zgodzić się na otworzenie paczki, i tym podobne, czego tam sobie celnicy zażyczą. Ponieważ mieszkam na przedmieściach Monachium, które podlegają pod inny powiat, urząd celny, który obsługuje moją okolicę, nie znajduje się w Monachium, tylko na głębokiej bawarskiej prowincji, w jakiejś wioseczce nad jeziorem Chiemsee, ponad 70km od mojego domu.
Zamówiłam przez internet 2 pary butów. Obydwie ze Stanów. Trampki Converse z amerykańskiej strony producenta (wówczas opcja personalizacji butów nie była dostępna w Europie) za około 50 USD oraz szpilki Manolo Blahnik z któregoś z nowojorskich domów handlowych, za znacznie większą kwotę (zamówione ze Stanów, gdyż tam można było je dostać około 200€ taniej).
Ponieważ zamawiałam je w tym samym czasie, w tym samym czasie zostały wysłane i w tym samym czasie utknęły w urzędzie celnym, a ja dostałam dwa listy, w których urząd celny prosił mnie o osobiste stawiennictwo w ich oddziale nad Chiemsee w celu otwarcia paczek i sprawdzenia zawartości. Urząd otwarty w godzinach 10-16, więc ani przed pracą nie ma jak tam jechać, ani po, ale na szczęście w piątek udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i pojechałam.
Ponieważ buty kupione legalnie, z legitnych źródeł, wszystkie cła opłacone, jechałam przekonana, że jest to tylko formalność i bez problemu wydadzą mi towar. No, jednak nie. Nie przewidziałam nadgorliwego pana celnika z poczuciem misji.
Dojechałam na miejsce, przywitałam się, mówię, o co chodzi. Pan celnik przynosi dwa kartony. Jako pierwszy otwiera ten z Conversami. Faktura w porządku, zawartość zgadza się z opisem, ale on mi tych butów nie wyda. Dlaczego? Bo to na pewno podróba. Zdziwiona pytam, jak doszedł do takich wniosków, przecież towar kupiony bezpośrednio od producenta, po co firma Converse miałaby strzelać sobie w stopę i sprzedawać podróby swoich własnych produktów, przecież to się kupy nie trzyma. Niestety betonu nie przegadasz, pan twardo obstaje przy swoim, podróba i koniec. On wie lepiej, on jest SPECJALISTĄ OD MAREK LUKSUSOWYCH, takich jak Nike, Converse czy Timberland (chyba jeszcze wymienił parę innych sieciówek) i on wie, że ludzie chcąc zaoszczędzić, zamawiają podróby w Stanach. A skąd on wie, że to podróby? Przecież od razu się można po cenie zorientować. Converse czy Nike to są MARKI LUKSUSOWE, proszę pani, to są bardzo drogie rzeczy, oryginały nie kosztują 50 dolarów, tylko o wiele, wiele więcej. Próbowałam się wtrącić, że przecież te marki idzie za tyle dostać nawet w Niemczech (ceny sprzed 8 lat), pan jednak wiedział lepiej i nie było dyskusji. Byłam już nieźle wpieniona, bo buty miały być prezentem dla mojego ówczesnego partnera i nie ukrywam, że mi na nich zależało.
Ale co teraz? Pan zaproponował 3 rozwiązania:
- Buty, jako nielegalnie wwieziona na teren UE podróba, zostaną zniszczone. Do tego ja mogę mieć problemy natury prawnej za import rzekomo podrobionych towarów.
- Pan pójdzie mi na rękę i przesyłka zostanie odesłana do nadawcy. Muszę mu tylko podpisać, że odmówiłam jej odebrania.
- Przesyłka zostaje u nich, a ja muszę na własny koszt powołać rzeczoznawcę, certyfikowanego przez tę konkretną markę, który dokona ekspertyzy w temacie autentyczności produktu. Najbliższy jest we Frankfurcie, a cena takiej usługi to około 500€.
Zasada "domniemania niewinności" ewidentnie w tej sytuacji nie obowiązuje, to ja mam wyrzucać kasę i udowadniać, że nie jestem wielbłądem, bo pan celnik wymyślił sobie problem i bohatersko z nim walczy.
Jako że 500€ za ekspertyzę trampków za 50 dolców to zdecydowanie za dużo, z ciężkim sercem wybrałam opcję nr 2, licząc, że może chociaż uda mi się odzyskać wydane pieniądze.
Załatwiliśmy temat Conversów i pan przystąpił do otwierania drugiej przesyłki. Z przerażeniem pomyślałam, że teraz dopiero zacznie się cyrk. Ale nie. Pan wyjął buty z pudełka, obejrzał, przeczytał napis na metce "Manolo BlaHnik" (przez bardzo wyraźne HHHHH) i spytał: "a o takiej firmie to nie słyszałem, to chyba nie jest żadna dizajnerska marka? Bo ja na markach luksusowych się znam, a takiej nie znam". W tym momencie z kamienną twarzą, celowo i z premedytacją poświadczyłam nieprawdę i wprowadziłam urzędnika państwowego w błąd, mówiąc: "Ależ skąd! Ja też nigdy o takiej marce nie słyszałam. Pewnie jakaś lokalna firemka". Pan celnik pokiwał głową: "no tak, to te niech pani sobie zabierze, ale Conversów pani nie wydam. Żadnego sprowadzania luksusowych marek nie wiadomo skąd. Ja jestem specjalistą i takich rzeczy pilnuję".
Wzięłam karton ze szpilkami i wyszłam. Śmiechem parsknęłam dopiero w samochodzie. Potem przez kilka tygodni miałam stres, że facet skacząc po kanałach w TV, niechcąco trafi na jakiś odcinek Seksu w Wielkim Mieście, skojarzy nazwę marki i będzie mnie ścigał, ale na szczęście nic takiego się nie stało.
Z obsługą klienta w Converse udało mi się dogadać, że kiedy dostali moje trampki z powrotem, wysłali je na amerykański adres męża mojej koleżanki, który mi je przywiózł przy okazji swojej najbliższej wizyty w Monachium. A od tamtej pory wszystkie zakupy spoza UE zamawiałam na biurowy adres. W monachijskim urzędzie celnym nie ma takich wariatów.
Bawarski urząd celny
Ocena:
180
(198)
Polecieliśmy na urlop. Kierunek: wysepka na Oceanie Indyjskim. Sceneria bajkowa, jednak podróż raczej upiorna, od momentu wyjścia z domu trwająca 24 godziny: dojazd na lotnisko, na którym w tej chwili trzeba być co najmniej 3h wcześniej, 6-godzinny lot do Kataru, przesiadka, 5-godzinny lot do stolicy kraju docelowego, odbiór bagażu, 4 godziny koczowania na lotnisku w oczekiwaniu na lot na właściwy atol (brak krzeseł i klimatyzacji przy 35 stopniach i 90% wilgotności powietrza), check-in i security (wszędzie kolejki, poza tym od tego momentu nie ma się już dostępu do wody pitnej), czekanie na boarding (również brak klimy) godzinny lot, godzina czekania na busik, który zabiera na łódź (na stojąco, w pełnym słońcu, bez wody) i godzinna przeprawa łodzią na docelową wyspę (i dopiero w hotelu dostajesz wodę).
Do tego przy każdej z 3 przesiadek zmienia się strefę czasową. Dorosły człowiek dociera na miejsce ledwo żywy, ale sam tak wybrał, wiedział, na co się decydował, więc nie ma problemu. Natomiast wyobrażam sobie, jakie to musi być męczące dla małego dziecka, które jeszcze nie bardzo rozumie, o co w tym chodzi, jest mu raczej obojętne, czy wakacje spędza nad morzem południowym, czy nad lokalnym jeziorem i tylko się je bez sensu tą podróżą umorduje.
A na taki pomysł wpadła para Niemców, którzy niestety całą drogę podróżowali razem z nami. Mniej więcej roczne dziecko, które ze sobą zabrali, jak łatwo można było się domyślić, miało już dość mniej więcej w połowie drogi z Kataru i podniosło wrzask, a jedyną metodą zabawiania, jaką przewidzieli rodzice (sami zajęci swoimi telefonami), było włączanie mu na cały regulator czegoś dzwoniąco-skrzeczącego na tablecie. Tak więc wszyscy dookoła mieli combo w postaci ryczącego dziecka i ryczącego iPada.
Lądujemy w stolicy kraju docelowego, przechodzimy do terminalu krajowego, w celu oczekiwania na samolot na wyspę. Upał, brak klimy, duchota, ścisk. Dziecko, jak łatwo można się domyślić, zaczyna wrzeszczeć. Matka zajęta telefonem, ojciec włącza mu tablet. W międzyczasie obczajamy, że po drugiej stronie ulicy jest spora kawiarnia. Klimatyzowane pomieszczenie z wygodnymi kanapami. Można siedzieć jak długo się chce, wystarczy tylko zamówić cokolwiek. Z radością się tam przemieszczamy, gdyż przed nami ponad 3 godziny czekania. Po jakimś czasie do kawiarni wchodzi piekielna rodzinka. Rzucają okiem na menu i wychodzą, kierując się z powrotem do terminala. Widocznie uznali, że niecałe 5USD za 2 napoje to zbyt wygórowana cena za oczekiwanie w bardziej komfortowych warunkach niż podłoga terminala, ale skoro tak wolą, to ich sprawa.
Ponownie spotykamy ich (a raczej słyszymy już z daleka) w hali odlotów. Dziecko drze się również przez prawie cały lot oraz podczas oczekiwania na transport na łódź, rodzice nie reagują.
Docieramy na łódź, zajmujemy miejsca, ci siadają tuż przed nami. Czekamy jeszcze na załadunek bagaży. Kobieta jest zajęta robieniem sobie selfiaczków na tle morza, z różnymi dzióbkami, dziecko ponownie włącza syrenę, matka nie reaguje, ojciec ponownie włącza małemu tablet z tym skrzeczącym czymś. W tym momencie wku*w, potęgowany zmęczeniem, sięgnął u mnie zenitu i wziął górę na kulturą osobistą. Rzuciłam, niby do mojego faceta, ale prosto w uszy babie:
„Jakim trzeba być je*anym egoistą ze sraczką w głowie, żeby ciągnąć tak małe dziecko w taką podróż i jeszcze ani przez minutę się nim nie zająć tylko mu jeszcze puszczać jakieś ryczące cholerstwo? Umordować dziecko, umordować wszystkich dookoła, którzy muszą ileś godzin słuchać tych wrzasków, żeby tępa dzida mogła wrzucić na fejsbunia zdjęcia swojego tłustego dupska w bikini!”
Tak, było to z mojej strony chamskie i niegrzeczne, ale ewidentnie podziałało. Baba najpierw poburczała coś pod moim adresem, po czym wstała, wyjęła dziecko z wózka, wzięła je na kolana i zaczęła coś mu opowiadać i pokazywać różne rzeczy dookoła. Dziecko się uspokoiło i z zaciekawieniem słuchało. Aha, czyli da się. Wystarczy się tylko oderwać od telefonu i zająć własnym dzieckiem.
Do tego przy każdej z 3 przesiadek zmienia się strefę czasową. Dorosły człowiek dociera na miejsce ledwo żywy, ale sam tak wybrał, wiedział, na co się decydował, więc nie ma problemu. Natomiast wyobrażam sobie, jakie to musi być męczące dla małego dziecka, które jeszcze nie bardzo rozumie, o co w tym chodzi, jest mu raczej obojętne, czy wakacje spędza nad morzem południowym, czy nad lokalnym jeziorem i tylko się je bez sensu tą podróżą umorduje.
A na taki pomysł wpadła para Niemców, którzy niestety całą drogę podróżowali razem z nami. Mniej więcej roczne dziecko, które ze sobą zabrali, jak łatwo można było się domyślić, miało już dość mniej więcej w połowie drogi z Kataru i podniosło wrzask, a jedyną metodą zabawiania, jaką przewidzieli rodzice (sami zajęci swoimi telefonami), było włączanie mu na cały regulator czegoś dzwoniąco-skrzeczącego na tablecie. Tak więc wszyscy dookoła mieli combo w postaci ryczącego dziecka i ryczącego iPada.
Lądujemy w stolicy kraju docelowego, przechodzimy do terminalu krajowego, w celu oczekiwania na samolot na wyspę. Upał, brak klimy, duchota, ścisk. Dziecko, jak łatwo można się domyślić, zaczyna wrzeszczeć. Matka zajęta telefonem, ojciec włącza mu tablet. W międzyczasie obczajamy, że po drugiej stronie ulicy jest spora kawiarnia. Klimatyzowane pomieszczenie z wygodnymi kanapami. Można siedzieć jak długo się chce, wystarczy tylko zamówić cokolwiek. Z radością się tam przemieszczamy, gdyż przed nami ponad 3 godziny czekania. Po jakimś czasie do kawiarni wchodzi piekielna rodzinka. Rzucają okiem na menu i wychodzą, kierując się z powrotem do terminala. Widocznie uznali, że niecałe 5USD za 2 napoje to zbyt wygórowana cena za oczekiwanie w bardziej komfortowych warunkach niż podłoga terminala, ale skoro tak wolą, to ich sprawa.
Ponownie spotykamy ich (a raczej słyszymy już z daleka) w hali odlotów. Dziecko drze się również przez prawie cały lot oraz podczas oczekiwania na transport na łódź, rodzice nie reagują.
Docieramy na łódź, zajmujemy miejsca, ci siadają tuż przed nami. Czekamy jeszcze na załadunek bagaży. Kobieta jest zajęta robieniem sobie selfiaczków na tle morza, z różnymi dzióbkami, dziecko ponownie włącza syrenę, matka nie reaguje, ojciec ponownie włącza małemu tablet z tym skrzeczącym czymś. W tym momencie wku*w, potęgowany zmęczeniem, sięgnął u mnie zenitu i wziął górę na kulturą osobistą. Rzuciłam, niby do mojego faceta, ale prosto w uszy babie:
„Jakim trzeba być je*anym egoistą ze sraczką w głowie, żeby ciągnąć tak małe dziecko w taką podróż i jeszcze ani przez minutę się nim nie zająć tylko mu jeszcze puszczać jakieś ryczące cholerstwo? Umordować dziecko, umordować wszystkich dookoła, którzy muszą ileś godzin słuchać tych wrzasków, żeby tępa dzida mogła wrzucić na fejsbunia zdjęcia swojego tłustego dupska w bikini!”
Tak, było to z mojej strony chamskie i niegrzeczne, ale ewidentnie podziałało. Baba najpierw poburczała coś pod moim adresem, po czym wstała, wyjęła dziecko z wózka, wzięła je na kolana i zaczęła coś mu opowiadać i pokazywać różne rzeczy dookoła. Dziecko się uspokoiło i z zaciekawieniem słuchało. Aha, czyli da się. Wystarczy się tylko oderwać od telefonu i zająć własnym dzieckiem.
Podróż
Ocena:
238
(274)
W Niemczech w ramach dążenia do poprawności politycznej i walki z dyskryminacją toczy się w tej chwili debata nad reformą języka, która w wielu sytuacjach wprowadziłaby określenia neutralne płciowo zamiast dotychczasowego jasnego podziału na męskie i żeńskie. Jedni uważają, że jest to słuszne posunięcie, inni pukają się w czoło - nie mnie oceniać, kto ma rację, więc swoją opinię na ten temat zachowam dla siebie.
Chciałam zwrócić uwagę na inną rzecz. Z jednej strony pojawia się pomysł, żeby w np. położnictwie odejść od terminu "mleko matki" (Muttermilch) i zastąpić go czymś w rodzaju "ludzkie mleko" (Menschenmilch) lub "mleko rodzica karmiącego piersią" (Milch des stillenden Elternteils), gdyż termin "mleko matki" może potencjalnie dyskryminować osoby, które urodziły dziecko i karmią je piersią, jednocześnie nie identyfikując się jako kobieta, a tym samym matka.
A z drugiej strony w tych samych postępowych, walczących z dyskryminacją Niemczech osobom homoseksualnym nie wolno być krwiodawcami. Bo nie. I to już niby wcale nie jest dyskryminujące. Nic a nic.
Niby postępowo i politycznie poprawnie, a stereotypy rodem z lat 80 mają się świetnie.
Chciałam zwrócić uwagę na inną rzecz. Z jednej strony pojawia się pomysł, żeby w np. położnictwie odejść od terminu "mleko matki" (Muttermilch) i zastąpić go czymś w rodzaju "ludzkie mleko" (Menschenmilch) lub "mleko rodzica karmiącego piersią" (Milch des stillenden Elternteils), gdyż termin "mleko matki" może potencjalnie dyskryminować osoby, które urodziły dziecko i karmią je piersią, jednocześnie nie identyfikując się jako kobieta, a tym samym matka.
A z drugiej strony w tych samych postępowych, walczących z dyskryminacją Niemczech osobom homoseksualnym nie wolno być krwiodawcami. Bo nie. I to już niby wcale nie jest dyskryminujące. Nic a nic.
Niby postępowo i politycznie poprawnie, a stereotypy rodem z lat 80 mają się świetnie.
Niemcy
Ocena:
192
(220)
Na fali piekielności podróżniczo-wakacyjnych. Lipiec 2019, wysepka u wybrzeży Afryki, urlop "olekskjuzmi". Poza sezonem (sezon mają tam zimą), więc obłożenie hotelu na poziomie 40%, brak dzikich tłumów, pogoda mimo to przyjemna.
Któregoś popołudnia podeszłam po coś do picia do przybasenowego barku i zobaczyłam taka scenę. Przy barze stoi Janusz o aparycji tak memicznej, że brakowało tylko reklamówki z biedry (bardzo podobny do typa z memów "Panie Areczku") i awanturuje się z ciemnoskórym (co raczej normalne w tej części świata) barmanem. To znaczy awantura była mocno jednostronna - skołowany barman próbował dowiedzieć się, o co Januszowi chodzi, z kolei Janusz wrzeszczał na niego po polsku, wyzywając od durnych, którzy nie rozumieją ludzkiej mowy (w sensie polskiego) i tak dalej. Ponieważ nic nie wskazywało na szybkie zakończenie impasu, a mnie chciało się pić, zaproponowałam obu panom, że może ja pomogę. Okazało się, że Janusz ma dwa problemy. Pierwszy to, że on sobie nie życzy, żeby jego, białego pana, czarnoskórzy obsługiwali (nie wiem, swoją drogą, kogo się spodziewał, jadąc do Afryki - blond Norwega?), a drugi, że chciał zamówić sobie czystą wódkę, z tym, że nie shota, tylko całą szklankę, żeby kilka razy nie chodzić, ale nie umiał tego wyartykułować w zrozumiały dla barmana sposób.
Problem nr 1 zignorowałam, uznając, że jakakolwiek dyskusja nie ma sensu, rozwiązanie drugiego zajęło jakieś 3 sekundy. Barmanowi wyraźnie ulżyło, Janusz szczęśliwy, moja ty wybawicielko, całuję rączki i tak dalej.
Następnego dnia spotkaliśmy Janusza z żoną, idąc na śniadanie. Janusz mnie zauważył i powitał gromkim "moja kochana wybawicielka, całuje rączki" i tak dalej w tym stylu, po czym oddalając się, zaczął żonie tłumaczyć, że to taka cudowna pani, która go wczoraj uratowała i pomogła, bo te durne małpy... Nie wiem, co jej dalej opowiadał, bo nie słyszałam.
Kiedy w restauracji nabierałam sobie przy bufecie coś na talerz, podeszła do mnie żona Janusza i syknęła "odp...dol się wywłoko od mojego męża, bo ci oczy wydrapię", najwyraźniej uznając, że ma taki skarb, że go musi chronić wszelkimi sposobami. Do końca pobytu już ich na szczęście nie widzieliśmy.
Któregoś popołudnia podeszłam po coś do picia do przybasenowego barku i zobaczyłam taka scenę. Przy barze stoi Janusz o aparycji tak memicznej, że brakowało tylko reklamówki z biedry (bardzo podobny do typa z memów "Panie Areczku") i awanturuje się z ciemnoskórym (co raczej normalne w tej części świata) barmanem. To znaczy awantura była mocno jednostronna - skołowany barman próbował dowiedzieć się, o co Januszowi chodzi, z kolei Janusz wrzeszczał na niego po polsku, wyzywając od durnych, którzy nie rozumieją ludzkiej mowy (w sensie polskiego) i tak dalej. Ponieważ nic nie wskazywało na szybkie zakończenie impasu, a mnie chciało się pić, zaproponowałam obu panom, że może ja pomogę. Okazało się, że Janusz ma dwa problemy. Pierwszy to, że on sobie nie życzy, żeby jego, białego pana, czarnoskórzy obsługiwali (nie wiem, swoją drogą, kogo się spodziewał, jadąc do Afryki - blond Norwega?), a drugi, że chciał zamówić sobie czystą wódkę, z tym, że nie shota, tylko całą szklankę, żeby kilka razy nie chodzić, ale nie umiał tego wyartykułować w zrozumiały dla barmana sposób.
Problem nr 1 zignorowałam, uznając, że jakakolwiek dyskusja nie ma sensu, rozwiązanie drugiego zajęło jakieś 3 sekundy. Barmanowi wyraźnie ulżyło, Janusz szczęśliwy, moja ty wybawicielko, całuję rączki i tak dalej.
Następnego dnia spotkaliśmy Janusza z żoną, idąc na śniadanie. Janusz mnie zauważył i powitał gromkim "moja kochana wybawicielka, całuje rączki" i tak dalej w tym stylu, po czym oddalając się, zaczął żonie tłumaczyć, że to taka cudowna pani, która go wczoraj uratowała i pomogła, bo te durne małpy... Nie wiem, co jej dalej opowiadał, bo nie słyszałam.
Kiedy w restauracji nabierałam sobie przy bufecie coś na talerz, podeszła do mnie żona Janusza i syknęła "odp...dol się wywłoko od mojego męża, bo ci oczy wydrapię", najwyraźniej uznając, że ma taki skarb, że go musi chronić wszelkimi sposobami. Do końca pobytu już ich na szczęście nie widzieliśmy.
na wakacjach
Ocena:
184
(214)
Przy okazji wczorajszych komentarzy pod historią o narzekaniu na ceny na wakacjach, przypomniała mi się sytuacja sprzed około 3 lat.
Wybierałam się z koleżanką na weekend do jednej z europejskich stolic (miasto, które już dość dobrze znałam, ale do którego chętnie wracam). Podczas pobytu w Polsce pochwaliłam się planami wyjazdowymi znajomej z czasów liceum, z którą akurat spotkałam się na kawie. Znajoma stwierdziła, że już od dłuższego czasu marzyła o zobaczeniu tego miasta, a nigdy jakoś nie miała okazji się tam wybrać i spytała, czy mogłaby jechać z nami. Czemu nie - im więcej tym weselej (po zdjęciach, które znajoma zamieszczała w mediach społecznościowych, widać było, że ogólnie podróżuje całkiem sporo). Udało jej się znaleźć pasujące loty, które mniej więcej pokrywały się czasowo z naszymi, podałam jej również dane hotelu, gdzie miałyśmy rezerwację.
Z noclegami udało nam się trafić w dziesiątkę - 4 gwiazdkowy hotel renomowanej sieci, ulokowany w samym centrum, tuż obok starówki, ze względu na znajdujący się wówczas pod oknami ogromny plac budowy, oferował pokoje po wręcz dumpingowych cenach (pokój do samodzielnego wykorzystania kosztował w okolicach 75€ za noc, co jak na to miasto jest wyjątkowo korzystną ceną, zwłaszcza za ten standard). Śniadanie było dodatkowo płatne (bodajże 15€), ale z gatunku "mocno wypasionych", którym można się najeść na prawie cały dzień. Znajoma po krótkim i bezskutecznym poszukiwanie lepszej opcji noclegu stwierdziła, że zda się na nas i też zarezerwowała sobie pokój tam, gdzie my.
Kilka tygodni przed wyjazdem przesłałam obydwu koleżankom plan pobytu, propozycję szczegółowej marszruty, sugestie, co zobaczyć, gdzie jeść (ponieważ miasto jest ogólnie bardzo drogie, restauracje wybrałam takie, gdzie wiedziałam, że jest smacznie, ale jednocześnie przystępne cenowo, polecane przez lokalsów) oraz informacje, co ile będzie kosztowało i ile orientacyjnie musiałyby przygotować pieniędzy.
Wyglądało to mniej więcej tak (oczywiście tutaj podaję w ogromnym skrócie):
Piątek:
Przylot, przejazd z lotniska do centrum, rozlokowanie się w hotelu, spacer po starym mieście, kolacja w restauracji X (adres www strony restauracji), ciąg dalszy spaceru po starym mieście, powrót do hotelu.
Sobota:
10:00 śniadanie, 11:00 zwiedzanie miejsc A, B, C i D, około 14 przerwa na kawę w kawiarni Y (link), 15:30-18:00 rejs statkiem, 18:00 zwiedzanie miejsc E i F, 19:00 kolacja w restauracji Z (link)
Niedziela:
9:30 śniadanie, 10:30 muzeum, 13:30 zwiedzanie miejsc G i H, 14:30 lunch, potem powrót do hotelu, zabieramy bagaże i jedziemy na lotnisko.
Oczywiście to tylko moja propozycja, jestem otwarta na ich sugestie, jeśli coś chcą zmienić, z czegoś zrezygnować, coś dodać i tak dalej. Jeśli chodzi o kasę, będziemy potrzebować: 20€ na bilet z lotniska i z powrotem, 22€ na rejs statkiem, 18€ bilety do muzeum. Kolacja w piątek i sobotę po 30€, lunch około 15-20€, kawa i ciastko około 10€. Komuś coś nie pasuje (za intensywnie, zbyt nudno, za drogo, za tanio) - dać znać, jestem otwarta na dyskusję, dostosujemy plan.
Ponieważ najkorzystniej cenowo wychodziło kupno biletów grupowych, stanęło na tym, że każda kupuje bilety na jedną rzecz dla całej trójki (te 2-eurowe różnice sobie jakoś wyrównamy). Ja wzięłam na siebie najbardziej skomplikowane kupno biletów na pociąg, koleżanka z Monachium bilety na statek, znajoma z Polski bilety do muzeum.
Wszystko uzgodnione, zaklepane, jedziemy.
Pierwszy zgrzyt nastąpił w sobotę rano, kiedy okazało się, że znajoma z Polski nie wykupiła sobie śniadania w hotelu "bo było drogo", nie wyszła tez kupić sobie czegoś do jedzenia podczas gdy my jadłyśmy śniadanie, tylko zwiedzanie miasta trzeba było zacząć od szukania sklepu spożywczego i czekania aż znajoma zrobi sobie na ławce kanapki. Ze względu na 40-minutowy poślizg pierwsza część zwiedzania odbyła się biegiem. Podczas zaplanowanej przerwy na kawę znajoma stwierdziła, że nie będzie wchodzić z nami do kawiarni, tylko poczeka na zewnątrz, bo w sumie najadła się bułkami, więc nie będzie bez sensu wydawać pieniędzy, zwłaszcza że tam jest drogo. Kawę i ciastko przełknęłyśmy prawie w biegu, bo tamta czekała na zewnątrz i wysyłała nam smsy, żebyśmy się pospieszyły.
Idziemy na statek. Znajoma pyta, czy jest możliwość, żeby jej bilet jednak zwrócić, bo ona jednak nie jest do tej atrakcji przekonana, bo jednak drogo i ona wolałaby zrezygnować. No niestety w tej chwili nie ma już takiej opcji. Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej, w momencie rezerwacji? "Bo nie chciała psuć atmosfery". Po rejsie idziemy na kolację, siadamy w restauracji, kelner przyjmuje zamówienie. Znajoma nie będzie nic jeść, "bo drogo". A mnie powoli zaczyna trafiać szlag. Kelner wyraża pretensje, że blokujemy 3-osobowy stolik w sobotę wieczorem, w momencie największego obłożenia, podczas gdy jedna osoba rezygnuje z konsumpcji. Znajoma z fochem opuszcza restaurację i idzie szukać jakiegoś McDonalda (czy sklepu z bułkami), my przesiadamy się do 2-osobowego stolika i mając ją z głowy, jemy w spokoju posiłek.
W drodze powrotnej do hotelu informujemy jeszcze znajomą, że następnego dnia rano z kupnem bułek musi się wyrobić zanim skończymy śniadanie, gdyż nie możemy pozwolić sobie na poślizg, bo mamy ograniczony czas i nie chcemy z jej powodu z niczego rezygnować, ani spóźnić się na lotnisko.
O 10:30 spotykamy się w hotelowym lobby z zamiarem pójścia do muzeum. W tym momencie okazuje się, że znajoma, która miała kupić bilety wstępu, jednak ich nie kupiła. Bo drogo. Doszło do sprzeczki. Wygarnęłyśmy jej, że było mnóstwo czasu na uzgodnienie planów i budżetu, jeżeli cokolwiek jej nie pasowało, mogła powiedzieć wcześniej. Rozumiemy, że ktoś może mieć gorszą sytuację finansową i nie móc sobie pozwolić na pewne rzeczy (chociaż z tego, co kojarzę, ta osoba sytuację finansową ma wręcz więcej niż dobrą), ale trzeba mówić o takich rzeczach zawczasu, kiedy można zmodyfikować plany, a nie na wszystko się zgadzać, a potem stawać okoniem i dezorganizować cały wyjazd.
Odpowiedź znajomej: "mnie ten wasz plan w ogóle nie pasował, ale nie chciałam się wtrącać i psuć atmosfery. Poza tym śmiać mi się z was chce, jak wy żałośnie szastacie pieniędzmi. Ja każdą złotówkę kilka razy oglądam z nim ją wydam i dzięki temu wybudowaliśmy już z mężem 3 domy (to akurat prawda: swój własny plus 2 letniskowe w górach i na Mazurach), a wy się do końca życia będziecie gnieździć w mieszkaniach, bo musicie jak jakieś paniusie do muzeów chodzić!" Tutaj nie wytrzymała druga koleżanka i odparła tamtej, że każdy ma inne priorytety i skoro sensem jej życia są trzy domy, to niech siedzi na dupie najlepiej we wszystkich trzech naraz i nie psuje innym wyjazdu, zwłaszcza że sama się na niego wprosiła.
Bilety do muzeum udało się dostać w kasie, znajomą zostawiłyśmy w hotelu, spotkałyśmy się z nią ponownie w drodze na lotnisko. Kasę za bilety, za które my zapłaciłyśmy, na szczęście oddała. Z fochem bo z fochem, ale oddała. Od tego czasu kontakt się urwał, a ja mam nauczkę, żeby nie zabierać na wyjazdy niesprawdzonych ludzi.
Wybierałam się z koleżanką na weekend do jednej z europejskich stolic (miasto, które już dość dobrze znałam, ale do którego chętnie wracam). Podczas pobytu w Polsce pochwaliłam się planami wyjazdowymi znajomej z czasów liceum, z którą akurat spotkałam się na kawie. Znajoma stwierdziła, że już od dłuższego czasu marzyła o zobaczeniu tego miasta, a nigdy jakoś nie miała okazji się tam wybrać i spytała, czy mogłaby jechać z nami. Czemu nie - im więcej tym weselej (po zdjęciach, które znajoma zamieszczała w mediach społecznościowych, widać było, że ogólnie podróżuje całkiem sporo). Udało jej się znaleźć pasujące loty, które mniej więcej pokrywały się czasowo z naszymi, podałam jej również dane hotelu, gdzie miałyśmy rezerwację.
Z noclegami udało nam się trafić w dziesiątkę - 4 gwiazdkowy hotel renomowanej sieci, ulokowany w samym centrum, tuż obok starówki, ze względu na znajdujący się wówczas pod oknami ogromny plac budowy, oferował pokoje po wręcz dumpingowych cenach (pokój do samodzielnego wykorzystania kosztował w okolicach 75€ za noc, co jak na to miasto jest wyjątkowo korzystną ceną, zwłaszcza za ten standard). Śniadanie było dodatkowo płatne (bodajże 15€), ale z gatunku "mocno wypasionych", którym można się najeść na prawie cały dzień. Znajoma po krótkim i bezskutecznym poszukiwanie lepszej opcji noclegu stwierdziła, że zda się na nas i też zarezerwowała sobie pokój tam, gdzie my.
Kilka tygodni przed wyjazdem przesłałam obydwu koleżankom plan pobytu, propozycję szczegółowej marszruty, sugestie, co zobaczyć, gdzie jeść (ponieważ miasto jest ogólnie bardzo drogie, restauracje wybrałam takie, gdzie wiedziałam, że jest smacznie, ale jednocześnie przystępne cenowo, polecane przez lokalsów) oraz informacje, co ile będzie kosztowało i ile orientacyjnie musiałyby przygotować pieniędzy.
Wyglądało to mniej więcej tak (oczywiście tutaj podaję w ogromnym skrócie):
Piątek:
Przylot, przejazd z lotniska do centrum, rozlokowanie się w hotelu, spacer po starym mieście, kolacja w restauracji X (adres www strony restauracji), ciąg dalszy spaceru po starym mieście, powrót do hotelu.
Sobota:
10:00 śniadanie, 11:00 zwiedzanie miejsc A, B, C i D, około 14 przerwa na kawę w kawiarni Y (link), 15:30-18:00 rejs statkiem, 18:00 zwiedzanie miejsc E i F, 19:00 kolacja w restauracji Z (link)
Niedziela:
9:30 śniadanie, 10:30 muzeum, 13:30 zwiedzanie miejsc G i H, 14:30 lunch, potem powrót do hotelu, zabieramy bagaże i jedziemy na lotnisko.
Oczywiście to tylko moja propozycja, jestem otwarta na ich sugestie, jeśli coś chcą zmienić, z czegoś zrezygnować, coś dodać i tak dalej. Jeśli chodzi o kasę, będziemy potrzebować: 20€ na bilet z lotniska i z powrotem, 22€ na rejs statkiem, 18€ bilety do muzeum. Kolacja w piątek i sobotę po 30€, lunch około 15-20€, kawa i ciastko około 10€. Komuś coś nie pasuje (za intensywnie, zbyt nudno, za drogo, za tanio) - dać znać, jestem otwarta na dyskusję, dostosujemy plan.
Ponieważ najkorzystniej cenowo wychodziło kupno biletów grupowych, stanęło na tym, że każda kupuje bilety na jedną rzecz dla całej trójki (te 2-eurowe różnice sobie jakoś wyrównamy). Ja wzięłam na siebie najbardziej skomplikowane kupno biletów na pociąg, koleżanka z Monachium bilety na statek, znajoma z Polski bilety do muzeum.
Wszystko uzgodnione, zaklepane, jedziemy.
Pierwszy zgrzyt nastąpił w sobotę rano, kiedy okazało się, że znajoma z Polski nie wykupiła sobie śniadania w hotelu "bo było drogo", nie wyszła tez kupić sobie czegoś do jedzenia podczas gdy my jadłyśmy śniadanie, tylko zwiedzanie miasta trzeba było zacząć od szukania sklepu spożywczego i czekania aż znajoma zrobi sobie na ławce kanapki. Ze względu na 40-minutowy poślizg pierwsza część zwiedzania odbyła się biegiem. Podczas zaplanowanej przerwy na kawę znajoma stwierdziła, że nie będzie wchodzić z nami do kawiarni, tylko poczeka na zewnątrz, bo w sumie najadła się bułkami, więc nie będzie bez sensu wydawać pieniędzy, zwłaszcza że tam jest drogo. Kawę i ciastko przełknęłyśmy prawie w biegu, bo tamta czekała na zewnątrz i wysyłała nam smsy, żebyśmy się pospieszyły.
Idziemy na statek. Znajoma pyta, czy jest możliwość, żeby jej bilet jednak zwrócić, bo ona jednak nie jest do tej atrakcji przekonana, bo jednak drogo i ona wolałaby zrezygnować. No niestety w tej chwili nie ma już takiej opcji. Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej, w momencie rezerwacji? "Bo nie chciała psuć atmosfery". Po rejsie idziemy na kolację, siadamy w restauracji, kelner przyjmuje zamówienie. Znajoma nie będzie nic jeść, "bo drogo". A mnie powoli zaczyna trafiać szlag. Kelner wyraża pretensje, że blokujemy 3-osobowy stolik w sobotę wieczorem, w momencie największego obłożenia, podczas gdy jedna osoba rezygnuje z konsumpcji. Znajoma z fochem opuszcza restaurację i idzie szukać jakiegoś McDonalda (czy sklepu z bułkami), my przesiadamy się do 2-osobowego stolika i mając ją z głowy, jemy w spokoju posiłek.
W drodze powrotnej do hotelu informujemy jeszcze znajomą, że następnego dnia rano z kupnem bułek musi się wyrobić zanim skończymy śniadanie, gdyż nie możemy pozwolić sobie na poślizg, bo mamy ograniczony czas i nie chcemy z jej powodu z niczego rezygnować, ani spóźnić się na lotnisko.
O 10:30 spotykamy się w hotelowym lobby z zamiarem pójścia do muzeum. W tym momencie okazuje się, że znajoma, która miała kupić bilety wstępu, jednak ich nie kupiła. Bo drogo. Doszło do sprzeczki. Wygarnęłyśmy jej, że było mnóstwo czasu na uzgodnienie planów i budżetu, jeżeli cokolwiek jej nie pasowało, mogła powiedzieć wcześniej. Rozumiemy, że ktoś może mieć gorszą sytuację finansową i nie móc sobie pozwolić na pewne rzeczy (chociaż z tego, co kojarzę, ta osoba sytuację finansową ma wręcz więcej niż dobrą), ale trzeba mówić o takich rzeczach zawczasu, kiedy można zmodyfikować plany, a nie na wszystko się zgadzać, a potem stawać okoniem i dezorganizować cały wyjazd.
Odpowiedź znajomej: "mnie ten wasz plan w ogóle nie pasował, ale nie chciałam się wtrącać i psuć atmosfery. Poza tym śmiać mi się z was chce, jak wy żałośnie szastacie pieniędzmi. Ja każdą złotówkę kilka razy oglądam z nim ją wydam i dzięki temu wybudowaliśmy już z mężem 3 domy (to akurat prawda: swój własny plus 2 letniskowe w górach i na Mazurach), a wy się do końca życia będziecie gnieździć w mieszkaniach, bo musicie jak jakieś paniusie do muzeów chodzić!" Tutaj nie wytrzymała druga koleżanka i odparła tamtej, że każdy ma inne priorytety i skoro sensem jej życia są trzy domy, to niech siedzi na dupie najlepiej we wszystkich trzech naraz i nie psuje innym wyjazdu, zwłaszcza że sama się na niego wprosiła.
Bilety do muzeum udało się dostać w kasie, znajomą zostawiłyśmy w hotelu, spotkałyśmy się z nią ponownie w drodze na lotnisko. Kasę za bilety, za które my zapłaciłyśmy, na szczęście oddała. Z fochem bo z fochem, ale oddała. Od tego czasu kontakt się urwał, a ja mam nauczkę, żeby nie zabierać na wyjazdy niesprawdzonych ludzi.
wyjazd
Ocena:
253
(275)
Na fali zeszłotygodniowych historii o rekrutacjach, przypomniały mi się przejścia z pewną agencją tłumaczeń. Rzecz dzieje sie w Irlandii początkiem 2007 roku.
Po 2 latach pracy w liniach lotniczych miałam powoli dość i postanowiłam poszukać pracy "bardziej w zawodzie". Wybór padł na tłumaczenia. Na początek jako dodatkowe zajęcie, które stanowiłoby jakieś wyzwanie intelektualne i odskocznię od roli uśmiechniętego manekina, z perspektywą na podjęcie się tego w pełnym wymiarze (przy wystarczającej liczbie zleceń).
Kolega odkrył, że w Dublinie jest jakaś agencja tłumaczeń prowadzona przez 2 Polki, które w tej chwili poszukują nowych pracowników. Wysłałam CV, bardzo szybko do mnie zadzwoniono i zostałam zaproszona na rozmowę. Rozmowa z właścicielkami agencji przebiegła pomyślnie, usłyszałam, że chcą mnie jak najszybciej zatrudnić, gdyż mają w tej chwili tyle zleceń, że się nie wyrabiają i każda para rąk jest na wagę złota. Zanim podpiszemy umowę poprosiłyby mnie jednak o przetłumaczenie "próbnego tekściku", żeby mogły poznac mój styl pisania i zobaczyć, jak radzę sobie z tłumaczeniem różnych form. "Tekścicki" były cztery: broszura informacyjna jakiegoś banku, regulamin BHP jakiejś instytucji, artykuł z jakiejś irlandzkiej gazety oraz jakiś tekst medyczny (nie pamiętam już, co to było) - w każdym z nich wyszły 3-4 strony A4 tłumaczenia, czyli łącznie kilkanaście stron. Dostałam na to 48 godzin.
Pisząc niemalże z językiem wywieszonym na brodzie, dałam jakoś radę wyrobić się w terminie i odesłałam gotowe teksty. Właścicielki potwierdziły, że je otrzymały i powiedziały, że teraz je szybko sprawdzą i możemy podpisywać umowę. I zapadła cisza.
Po 2 tygodniach zadzwoniłam z pytaniem, czy już może sprawdziły moje tłumaczenie. Odpowiedź padła, że niestety jeszcze nie, takie są zawalone robotą, że nie mogą znaleźć na to czasu (skoro jest taki nawał pracy, to chyba tym bardziej powinno im zależeć na zatrudneniu dodatkowej osoby), ale że za parę dni postarają się sprawdzić i wtedy na pewno będą się kontaktować.
Oczywiście nikt sie nie skontaktował. Próbowałam dzwonić co 2 tygodnie jeszcze przez jakieś 2 miesiące, w końcu sobie odpuściłam. Nie, to nie. W międzyczasie aplikowałam do 2 innych agencji (jednej irlandzkiej i drugiej, prowadzonej przez Rosjankę), w obydwu dostałam do przetłumaczenia 1 krótki akapit tekstu i po kilku dniach podpisano ze mną umowę. Z agencji prowadzonej przez Rosjankę miałam mnóstwo zleceń i współpracowałam z nimi aż do końca mojego pobytu w Irlandii.
Jakieś półtora roku później (wczesna jesień 2008) weszłam z moim ówczesnym partnerem do jego banku, w którym musiał załatwić jakąś sprawę przy okienku. On załatwiał swoją sprawę, ja, czekając na niego rozglądałam się dookoła. W pewnym momencie wzrok mój padł na broszurę informacyjną w języku polskim. Wzięłam ja do ręki i zaczęłam przeglądać. Tekst wyglądał dziwnie znajomo. Było to kropka w kropkę moje tłumaczenie, które wysłałam jako próbny tekst do tej polskiej agencji i którego panie "nie miały czasu sprawdzić".
Panie znalazły sobie fajny sposób na biznes - udawać prowadzenie rekrutacji, rozdysponowywać zlecenia między kandydatów, którzy wykonają pracę za darmo i zgarniać całość honorarium od klienta samemu.
Po 2 latach pracy w liniach lotniczych miałam powoli dość i postanowiłam poszukać pracy "bardziej w zawodzie". Wybór padł na tłumaczenia. Na początek jako dodatkowe zajęcie, które stanowiłoby jakieś wyzwanie intelektualne i odskocznię od roli uśmiechniętego manekina, z perspektywą na podjęcie się tego w pełnym wymiarze (przy wystarczającej liczbie zleceń).
Kolega odkrył, że w Dublinie jest jakaś agencja tłumaczeń prowadzona przez 2 Polki, które w tej chwili poszukują nowych pracowników. Wysłałam CV, bardzo szybko do mnie zadzwoniono i zostałam zaproszona na rozmowę. Rozmowa z właścicielkami agencji przebiegła pomyślnie, usłyszałam, że chcą mnie jak najszybciej zatrudnić, gdyż mają w tej chwili tyle zleceń, że się nie wyrabiają i każda para rąk jest na wagę złota. Zanim podpiszemy umowę poprosiłyby mnie jednak o przetłumaczenie "próbnego tekściku", żeby mogły poznac mój styl pisania i zobaczyć, jak radzę sobie z tłumaczeniem różnych form. "Tekścicki" były cztery: broszura informacyjna jakiegoś banku, regulamin BHP jakiejś instytucji, artykuł z jakiejś irlandzkiej gazety oraz jakiś tekst medyczny (nie pamiętam już, co to było) - w każdym z nich wyszły 3-4 strony A4 tłumaczenia, czyli łącznie kilkanaście stron. Dostałam na to 48 godzin.
Pisząc niemalże z językiem wywieszonym na brodzie, dałam jakoś radę wyrobić się w terminie i odesłałam gotowe teksty. Właścicielki potwierdziły, że je otrzymały i powiedziały, że teraz je szybko sprawdzą i możemy podpisywać umowę. I zapadła cisza.
Po 2 tygodniach zadzwoniłam z pytaniem, czy już może sprawdziły moje tłumaczenie. Odpowiedź padła, że niestety jeszcze nie, takie są zawalone robotą, że nie mogą znaleźć na to czasu (skoro jest taki nawał pracy, to chyba tym bardziej powinno im zależeć na zatrudneniu dodatkowej osoby), ale że za parę dni postarają się sprawdzić i wtedy na pewno będą się kontaktować.
Oczywiście nikt sie nie skontaktował. Próbowałam dzwonić co 2 tygodnie jeszcze przez jakieś 2 miesiące, w końcu sobie odpuściłam. Nie, to nie. W międzyczasie aplikowałam do 2 innych agencji (jednej irlandzkiej i drugiej, prowadzonej przez Rosjankę), w obydwu dostałam do przetłumaczenia 1 krótki akapit tekstu i po kilku dniach podpisano ze mną umowę. Z agencji prowadzonej przez Rosjankę miałam mnóstwo zleceń i współpracowałam z nimi aż do końca mojego pobytu w Irlandii.
Jakieś półtora roku później (wczesna jesień 2008) weszłam z moim ówczesnym partnerem do jego banku, w którym musiał załatwić jakąś sprawę przy okienku. On załatwiał swoją sprawę, ja, czekając na niego rozglądałam się dookoła. W pewnym momencie wzrok mój padł na broszurę informacyjną w języku polskim. Wzięłam ja do ręki i zaczęłam przeglądać. Tekst wyglądał dziwnie znajomo. Było to kropka w kropkę moje tłumaczenie, które wysłałam jako próbny tekst do tej polskiej agencji i którego panie "nie miały czasu sprawdzić".
Panie znalazły sobie fajny sposób na biznes - udawać prowadzenie rekrutacji, rozdysponowywać zlecenia między kandydatów, którzy wykonają pracę za darmo i zgarniać całość honorarium od klienta samemu.
agencja tłumaczeń
Ocena:
161
(173)
Sprzed chwili. Koleżanka od mniej więcej pół roku spotyka się ze swoim facetem. Związek dość świeży, w tej chwili są na etapie okazjonalnego nocowania u siebie, pierwszego wspólnego wyjazdu i rozważania, czy może za jakieś kilka miesięcy będą chcieli razem zamieszkać. Na rozmowy o ewentualnej wspólnej przyszłości jest dla nich na tym etapie zdecydowanie za wcześnie.
Koleżanka zamówiła dla swojego faceta na Amazon jakiś drobiazg w stylu nowych sznurówek do trampków. Zamówienie było z wysyłką na jego adres (koleżanka poinformowała go, że dostanie niespodziankę). Przesyłka przyszła dzisiaj w południe, kiedy był sam w domu. Ktoś pakujący zamówienie ewidentnie się pomylił i facet koleżanki zamiast sznurówek otrzymał skarpeteczki dla noworodka z napisem "I Love Dad".
Koleżanka teraz (czysto teoretycznie i pół-żartem) zastanawia się, czy jest możliwość pozwania Amazon za wywołanie stanu przedzawałowego u partnera i spowodowanie problemów w związku.
Koleżanka zamówiła dla swojego faceta na Amazon jakiś drobiazg w stylu nowych sznurówek do trampków. Zamówienie było z wysyłką na jego adres (koleżanka poinformowała go, że dostanie niespodziankę). Przesyłka przyszła dzisiaj w południe, kiedy był sam w domu. Ktoś pakujący zamówienie ewidentnie się pomylił i facet koleżanki zamiast sznurówek otrzymał skarpeteczki dla noworodka z napisem "I Love Dad".
Koleżanka teraz (czysto teoretycznie i pół-żartem) zastanawia się, czy jest możliwość pozwania Amazon za wywołanie stanu przedzawałowego u partnera i spowodowanie problemów w związku.
Amazon
Ocena:
213
(235)
Od czasu przeprowadzki do nowego biura w moim biurze stoi czarny, koncertowy fortepian mojego szefa. Co na niego spojrzę, przypomina mi się sytuacja sprzed wielu lat.
Jako dziecko, na przełomie lat 80 i 90, przez 6 lat uczęszczałam do szkoły muzycznej. Traktowałam to jako hobby, nie planowałam się bynajmniej dalej kształcić w tym kierunku, zresztą nie miałam ku temu specjalnie predyspozycji (w rodzinie raczej wszystkim "słoń na ucho nadepnął", więc talentu nie miał mi kto przekazać w genach).
Brak tzw. absolutnego słuchu nadrabiałam jednak chęciami i ciężką pracą, więc uczennicą byłam raczej piątkową (jedne rzeczy szły mi lepiej, inne gorzej- zajęcia teoretyczne oraz balet był moim konikiem, gra na instrumentach szła dobrze, acz nie wybitnie, śpiewanie w chórze było traumą i dla mnie, i dla chóru). W każdym razie edukację muzyczną zamierzałam zakończyć po ukończeniu podstawowego stopnia, czyli po 6 klasie.
Piekielnym elementem szkoły były pracujące w niej nauczycielki. W znakomitej większości bezdzietne panny w wieku trudnym do określenia (coś pomiędzy 30 a 60), które ani nie zrobiły kariery solowej, ani nie przyjęto ich do filharmonii, a swoje frustracje odreagowywały na uczęszczających do szkoły dzieciakach (te, które miały rodziny lub drugi etat w filharmonii, były zupełnie w porządku).
Instrumentu głównego uczyła mnie bardzo miła, spełniona życiowo pani i te zajęcia wspominam z dużym sentymentem. Do tej pory, kiedy, odwiedzając rodziców, spotkam ją na mieście, zawsze zamienimy kilka słów. Instrumentu dodatkowego, którym był fortepian, uczyła mnie jednak jedna z pań piekielnych. Lata zajęć z nią (z docinkami, biciem po łapach, opieprzaniem mnie i moich rodziców - raz przywieźli mnie trochę spóźnioną na zajęcia, bo maluszek, którym wówczas jeździli, odmówił współpracy) jakoś przetrwałam i nadszedł egzamin dyplomowy.
Do salki egzaminacyjnej wchodziło się pojedynczo, a na wyniki wszyscy czekali w korytarzu. Byłam dobrej myśli- do egzaminu byłam przygotowana i czułam, że poszło mi raczej nieźle. Pod koniec czekania dołączył do mnie mój tata, który odbierał mnie z egzaminu. W pewnym momencie wyszła pani piekielna i zaczęła nas informować o ocenach. Kilka osób przede mną dostało piątki (obowiązywała wówczas skala ocen 2-5), po czym pani podeszła do nas i zaczęła wrzeszczeć. Że dostałam 3 i mam się cieszyć, że nie 2, bo takiego beztalencia i lenia śmierdzącego, to ona jeszcze w życiu nie widziała i tak dalej w tym duchu. Publicznie, przy całej widowni.
Po opuszczeniu budynku szkoły szliśmy do pracy do pracy mojej mamy. Ojciec przez całą drogę na mnie wrzeszczał- że jestem leniem, oszustką, że na pewno tylko udawałam, że ćwiczę, a robiłam coś innego, że narobiłam mu wstydu i tak dalej. Potem u mamy w pracy przy innych pracownikach (mama dzieliła biuro w kilkoma osobami) musiałam powtarzać na głos, że jestem głupia i leniwa, że przynoszę wstyd rodzicom i tak w tym duchu.
Jako że w nagrodę za zdany egzamin miałam dostać jakąś kasetę (New Kids On The Block czy Roxette, czy czego tam się wtedy słuchało), po drodze do domu wstąpiliśmy to jedynego wówczas w mieście sklepu z kasetami, gdzie przy sprzedawcy rodzice udzielili mi wykładu, dlaczego na tę kasetę nie zasłużyłam i w związku z tym jej nie dostanę. Potem w domu dostałam jeszcze jakiś szlaban.
Teraz po latach odbieram reakcję moich rodziców jako mocno przesadzoną i kompletnie niewspółmierną do "przewinienia". Ten egzamin nie miał kompletnie żadnego znaczenia i nic od niego nie zależało, więc mogli to spokojnie potraktować jako okazję do nauczenia 11-letniego dziecka, że porażki się zdarzają i należy sobie z nimi radzić, zamiast wywoływać trzecią wojnę światową, jakby było o co, a już zwłaszcza mogli sobie odpuścić to publiczne upokarzanie najpierw przy współpracownikach mamy, potem w sklepie z kasetami (przez dłuższy czas wstydziłam się tam później chodzić). Parenting level master (zwłaszcza, że ten nieszczęsny egzamin wypominali mi jeszcze przez lata przy każdej okazji, ojciec wypomina mi to do dzisiaj), no ale trudno.
Lata później, nie pamiętam ile dokładnie, ale byłam już na studiach, mama robiąc zakupy, natknęła się na panią piekielną. Pani piekielna ją poznała, przywitała się i powiedziała coś, co moja mamę wbiło w ziemię:
- Wie pani, muszę to pani powiedzieć, bo mnie to przez te wszystkie lata gryzie. Źle się czuję z tym, jak potraktowałam Cran na egzaminie. No ale wie pani, musi pani też mnie zrozumieć. Miała ogromny żal do państwa. Pani wie, że ja nie mam swojej rodziny i jestem samotna. Rodzice innych dzieci zawsze zapraszali mnie w niedzielę na obiad, a państwo nigdy. Ani razu. Ja wam tego nie mogłam wybaczyć. Jest mi głupio, że się wyładowałam na Cran i zepsułam jej świadectwo, no ale mam nadzieję, że mnie pani rozumie.
Mama po powrocie do domu opowiedziała mi tę sytuację, po czym przeprosiła mnie za akcję sprzed lat, dodając: "Boże, gdybym wiedziała, że ona ma takie potrzeby, to bym ją codzienne na ten obiad zapraszała. Ale skąd miałam wiedzieć, że ona sobie tego życzy?"
Tak więc nie ma to jak być dorosłą osobą, mieć pretensje do innych dorosłych osób o z dupy wzięty problem i wyżyć się za to na dziecku. To takie dojrzałe. A ja mam do fortepianu taki uraz, że nie tknęłam go do tej pory.
Jako dziecko, na przełomie lat 80 i 90, przez 6 lat uczęszczałam do szkoły muzycznej. Traktowałam to jako hobby, nie planowałam się bynajmniej dalej kształcić w tym kierunku, zresztą nie miałam ku temu specjalnie predyspozycji (w rodzinie raczej wszystkim "słoń na ucho nadepnął", więc talentu nie miał mi kto przekazać w genach).
Brak tzw. absolutnego słuchu nadrabiałam jednak chęciami i ciężką pracą, więc uczennicą byłam raczej piątkową (jedne rzeczy szły mi lepiej, inne gorzej- zajęcia teoretyczne oraz balet był moim konikiem, gra na instrumentach szła dobrze, acz nie wybitnie, śpiewanie w chórze było traumą i dla mnie, i dla chóru). W każdym razie edukację muzyczną zamierzałam zakończyć po ukończeniu podstawowego stopnia, czyli po 6 klasie.
Piekielnym elementem szkoły były pracujące w niej nauczycielki. W znakomitej większości bezdzietne panny w wieku trudnym do określenia (coś pomiędzy 30 a 60), które ani nie zrobiły kariery solowej, ani nie przyjęto ich do filharmonii, a swoje frustracje odreagowywały na uczęszczających do szkoły dzieciakach (te, które miały rodziny lub drugi etat w filharmonii, były zupełnie w porządku).
Instrumentu głównego uczyła mnie bardzo miła, spełniona życiowo pani i te zajęcia wspominam z dużym sentymentem. Do tej pory, kiedy, odwiedzając rodziców, spotkam ją na mieście, zawsze zamienimy kilka słów. Instrumentu dodatkowego, którym był fortepian, uczyła mnie jednak jedna z pań piekielnych. Lata zajęć z nią (z docinkami, biciem po łapach, opieprzaniem mnie i moich rodziców - raz przywieźli mnie trochę spóźnioną na zajęcia, bo maluszek, którym wówczas jeździli, odmówił współpracy) jakoś przetrwałam i nadszedł egzamin dyplomowy.
Do salki egzaminacyjnej wchodziło się pojedynczo, a na wyniki wszyscy czekali w korytarzu. Byłam dobrej myśli- do egzaminu byłam przygotowana i czułam, że poszło mi raczej nieźle. Pod koniec czekania dołączył do mnie mój tata, który odbierał mnie z egzaminu. W pewnym momencie wyszła pani piekielna i zaczęła nas informować o ocenach. Kilka osób przede mną dostało piątki (obowiązywała wówczas skala ocen 2-5), po czym pani podeszła do nas i zaczęła wrzeszczeć. Że dostałam 3 i mam się cieszyć, że nie 2, bo takiego beztalencia i lenia śmierdzącego, to ona jeszcze w życiu nie widziała i tak dalej w tym duchu. Publicznie, przy całej widowni.
Po opuszczeniu budynku szkoły szliśmy do pracy do pracy mojej mamy. Ojciec przez całą drogę na mnie wrzeszczał- że jestem leniem, oszustką, że na pewno tylko udawałam, że ćwiczę, a robiłam coś innego, że narobiłam mu wstydu i tak dalej. Potem u mamy w pracy przy innych pracownikach (mama dzieliła biuro w kilkoma osobami) musiałam powtarzać na głos, że jestem głupia i leniwa, że przynoszę wstyd rodzicom i tak w tym duchu.
Jako że w nagrodę za zdany egzamin miałam dostać jakąś kasetę (New Kids On The Block czy Roxette, czy czego tam się wtedy słuchało), po drodze do domu wstąpiliśmy to jedynego wówczas w mieście sklepu z kasetami, gdzie przy sprzedawcy rodzice udzielili mi wykładu, dlaczego na tę kasetę nie zasłużyłam i w związku z tym jej nie dostanę. Potem w domu dostałam jeszcze jakiś szlaban.
Teraz po latach odbieram reakcję moich rodziców jako mocno przesadzoną i kompletnie niewspółmierną do "przewinienia". Ten egzamin nie miał kompletnie żadnego znaczenia i nic od niego nie zależało, więc mogli to spokojnie potraktować jako okazję do nauczenia 11-letniego dziecka, że porażki się zdarzają i należy sobie z nimi radzić, zamiast wywoływać trzecią wojnę światową, jakby było o co, a już zwłaszcza mogli sobie odpuścić to publiczne upokarzanie najpierw przy współpracownikach mamy, potem w sklepie z kasetami (przez dłuższy czas wstydziłam się tam później chodzić). Parenting level master (zwłaszcza, że ten nieszczęsny egzamin wypominali mi jeszcze przez lata przy każdej okazji, ojciec wypomina mi to do dzisiaj), no ale trudno.
Lata później, nie pamiętam ile dokładnie, ale byłam już na studiach, mama robiąc zakupy, natknęła się na panią piekielną. Pani piekielna ją poznała, przywitała się i powiedziała coś, co moja mamę wbiło w ziemię:
- Wie pani, muszę to pani powiedzieć, bo mnie to przez te wszystkie lata gryzie. Źle się czuję z tym, jak potraktowałam Cran na egzaminie. No ale wie pani, musi pani też mnie zrozumieć. Miała ogromny żal do państwa. Pani wie, że ja nie mam swojej rodziny i jestem samotna. Rodzice innych dzieci zawsze zapraszali mnie w niedzielę na obiad, a państwo nigdy. Ani razu. Ja wam tego nie mogłam wybaczyć. Jest mi głupio, że się wyładowałam na Cran i zepsułam jej świadectwo, no ale mam nadzieję, że mnie pani rozumie.
Mama po powrocie do domu opowiedziała mi tę sytuację, po czym przeprosiła mnie za akcję sprzed lat, dodając: "Boże, gdybym wiedziała, że ona ma takie potrzeby, to bym ją codzienne na ten obiad zapraszała. Ale skąd miałam wiedzieć, że ona sobie tego życzy?"
Tak więc nie ma to jak być dorosłą osobą, mieć pretensje do innych dorosłych osób o z dupy wzięty problem i wyżyć się za to na dziecku. To takie dojrzałe. A ja mam do fortepianu taki uraz, że nie tknęłam go do tej pory.
szkoła muzyczna
Ocena:
200
(238)