Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crannberry

Zamieszcza historie od: 21 czerwca 2018 - 18:11
Ostatnio: 2 października 2024 - 13:44
  • Historii na głównej: 121 z 121
  • Punktów za historie: 19425
  • Komentarzy: 2386
  • Punktów za komentarze: 18842
 

#89319

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mediach rozrywkowych króluje w tej chwili tematyka ślubno-weselna. Portale prześcigają się w artykułach na klikalne tematy, w stylu z dziećmi czy bez dzieci, ile włożyć do koperty albo czy wypada przyjść w białej kiecce. Pod każdym artykułem mamy wysyp komentarzy, które potrafią lepiej podnieść ciśnienie niż poranna kawusia. Z tym, że o ile z wylewania jadu przez "internetowe Grażyny" można się pośmiać, gorzej jest, kiedy takich komentarzy musisz wysłuchiwać na żywo.

Kilka lat temu kuzyn (chrześniak mojego ojca) wyjechał na kontrakt do jednego z krajów Dalekiego Wschodu. Tam poznał dziewczynę, zakochał się i postanowił z nią ożenić. Ślub odbył się w ich miejscu zamieszkania. Ze względu na odmowną decyzję wizową nie mogli przyjechać do Polski, a ze względu na obowiązujące na miejscu obostrzenia sanitarne nie mogli nikogo z Polski zaprosić na uroczystość (teoretycznie mogliby, ale byłoby to tak skomplikowane, że w zasadzie niewarte zachodu).

Wszyscy zrozumieli sytuację, z wyjątkiem ojca chrzestnego pana młodego (czyli mojego ojca), który się obraził. Przez kilka tygodni byłyśmy z mamą raczone komentarzami o "niewdzięcznym gówniarzu", którego on niósł do chrztu, dawał prezenty na komunię i osiemnastkę, więc ten jest mu coś winien i ma obowiązek zorganizować huczne weselicho i go na nie zaprosić (co jest aż dziwne, bo on nigdy nie lubił rodzinnych spędów, a zwłaszcza połączonych z jakimikolwiek tańcami). I w ogóle kto to widział jakieś nowoczesne mody z kameralnymi ślubami we dwójkę, w dodatku tylko cywilnymi, ha tfu. No chociaż mógł zaprosić na ten ślub w Azji, a nie tak kompletnie się wypiąć na chrzestnego.

Na pytanie, jak zamierzał dostać się do kraju zamkniętego dla turystów, nie był w stanie odpowiedzieć, wydzwaniał za to do matki chłopaka, domagając się informacji, kiedy zamierzają wziąć "prawdziwy" ślub oraz urządzić wesele dla rodziny. Ta odpowiedziała, że ślubu kościelnego to najpewniej nigdy, natomiast co do wesela to trudno jej powiedzieć. Po pierwsze, póki co nie wiadomo, kiedy dziewczyna będzie mogła przyjechać do Polski, bo cały czas odmawiają jej wizy, więc w tej chwili ich głównym problemem jest, gdzie będą mieszkać, gdyż jemu kończy się kontrakt i będzie musiał wracać, a po drugie, nawet jak już uda się dziewczynę ściągnąć do Polski, to jest to sprawa młodych, kiedy będą organizować jakieś przyjęcie i czy w ogóle.

Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że w końcu dziewczyna doczekała się pozytywnego rozpatrzenia wniosku wizowego i jeśli wszystko dobrze pójdzie, latem ma szanse sprowadzić się do Polski. Następnie młodzi rozważają zorganizowanie jakiejś uroczystości w celu uczczenia ich ślubu, ale jeszcze nie wiedzą ani kiedy, ani w jakiej formie, ani dla ilu gości. Będą o tym myśleć po przeprowadzce. I tu mój ojciec ma problem. Łojezu, znowu jakieś wesele, trzeba będzie brać urlop, jechać nie wiadomo dokąd i jeszcze on jako chrzestny będzie musiał "dać jakąś kopertę", zupełnie jakby nie miał ciekawszych zajęć ani innych wydatków, po to żeby "jakaś Chinka" mogła się urządzić za jego krwawicę.

Przypomniałam mu, że póki co, nikt go jeszcze nigdzie nie zaprosił, ani nie jest powiedziane, że w ogóle go zaprosi, bo może zorganizują tylko obiad dla najbliższej rodziny (kuzyn jest ze strony mamy, więc tata nie jest z nim spokrewniony), więc zupełnie niepotrzebnie się nakręca. Odpowiedź? "No ale jak to go nie zaprosi? Własnego chrzestnego? No to byłby szczyt bezczelności!"

Czyli: nie robisz wesela - źle; robisz i zaprosisz - źle; robisz i nie zaprosisz - też źle. Nie dogodzisz...

Ślub

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (232)

#89172

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Służbowo. Przyszło rozliczenie mediów, z którym jest problem, jak je ugryźć. Ale od początku.

Jakieś bodajże 10 lat temu 3 kolegów: Janusz, Rudolf i Alex, prowadzących swoje mikrofirmy (firma 1, firma 2, firma 3) wspólnie podnajęło powierzchnię biurową w pewnym budynku, gdzie znajdowało się 6 pomieszczeń biurowych oraz przestrzeń wspólna: kuchnia, toalety, korytarz i wnęka konferencyjna. Głównym najemcą była firma Zero, która zajmowała tam 2 pomieszczenia. Kolejne 2 biura zajął Janusz, a pozostałe 2 odpowiednio Rudolf i Alex.

W 2019 roku, firma Zero zbankrutowała i wypowiedziała umowę najmu. Trzej koledzy postanowili pozostać w budynku i przejąć umowę po firmie Zero. Ponieważ główny najemca mógł być tylko jeden, pociągnęli zapałki i padło, że Janusz (firma 1) bierze umowę na siebie, a Rudolf i Alex (firma 2 i 3) będą podnajmować od niego swoje biura. Wysokość czynszu została wyliczona według zajmowanej powierzchni, bodajże w proporcjach: Janusz 45%, Alex 30%, Rudolf 25%. Koszt przestrzeni wspólnej (kuchnia i tak dalej plus te 2 puste biura po firmie Zero) również zostały podzielone na trzy.

Firmy 2 i 3 w umowie najmu, na podstawie zajmowanej powierzchni, miały podaną wysokość czynszu i zaliczek na poczet mediów oraz prądu. Janusz co miesiąc płacił całą kwotę zarządcy budynku, a koledzy przelewali mu na konto swoją część. Kiedy przychodziło rozliczenie za prąd lub media, zwrot lub niedopłata były dzielone proporcjonalnie. Miało to tak działać dopóki nie znajdą się najemcy na te 2 puste biura. Wówczas koszty miały zostać rozdzielone ponownie.

Z początkiem 2020 roku puste pomieszczenia udało się podnająć, a do budynku wprowadzili się Martin (firma 4) i Jovan (firma 5). Z nowymi najemcami Janusz (w porozumieniu z Rudolfem i Alexem) tym razem podpisał umowy all inclusive, czyli każdy z nich miał podany czynsz w jakiejś tam wysokości, który zawierał już opłatę za media i prąd. Opłatę, nie zaliczkę na poczet opłaty. Nie było wyszczególnione, jaka kwota na co idzie, nie było również zapisów na temat ewentualnych zwrotów lub niedopłat. Jedynie miesięczny czynsz all incl, VAT i termin płatności.

W 2021 skończyła się umowa najmu i wszyscy się wyprowadziliśmy.

I teraz zaczyna się piekielność. W okolicach listopada przyszło rozliczenie za media za 2020 rok. Wyszło z niego, że musimy dopłacić i to niemało, bo ponad 2000€, a mnie kopnął zaszczyt wystawienia faktur pozostałym firmom. I tu, jak było do przewidzenia, powstał problem. Na ile firm podzielić rachunek? Na 3 czy na 5? Firmy 2 i 3 nie zgadzają się, żeby podzielić na trzy, skoro z mediów korzystało pięć. Firmy 4 i 5 odmówiły płacenia czegokolwiek, gdyż w ich umowach nie było ani słowa na ten temat. Tak więc mamy konflikt, gdzie każda strona ma swoje racje i nie wiadomo, czyja racja jest czyjsza.

Wujek google i fora prawne nie są w stanie wskazać jednoznacznej odpowiedzi. Właściciel kancelarii, która obsługuje nasze finanse również nie ma pojęcia, jak to ugryźć, bo się nie zna na prawie najmu. Stwierdził jedynie, że Janusz wystawił głupie umowy (tyle to ja sama wiem) i wysyła do adwokata. Próba przekonania Janusza, że będzie mu potrzebna opinia prawnika i to w ogóle na piśmie, żeby wyegzekwować płatności (bo niezależnie jak ten rachunek podzielimy, któreś 2 firmy się z tym podziałem nie zgodzą i odmówią zapłaty, więc bez jednoznacznej podstawy prawnej ani rusz), spełzła na niczym. Porada prawna kosztuje, a on nie będzie na takie bzdury wydawał swoich pieniędzy. Wydał polecenie "po prostu podziel to tak, żeby wszyscy byli zadowoleni i nie było konfliktów, i żebym ja nie był stratny" i umył rączki. Mamy kwiecień, zalegamy z opłatą już piąty miesiąc, zarządca budynku grozi sądem i egzekucją długu przez komornika, a konsensusu nie ma.

Biuro

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (115)

#89162

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Janusz marketingu.

Znajoma dostała na Instagramie wiadomość od jakiegoś trenera personalnego, oferującego swoje usługi. Nic w tym nadzwyczajnego, wielu drobnych przedsiębiorców w ten sposób się reklamuje. Tylko że wiadomość zaczynała się od słów:

"Hej (nazwa użytkownika), nadchodzi wiosna, więc czy nie pora w końcu wziąć się za siebie i zrzucić zimowy tłuszczyk? Czy nie byłoby fajnie tego lata w końcu zasłużyć na wyjście na plażę?"

No cóż... Chyba coś jest w tym powiedzeniu o staniu w kolejce po mięśnie, kiedy rozdawali rozum. Bo już pomijając target i personalizację zupełnie z tyłka (znajoma jest hobbystycznie instruktorką jogi, więc figurę ma akurat wręcz wymarzoną), to wypisywanie do zupełnie obcych ludzi, na dzień dobry wymyślając im mankamenty sylwetki (czy wręcz wprost wmawiając, że są zapuszczonym grubasem), jest zwyczajnie słabe. Równie słabe jest prezentowanie światopoglądu, że wyjście na publiczną plażę to jakiś elitarny przywilej, dostępny tylko dla nielicznych, na który trzeba sobie specjalnie zasłużyć, wstrzelając się w kanon urody pana trenera.

Nie wiem, co dokładnie pan trener chciał osiągnąć, ale chyba nie tędy droga.

Instagram

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (234)

#89077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kontynuacja historii #89052, czyli ciąg dalszy perypetii z panią psycholog.

Po zdawkowym non-apology od opiekuna roku, sprawa eskalowała do dyrektora studiów. po jego interwencji pani psycholog zobowiązała się wystawić oceny najpóźniej do soboty 6 marca (6 dni po terminie). Sobota minęła, niedziela też, podobnie poniedziałek, ocen jak nie było tak nie ma, tak samo jak kontaktu z panią psycholog.

W końcu we wtorek przychodzi mail na grupową skrzynkę. Pani psycholog chciałaby nas poinformować, jak bardzo jest jej przykro, że ją tak potraktowaliśmy. Owszem, przyznaje, że była kompletnie nieprzygotowana do zajęć i prowadziła je na żenującym poziomie, ale to nie ze względu na brak wiedzy czy szacunku do nas, ale na to, że od kilku miesięcy bardzo ciężko choruje i od początku semestru prawie nie opuszcza szpitala.

Przeprowadzenie tych zajęć stanowiło nieludzki wysiłek i robiła wszystko, co mogła, żeby sprostać naszym oczekiwaniom, więc bardzo jej przykro, że nie udało jej się nas zadowolić. Co do ocen, z tego, co jej wiadomo, sesja poprawkowa kończy się 15 marca, więc w zasadzie ma termin aż do wtedy na ich wystawienie. Ze swojej strony, postara się tego terminu dotrzymać, ale oczywiście na tyle, na ile pozwoli jej stan zdrowia, bo cały czas jest w szpitalu i tak dalej. Do tego ma nadzieję, że chociaż z reszty studiów będziemy zadowoleni, a na przyszłość życzy nam więcej empatii i życzliwości.

No proszę, na zajęciach zarzekała się, że techniki manipulacji wykraczają poza jej kompetencje, a tu taka piękna próba wmanewrowania nas w poczucie winy. Prawie się udało ;)

Oczywiście, można by jej tak po ludzku współczuć, ale jako że dowiadujemy się o tym dopiero teraz, wygląda na to, że zaszła jedna z 3 opcji (żadna, rzecz jasna, nie jest dla nas akceptowalna):
- Pani psycholog wymyśliła sobie chorobę, kiedy po interwencji dyrektora studiów zapaliło jej się pod tyłkiem,
- Pani psycholog faktycznie choruje ciężko i przewlekle, co uniemożliwia jej prowadzenie zajęć, jednak zataiła ten fakt przed uczelnią, może nie chcąc tracić źródełka dochodu i licząc, że jakoś to będzie
- Pani psycholog poinformowała uczelnię o stanie zdrowia, jednak uczelnia zamiast znaleźć zastępstwo, zignorowała ten fakt, licząc, że jakoś to będzie.

Na pewno wystąpił jakiś ogromny problem w komunikacji. Wykładowca nie wie, jaki mamy program studiów, my nie wiemy, że na psychologię mediów i społeczną poświęcone zostaną 2 zjazdy w drugim semestrze (poinformowano nas o tym dopiero teraz) i próbujemy wykrzesać z wykładowcy coś, o czym nie ma on pojęcia. Uczelnia nie wie, że wykładowca choruje (albo wie i ma w poważaniu), poza jakimiś zdawkowymi mailami (często wysłanymi do pojedynczych osób) nikt nam na nic nie odpowiada, a na końcu my jesteśmy tymi złymi, pozbawionymi "życzliwości i empatii".

Przekazaliśmy nasze uwagi dyrektorowi studiów, ten zaproponował spotkanie pod koniec marca w celu uzgodnienia sposobu zrekompensowania nam zmarnowanego zjazdu. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

studia podyplomowe

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (170)

#89124

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Głupota i piekielność dla siebie samej.

Na początku 2020 endokrynolog zdiagnozował u mnie insulinooporność (zero zaskoczenia, cała rodzina ze strony mamy na to cierpi). Dostałam leki, wszystkie nękające mnie wcześniej dolegliwości (zawroty głowy, osłabienie itd) ustąpiły, a w bonusie w krótkim czasie schudłam 15 kilo (obstawiam, że głównie pozbywając się nadmiaru wody).

Niedawno pisze do mnie znajoma (z kategorii dalszych znajomych).
- Cran, pamiętam, że ty mocno schudłaś po jakichś lekach. Możesz mi przypomnieć, co to było?
- Metformina
- Aha, tak mi sie wydawało, bo właśnie czytałam, że po tym są podobno świetne efekty. A gdzie sobie załatwiłaś receptę?
- Nigdzie nie załatwiałam. Dostałam od endokrynologa, bo miałam problemy zdrowotne.
- Daj mi do niego namiar i powiedz mi, co musiałabym mówić, żeby dostać receptę.
- Namiar ci mogę dać, ale badania krwi musiałyby ci wykazać insulinooporność. Poza tym, to nie do końca tak, że po tym sa jakieś spektakulane efekty. To nie jest środek odchudzający, tylko lek kontrolujący wydzielanie insuliny. Jeden po nim schudnie, a drugi nie. Kwestia szczęścia.
- Ale ja czytałam, że właśnie się chudnie. A nie znasz kogoś, kto by mi dał recepte bez badań? Bo z badanami to lipa, ja na nic nie choruję, a poza tym na termin trzeba czekać, a mi się spieszy. Lato niedługo
- Nikt ci nie da recepty bez badań. To jest lek, który robi rewolucję w organizmie, ma w cholerę efektów ubocznych i jego się nie bierze na własną rękę.
- A ty mi nie możesz załatwić recepty?
- Obawiam sie, że nie mam takiej możliwości.
- A gdyby mi się udało kupić gdzieś przez internet, to jakę mam brać dawkę?
- Dawkę bierze sie przepisaną przez lekarza. Jeden bierze 500, inny 1000, a inny 2000, w zależności od wyników badań. To nie jest suplement z uniwersalną dawką, tylko lek.
- Widzę, że nie chcesz mi pomóc...
- (tego mi trzeba. Dziewoja zrobi sobie kuku i zwali winę na mnie, że to za moją radą). Nie chcę, żebyś zrobiła sobie krzywdę, biorąc jakies gówno z netu, zamówione nie wiadomo skąd, gdzie nie masz pojęcia, co to naprawdę jest i czym się faszerujesz. Do tego masz małe dziecko, które w razie jeśli tobie coś się stanie, zostanie bez opieki. Nie rób tego.
- A mnie się wydaje, że jesteś po prostu zazdrosna i się boisz, że jak schudnę, będę wyglądać lepiej od ciebie. Dlatego nie chcesz mi pomóc.

Taaaak... Dokładnie dlatego. Bo moje życie kręci sie wokół rozmiaru tyłka przypadkowej osoby, którą widzę raz na 3 miesiące...

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (161)

#89094

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W budynku, gdzie obecnie mieści się moja firma, biura zajmowane są w większości przez różne mikroprzedsiębiorstwa. Na każde 10-12 pomieszczeń biurowych przypada mała kuchnia, do wspólnego użytkowania. Kuchnia nie była wyposażona - kiedy wprowadzaliśmy się rok temu (byliśmy pierwszą firma, która wprowadziła się na dane piętro), znajdowały się tam szafki, zlew, kuchenka elektryczna, zmywarka i kosz na śmieci. Drobne AGD, naczynia, sztućce, ścierki, środki czystości itp. musieliśmy zorganizować we własnym zakresie. Janusz przyniósł mikrofalę i toster, ja czajnik elektryczny (miałam w domu zapasowy), naczynia i sztućce każdy przyniósł swoje, a płyn do naczyń, gąbki itp. dokupiło się w pobliskiej drogerii.

Przez wiele miesięcy byliśmy jedynymi najemcami w naszym "sektorze", więc korzystanie z kuchni było bezstresowe, problem zaczął się z końcem roku, kiedy budynek się zapełnił, a użytkowników kuchni przybyło. Coraz częściej zastawało się sytuację, że naszych kubków/ talerzy/ łyżeczek albo nie ma w ogóle (niektóre w ogóle wyparowały na stałe), albo, mimo obecności zmywarki, stoją brudne w zlewie lub na blacie kuchennym (zastanawiam się, swoją drogą, kto za tymi ludźmi sprząta w domu - mają służbę czy po prostu żyją w syfie?). Naszą kawę i herbatę musieliśmy zabrać do swoich biur, gdyż ktoś się nimi chętnie częstował.

Zostawiliśmy kartkę z informacją, że wyposażenie kuchni nie jest wspólnym dobrem, tylko naszą prywatną własnością i o ile nie mamy nic przeciwko temu, że ktoś korzysta z czajnika czy mikrofali, to prosilibyśmy o przyniesienie sobie własnych naczyń i sztućców, i niekorzystanie z naszych, gdyż pomijając względy higieniczne, zwyczajnie nie ma ich na tyle. Poza tym prosilibyśmy, żeby tym razem ktoś inny był tak miły i kupił płyn do mycia naczyń i tabletki do zmywarki, które właśnie się kończą. Reakcji zero.

Dzisiaj kończyłam robić sobie herbatę, kiedy do kuchni wszedł jakiś facet. Spytał, czy wiem, do kogo należy czajnik. Odpowiedziałam, że do mnie. W tym momencie typ wyskoczył z pretensjami, że co mi przyszło do głowy, przynosić do służbowej kuchni czajnik, który nie dość, że ma pojemność zaledwie 1l, to jeszcze za długo zajmuje mu gotowanie wody, przez co kompletnie nie nadaje się do używania przez całą "społeczność", taki czajnik to się w domu używa, a nie w pracy. On jest zajętym człowiekiem, wiecznie pod presją czasu i nie może tyle czekać, inni na pewno też nie. Mam go zabrać i prędziutko przynieść inny - większy, szybszy i ogólnie bardziej nadający się do biura. (Myślałam, że roszczeniowi buce to domena korpo, no ale chyba jednak nie)

Zaskoczona poziomem bezczelności, odpowiedziałam facetowi, że raczy sobie żartować. Czajnik jest mój prywatny, przyniosłam go dla siebie i na moje potrzeby wystarcza. Jeżeli jemu nie pasuje, nikt nie każe mu z niego korzystać, może przynieść własny. Ten wzruszył ramionami, burknął, że "no bez przesady" i poszedł.

No to zabrałam czajnik i naczynia do swojego biura i niech sobie towarzystwo gotuje wodę siłą woli.

Biuro

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (223)

#89052

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od października uczęszczam (w trybie online) na studia podyplomowe. Kierunek związany jest z reklamą i marketingiem, zjazdy odbywają się w co drugi weekend na platformie MS Teams.

Pierwsze zajęcia dotyczyły podstaw psychologii. Prowadziła je pani psycholog - terapeuta uzależnień (przypominam, na studiach z marketingu). Pierwszy dzień spędziliśmy opowiadając o sobie i dyskutując o psychopatii, toksycznych pracodawcach i przemocy w związkach. Drugiego dnia rozmawialiśmy o uzależnieniach i omówiliśmy wszystkie możliwe narkotyki - ich skład, działanie i efekty uboczne.

Do tego zajęcia zaczęły się z półgodzinnym opóźnieniem, bo pani nie umiała obsłużyć Teamsa. Na zaliczenie pani psycholog kazała napisać pracę o czymkolwiek, co było poruszane na zajęciach.

Jako że "cokolwiek" jest bardzo szerokim pojęciem, poprosiliśmy o jakieś wytyczne, choćby dotyczące formy pracy - czy ma być to praca naukowa, artykuł, felieton, esej, czy jeszcze coś innego, czy mamy korzystać ze źródeł, czy tez pisać tylko własne przemyślenia. Obiecała przysłać je w ciągu kilku dni. Termin dostarczenia pracy - następne zajęcia z tą samą panią 2 tygodnie później.

Po zajęciach mieliśmy dosyć mieszane uczucia. No bo atmosfera owszem fajna, zajęcia w formie warsztatowej, mogliśmy podyskutować, powymieniać się opiniami, ale poruszane tematy nie miały nic wspólnego z wybranym przez nas kierunkiem, a po coś jednak na te studia poszliśmy. Z drugiej strony braliśmy pod uwagę, że podczas 2 dni "wstępu do psychologii" nie wiadomo jakiej wiedzy też nie da się przekazać, więc po prostu poruszyła wybrane zagadnienia, w których się specjalizuje. Stwierdziliśmy, że damy jej szansę, zobaczymy, jak pójdą następne zajęcia.

Powoli zbliżał się termin wysłania prac, wytycznych jednak nadal brak. Dodatkowych materiałów, o które poprosiliśmy, również. Nie wiemy, czy nadal czekać, czy też pisać coś zupełnie w ciemno. Nagle dostajemy wiadomość od opiekuna roku, że pani psycholog odwołała zajęcia, odbędą się w późniejszym terminie - w ostatni weekend lutego. Tak samo przesunięty został termin oddania prac. Odłożyliśmy temat, skupiliśmy się na zajęciach z innych przedmiotów (tu już zupełnie inny poziom - kompetentnie, na temat, wręcz przeładowanie wiedzą).

W połowie lutego nadal nie było wytycznych, a pani psycholog nie reagowała na nasze maile. W takim razie każdy napisał (czy raczej przepisał z netu) jakieś pitu-pitu o czymkolwiek i wysłał, żeby tylko coś było. Tuż przed ostatnim weekendem pani psycholog ożyła i wysłała mail do jednej z nas, z pytaniem, co chcielibyśmy robić na zajęciach (O_o w sensie, że to my jej mamy powiedzieć, o czym mają być jej zajęcia?). Bo ona ma pomysł, że może spędzimy te zajęcia, omawiając nasze prace. Ręce opadają. Będziemy tracić 2 dni zajęć, żeby szczegółowo omawiać nic niewnoszące, odtwórcze prace, napisane "na odwal się" i byle tylko zaliczyć niezbyt istotny przedmiot...

Koleżanka odpisała, że mowy nie ma - z harmonogramu zajęć wynika, że tematem zjazdu mają być, powiedzmy "Procesy kognitywne i podejmowanie decyzji" i właśnie to chcielibyśmy omawiać na zajęciach, najchętniej w powiązaniu z marketingiem, oraz jeśli starczy czasu to chętnie coś o technikach manipulacji i elementy neuromarketingu. A prace może nam odesłać mailem.

Rozpoczęły się sobotnie zajęcia. Tradycyjnie z półgodzinnym opóźnieniem, bo pani psycholog nie ogarnia Teamsa. Na początku zaproponowała, żeby każdy wypowiedział się o swoich emocjach, odczuwanych w związku z obecną sytuacją, jak się z tym wszystkim czujemy i w ogóle. Odmówiliśmy - po pierwsze wiadomo, jak jest, i nic odkrywczego nie wniesiemy do tematu, po drugie, choćby dla higieny psychicznej chcielibyśmy na te kilka godzin zająć głowę czymś innym, po trzecie mamy temat do zrealizowania i nie chcemy tracić czasu, zwłaszcza że już mamy poślizg.

Pani psycholog odpaliła prezentację i faktycznie zaczęła opowiadać o procesach kognitywnych, tyle że zupełnie w oderwaniu od marketingu, a z naciskiem na uczucia i emocje. Następnie przystąpiła do wykładu na temat autyzmu i ADHD, i sposobach terapii, a my zaliczyliśmy kilkugodzinną dziurę czasową. Do tego wykład co kilka minut przerywany był pytaniem "halo halo jesteście tam?", na co wszyscy musieliśmy włączać mikrofony i odpowiadać, że owszem, jesteśmy. Poprosiliśmy ją, czy mogłaby odnieść się też do tematów o które prosiliśmy w mailu (manipulacja, neuromarketing), bo to, o czym nam opowiada, nie ma kompletnie związku z naszym kierunkiem. Odpowiedziała, że to dopiero jutro, bo dzisiaj nie jest przygotowana. Ze swojej strony poprosiła nas, żebyśmy do jutra wymyślili sobie, co chcemy zrobić na zaliczenie, bo ona nie wie, co nam zadać.

Niedziela. Zajęcia znowu rozpoczęły się z opóźnieniem, gdyż pani "nie umiała w Teamsa". Pierwszą godzinę z kawałkiem zajęło dokończenie sobotniego wykładu (z jedną dłuższą przerwą, gdyż pani niechcąco opuściła spotkanie i nie umiała do niego wrócić i kilkoma krótszymi na "halo halo jesteście tam?"), po czym pani oznajmiła, że w zasadzie to tyle z jej strony i czy mamy jakiś pomysł, co chcielibyśmy robić przez resztę zajęć. Pytamy, czy, tak jak umawialiśmy się wczoraj, odnieść omówione tematy do marketingu oraz omówić te zagadnienia, o które prosiliśmy (manipulacja itp). Pani na to, że niestety nie, gdyż będąc terapeutą uzależnień, zwyczajnie się na tym nie zna.

Z braku laku, żeby czymś wypełnić te 3 godziny, które zostały do końca zajęć, zaczęła puszczać nam reklamy na YouTube, a my mieliśmy opowiadać, jaki występuje w nich problem. Parę było faktycznie ciekawych, parę w stylu "blachodachówka reklamowana przez gołą babę", ale godzina jakoś zeszła. W międzyczasie mieliśmy sobie wymyślić, co chcemy robić na zaliczenie przedmiotu, bo pani nie miała pomysłu.

Zaproponowaliśmy, że skoro jesteśmy przy reklamach, a w dodatku studiujemy kierunek z tym związany, to może zrobimy tak, że podzielimy się na grupy i każda grupa wybierze sobie reklamę i dokona jej analizy pod względem atraktorów, uczuć, jakie wzbudza, ewentualnych problemów itp. Popracujemy nad tym przez godzinę, przez kolejną przedstawimy nasze prace i akurat zejdzie czas do końca zajęć. Pani się zgodziła i zaczęła nas dzielić na "pokoje". Nie bardzo jej to szło, część osób nie dostała żadnej grupy, potem pani musiała nas przegrupować i tak straciliśmy 15 minut z czasu przeznaczonego na pracę. W połowie naszej pracy pani zamknęła nasze "pokoje", bo coś jej się kliknęło, przez co straciliśmy jeszcze trochę czasu, ale w końcu wykonaliśmy zadanie, przedstawiliśmy wyniki i zajęcia mogły się skończyć. Na koniec pani obiecała, że jeszcze tego samego dnia po południu wystawi oceny z tych prezentacji oraz z prac z psychologii. Oczywiście żadnych ocen nie wystawiła.

Wieczorem napisaliśmy grupowy mail do opiekuna roku, wyrażając nasze niezadowolenie z odbytych zajęć. Że poruszana tematyka nie miała nic wspólnego z naszym kierunkiem, że pani była kompletnie nieprzygotowana, że nie miała pojęcia, co ma z nami na tych zajęciach robić, o czym mówić, ani co zadać na zaliczenie, w dodatku nie radziła sobie z obsługą platformy komunikacji.

We wtorek przyszła odpowiedź opiekuna roku, przyprawiająca o opad szczęki. Zaczynała się od "Najmocniej przepraszam, jeżeli nie zrozumieli państwo programu studiów" i tak dalej w tym duchu, że generalnie, owszem zajęcia były kompletnie oderwane od naszego kierunku, ale takie właśnie miały być i naszą winą jest to, że się tego nie domyśliliśmy, tylko mamy nierealne oczekiwania. No faktycznie, debile z nas, że nie wpadliśmy na to, że terapie dla dzieci z ADHD są oficjalnie częścią programu studiów z reklamy i marketingu.

Odpisaliśmy, że no dobrze, program programem, ale w poprzednim mailu poruszyliśmy więcej problemów, głównie niekompetentnego i nieprzygotowanego do zajęć wykładowcy. Ponieważ ostatnie zajęcia zmarnowały nasz czas i pieniądze, oczekiwalibyśmy jakiejś rekompensaty ze strony uczelni. Proponujemy albo obniżkę czesnego na jeden miesiąc, albo odrobienie zajęć z kimś kompetentnym. Do tego nadal nie mamy ocen z tych 2 przedmiotów, mimo że semestr oficjalnie zakończył się 28 lutego i wtedy minął ostateczny termin ich wystawienia.

Opiekun odpowiedział, że porozmawia z dyrektorem studiów i da znać, co dalej. To czekamy...

Studia podyplomowe

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (145)

#89048

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dostałam newsletter z pewnej drogerii, z kodem rabatowym w wysokości 25% na kosmetyki kolorowe. Oferta obowiązywała jedynie wczoraj, w ostatni dzień lutego i nie dotyczyła artykułów przecenionych. Ponieważ niebawem skończy mi się kilka rzeczy, postanowiłam skorzystać z promocji.

Wchodzę na stronę drogerii, a tam niespodzianka. Cała "kolorówka" przeceniona. O, uwaga, zawrotne 50 centów. Czyli ceny praktycznie takie same, a kod rabatowy nie zadziała, bo towar oficjalnie jest przeceniony.

Promocja konsumencka level Schrödinger...

Drogeria internetowa

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (166)

#88989

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Grudzień, ostatni wtorek przed świętami. Godzina 20 z minutami, wracam właśnie z pracy, kilkaset metrów od domu zatrzymuje mnie policja w celu dokonania "rutynowej kontroli drogowej". Sprawdzają dokumenty, po czym pan funkcjonariusz zasypuje mnie lawiną dziwnych pytań (nie pamiętam wszystkich, ale spróbuję przytoczyć, ile dam radę):

- Dokąd pani jedzie?
- Do domu
- Co pani robi o tej porze na ulicy? (w tej chwili nie ma lockdownu, godziny policyjnej ani żadnego ograniczenia w poruszaniu się)
- Wracam z pracy
- Jaki zawód pani wykonuje?
- Business manager w agencji reklamowej
- Czyli praca biurowa?
- Tak
- Z biura wraca się o 17, a jest 20
- Normalnie kończę o 18, dzisiaj miałam więcej pracy, bo zamykamy rok.
- Dlaczego nie pracuje pani zdalnie?
- Pracuję, dzisiaj musiałam wyjątkowo pojechać do biura, gdyż pewne rzeczy trzeba było zrobić na miejscu.
- Jakie rzeczy?
- (ciśnie mi się na usta "a co to pana obchodzi", ale grzeczne odpowiadam) Przygotować dokumenty dla doradcy podatkowego oraz rozesłać kopie czasopism do klientów. Nie da rady zrobić tego z domu.
- I tym się pani zajmowała aż do tej pory?
- Tak. Przepraszam, czy ja jestem o cos podejrzana? Zrobiłam coś nie tak?
- Nie, to rutynowa kontrola. Gdzie znajduje się pani miejsce pracy?
- (Podaję nazwę dzielnicy)
- Wracając stamtąd powinna była pani nadjechać z innego kierunku. Co pani robi na tej ulicy?
- Musiałam jeszcze coś po drodze załatwić.
- Co takiego musiała pani załatwić?
- Coś odebrać
- Co takiego?
- Zamówiłam sobie sushi na kolację i zboczyłam z trasy, żeby je odebrać z knajpki 3 ulice stąd.
- Proszę pokazać
- (pokazuję mu)
- Czy piła pani dzisiaj alkohol?
- Nie
- A kiedy ostatni raz piła pani alkohol?
- W sobotę ponad tydzień temu
- Co pani piła?
- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie? To było 10 dni temu.
- Proszę odpowiedzieć.
- 2 drinki Lillet rose z prosecco. Jestem pewna, że do tej pory wywietrzało.
- Czy zgadza się pani na badanie alkomatem?
- Oczywiście
- To za chwilę. Widzę, że dowód rejestracyjny jest na nazwisko xxx. Kto to jest?
- Mój mąż. Widzi pan, że jest to samo nazwisko.
- Dlaczego jeździ pani samochodem, który nie należy do pani?
- Jesteśmy małżeństwem, to nasz wspólny samochód. Tak się złożyło, że został zarejestrowany na męża, ale jeździmy nim oboje.
- Dlaczego został zarejestrowany na męża?
- (opowiadam mu, dlaczego)
- Czy mąż to potwierdzi?
- Jak najbardziej. Może pan do niego zadzwonić
- A gdzie on się w tej chwili znajduje?
- W Szwecji, u swoich rodziców.
- A co tam robi?
- ("a co to pana obchodzi") Pojechał na święta.
- Kiedy wyjechał?
- W sobotę
- A dlaczego sam?
- Ja dojadę do niego pojutrze
- Dlaczego nie pojechała pani razem z nim?
- Bo muszę jeszcze w tym tygodniu pracować
- No dobrze, to proszę jeszcze na badanie alkomatem.

Wydmuchałam okrągłe zero, pan funkcjonariusz życzył mi miłego wieczoru i kazał jechać prosto do domu. Przyznam, że mnie wkurzył. Jak już wspomniałam, nie ma w tej chwili żadnych obostrzeń, które ograniczałyby prawo do swobodnego przemieszczania się. Gdybym miała ochotę, mogłabym wyjść o 3 rano pojeździć sobie bez celu po ulicach i miałabym do tego pełne prawo. Do tego miałam poczucie, że pytania, nie dość, że były zupełnie od czapy, to pan policjant, korzystając z poczucia władzy, naruszył moją prywatność. Żadna ze spraw, o które wypytywał, nie powinna go obchodzić.

Ponieważ była to moja pierwsza kontrola w Niemczech, popytałam wśród znajomych, czy takie "grillowanie" jest normalne, czy też trafiłam na nadgorliwca, który nadużył uprawnień. I okazuje się, że ponoć tak właśnie w Niemczech wygląda "rutynowa kontrola". Sto pytań "z dupy", na które musisz bardzo grzecznie i szczegółowo odpowiadać, a jeśli okażesz zniecierpliwienie, zabiorą cię na komisariat, bo "masz problemy z agresją" i "możesz być pod wpływem narkotyków". Ponoć tak muszą, bo muszą sprawdzić twoje reakcje. Koleżanka (sporo młodsza ode mnie singielka) została kiedyś wypytana o życie osobiste i kontakty z płcią przeciwną. Ja i tak miałam ponoć szczęście, że mi dodatkowo nie trzepali samochodu.

Najlepsze jest to, że kiedy wzywa się policję np. do wypadku, trzeba na wolny radiowóz czekać 40 min do godziny. Teraz widzę, czym są tak zajęci.

Niemcy kontrola drogowa

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 217 (239)

#88992

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sprzed chwili.

Wydawnictwo, z którym współpracujemy, przysłało nam prezentację (w formacie PDF) na temat suplementu wydawanego z majowym numerem, którą mieliśmy rozesłać do klientów biżuteryjno-zegarkowych.

Szef przysłał mi mail, w którym poprosił mnie o:
- Przygotowanie listy mailingowej;
- Usunięcie z PDFu slajdu nr 2 i wykorzystanie znajdującego się na nim tekstu w treści maila, który zostanie rozesłany do klientów.

Przygotowałam wszystko tak jak chciał i odesłałam mu draft maila z załączoną lista adresów i edytowaną prezentacją (której nadałam nową nazwę, żeby Janusz niechcący nie pomylił jej z oryginałem). Za chwilę przychodzi odpowiedź:

"Źle mnie zrozumiałaś. Prosiłem, żebyś wykorzystała tekst ze slajdu 2 w treści maila i usunęła ten slajd z prezentacji".

Przeczytałam odpowiedź jeszcze raz, zastanawiając się, jak działa umysł Janusza i o co może mu chodzić. Zwłaszcza, że polecenie było tak proste, że nie było tam czego źle zrozumieć. Odpisałam:

"I dokładnie to zrobiłam. W czym leży problem?"

"Źle zrozumiałaś. Miałaś usunąć slajd 2, a on nadal jest w prezentacji".

Nadal nie wiem, o co mu chodzi, oraz na którą prezentację on patrzy. Moją, czy tę oryginalną z wydawnictwa. Spróbowałam zadzwonić i wyjaśnić problem, ale nie odebrał. Próbuję zatem jeszcze raz mailowo:

"W oryginalnej prezentacji (tytuł XXX) było 10 slajdów. W tej, którą dostałeś ode mnie (tytuł YYY) jest 9, ponieważ, tak jak prosiłeś, usunęłam slajd nr 2 (z tekstem "The watches and jewellery channel").
Slajd, który teraz ma nr 2 (z tekstem "To celebrate the return"), w oryginalnej prezentacji miał nr 3. Czy też może chciałbyś, żeby ten slajd również został usunięty z prezentacji, a jego tekst użyty w mailu?"

Za chwilę Janusz oddzwania:
- Nie wiem, dlaczego ty mnie źle zrozumiałaś.
- Ale o co ci chodzi? Chciałeś, żebym usunęła slajd 2, to go usunęłam. A tekst wykorzystałam w treści maila. Ten o "watches and jewellery channel".
- To nie o ten mi chodziło.
- A o który? Ten miał nr 2.
- O ten drugi.
- Mówisz o slajdzie nr 3? Tym "celebrate the return"?
- No tak, o slajdzie nr 2.
- Ten slajd miał nr 3, a nie 2.
- A co to za różnica?
- Taka, że cały czas mówiłeś o innym slajdzie. Skąd miałam wiedzieć, o który naprawdę ci chodzi?
- Mogłaś się przecież domyślić. (no tak, że też nie przyszło mi do głowy, że kiedy 3 razy pisze jedno, ma na myśli zupełnie coś innego).
- Dobra, to już wiem o co chodzi. Przywrócę slajd nr 2, a usunę nr 3.
- A wiesz co, w sumie jak tak patrzę, to slajd 3 ma ładną grafikę. Czy mogłabyś usunąć z prezentacji sam tekst, a grafikę zostawić, i może trochę ją powiększyć, żeby zajęła cały slajd?
- No niestety nie, bo to PDF. Do edycji potrzebna jest płatna wersja softu. W tej, co mamy, mogę tylko usunąć cały slajd. Ale mogę zrobić coś innego. Jeśli zależy ci na tej grafice, to mogę jej użyć w treści maila obok tekstu.
- Fantastycznie, tak zrób. Czyli usuń slajd 3 z prezentacji, a tekst wykorzystaj w treści maila.
- Oczywiście, zaraz to zrobię.
- I mam jeszcze pomysł. Czy mogłabyś spróbować jakoś wyciąć grafikę z tego slajdu i użyć jej w mailu?
- Tak, przed chwilą sama to przecież zaproponowałam.
- Nie, to ja to teraz wymyśliłem.

I tak dalej...

Idę zaparzyć melisę...

Praca

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (191)