Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kalipso

Użytkownik otrzymał bana za: Zmyślanie historii pod nickami Kalipso, Dysfolid i LucjuszKot.
Ban wygasa: 2112-11-15 16:21:07
Zamieszcza historie od: 25 maja 2011 - 20:29
Ostatnio: 15 listopada 2013 - 18:56
O sobie:

http://www.piekielni.pun.pl/forums.php

  • Historii na głównej: 0 z 98
  • Punktów za historie: 66185
  • Komentarzy: 945
  • Punktów za komentarze: 10818
 

#37273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielnych znalazłam szukając jakiegoś miejsca gdzie mogłabym się wygadać. Myślę, że to będzie lepsze miejsce, bardziej odpowiednie ze względu na tematykę, niż blog, którego zamierzałam założyć. Chcę zaznaczyć, że zależy mi na całkowitej anonimowości, ponieważ gdyby ktoś dowiedział się, że tutaj piszę mogłabym mieć problemy, dlatego też imiona, miejsca i wszelkie dane mogące nas zidentyfikować zostaną zmienione.

Mam na imię Kasia. Mam 17 lat. Mieszkam z mamą, babcią, siostrą i... jej synkiem Karolem. Nasz dom znajduje się w niewielkiej miejscowości, w okolicy każdy zna każdego. Moja siostra -Amelia- ma 15 lat i jest najbardziej rozpieszczoną, samolubną i przykrą osobą, jaką znam. Mój ojciec zmarł, a jej ojciec nie poczuwa się do zrobienia czegoś poza płaceniem alimentów (tak, mamy dwóch różnych ojców). Przez całe życie moja siostra dopuszczała się (i wciąż to robi) mniejszych lub większych wyskoków piekielności w stosunku do mnie. Babcia i mama zawsze stoją po jej stronie, bo jest młodsza, bo tatuś ją sobie odpuścił, bo miała ciężki dzień, bo jest w ciąży, bo chłopak ją zostawił - i wiele innych. To zawsze dawało jej przyzwolenie ze strony mamy żeby się na mnie wyżywać. Mama na to zezwalała, a mnie za to poza ŻADNYM pozorem nie wolno było nic jej zrobić.

Pominę tu nawet opisy wszelkich wyzwisk, opluwania mnie, rozpuszczania plotek na mój temat czy doprowadzania mnie do łez. Tego było za dużo i jest już za słabe.

Dziś opiszę tu jak Amelka zaszła w ciążę.

Amelka od zawsze lubiła stać w centrum zainteresowania. Nie tylko rodziny, ale wszystkich. Dlatego też zawsze błyszczała w każdym towarzystwie, naprawdę, już od maleńkości. W młodziutkim wieku mama woziła ją jako "modelkę dziecięcą", co tylko potęgowało jej chęć wywyższania się. Z czasem, w wieku 13 lat mama i "rekrutanci" pewnej agencji, ominęli z lekka przepisy i przenieśli Amelkę do "dorosłej" agencji (od kilku lat modelkami mogą być dziewczyny od 16 roku życia zdaje się). Wtedy Amelii odbiło po całości.
Bluzki z kotkami, tenisówki i śmieszne spodnie z łatami ustąpiły miejsca krótkim spódniczkom, szpilom i obcisłym topom. Jedynie nie zafarbowała włosów na blond (o czym marzy do dziś), bo agencja musiałaby jej pozwolić. Mama ją we wszystkim wspierała, przy okazji nazywając mnie grubym nieudacznikiem (choć za grubą się nie uważam). W końcu mamie udało się zapłacić gdzie trzeba i wysłała młodszą córkę gdzieś za granicę na jakieś sesje (nie wiem dokładnie, nikt mnie nie wtajemnicza).

Amelka od zawsze była chuda. Lubiła paradować z wklęsłym brzuchem na wierzchu, ale po powrocie ze słonecznych sesji zaczęła uskarżać się na spuchnięty, bolący brzuch. Uciekł też gdzieś okres, więc mama codziennie urządzała mi awantury, że stresuję siostrę i przeze mnie nie ma ona okresu. W końcu babcia zgodziła się pójść z Amelką do psychologa, żeby nauczyć ją "obrony przed wredną, starszą siostrą", bo przecież "ból brzucha i zanik okresu to wina tego, że uporczywie znęcam się nad młodszą i niewinną".

Psycholog po zapoznaniu się z objawami i po krótkiej rozmowie stwierdził, że Amelka jest samolubna, rozpieszczona, nie zna żadnych granic, brak jej obowiązków, a z objawami, które opisała należy udać się do ginekologa. Zaleca się rozpoczęcie terapii.

W końcu wyszło, Amelia jest w ciąży. Z "kimś", "jakimś" chłopakiem. Mama wymyśliła genialny plan! Ja mam udawać, że jestem w ciąży, nosić coś pod ubraniem itp, a Amelia póki nie widać, ma nosić szerokie ubrania bo "taka moda", później pojedzie "na sesję do Grecji" (oczywiście nie naprawdę tylko takie miało być usprawiedliwienie jej nieobecności), a na koniec wywołają wcześniej poród, żeby Amelka jak najmniej straciła figurę. Po wszystkim dziecko miałoby być moje.
Miałam 16 lat.

Plan na szczęście nie wypalił, moja siostra w tajemnicy pochwaliła się swoim psiapsiółkom, że będzie miała dziudziusia, którym ja się zajmę. Wieść gruchnęła, więc Amelia zaczęła chodzić dumnie z odkrytym brzuchem wypiętym do przodu. Informacja ta trafiła również do opieki społecznej, jednak miła pani, która do nas przyszła "nie stwierdziła żadnych uchybień od normy". Chciała tylko dostawać wyniki badań u ginekologa, żeby mieć pewność, że nie dokonają nielegalnie aborcji.

Końcówka jej ciąży, to był mój koszmar. Przez ostatnie 3 miesiące musiałam usługiwać jej na każdym kroku. Mama żądała nawet ode mnie, abym wnosiła(!) ją po schodach. Amelia z premedytacją rzucała różne rzeczy na podłogę lub za okno wręcz i kazała mi przynosić. Robiła sobie całe setki półnagich zdjęć zawierających brzuszek i prawie nagie, nabrzmiałe piersi. Wrzucała na wszelkie portale, pisząc jak to się syneczka doczekać nie może, jak go kocha, jak pragnie, że to z miłości dziecko i tak dalej... Jednak fakt jej wielkiej miłości został zesłany do sekcji mitów, kiedy po jednym moim powrocie ze szkoły zobaczyłam dziecięce ciuszki, łóżeczko i nosidełko... w moim pokoju. Tak, decyzją mamy Karolek będzie mieszkał u mnie i to ja będę go wychowywać. Ja i tak do niczego nie dojdę, a Amelia ma przed sobą światową karierę. Do adopcji? Nie! "Przecież to twój syn!" - krzyknęła do mnie pewnego razu mama...

Karolek się urodził i od razu trafił w moje ręce. Pokochałam tego szkraba. Amelia bierze go tylko do zrobienia kolejnej fotki, żeby podkreślić przed psiapsiółkami, że ma synka i go kocha. Po zrobieniu zdjęć, dziecko szybko trafia do mnie z dopiskiem, że śmierdzi i mam go przebrać. Po czym Amelia wychodzi z koleżankami... I opowiada im, że ja kradnę jej dziecko, bo jestem zazdrosna, że "nikt nie chce nie wyr*chać"...

Jak szalona obliczam czas do mojej 18, żeby wynieść się do drugiej babci (mamy mojego ojca, decyzją mojej mamy nie ma ona wstępu do naszego mieszkania). Kiedyś już się wyniosłam do niej, ale mama zawołała policję i ściągnęli mnie do domu... Jeszcze tylko kilka miesięcy...

Rodzina

Skomentuj (177) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2003 (2185)
odrzucony

#36961

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uroki mieszkania w bloku z płyty.

Wracając do domu, moja mama została zaatakowana pod klatką przez sąsiadkę, która darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół osiedla, a już na pewno wszyscy mieszkańcy naszego bloku.
Sąsiadka wykrzykiwała rzeczy typu "Jak pani wychowała swoją córkę?!", bo nie dość, że nie chodzę do kościoła co niedziela, to jeszcze zabawiam się w środku dnia w łazience wibratorem. I że ona wie, co robię, bo doskonale zna dźwięk tego urządzenia. Mama weszła do domu czerwona ze wstydu, z wielkim WTF na twarzy, bo nigdy w życiu nie podejrzewała mnie o posiadanie takich zabawek, z resztą miała rację.

I tak sobie myślę, kto bardziej się powinien wstydzić: ja, używająca depilatora, by mieć latem gładkie nogi, czy może moja ponad 60-letnia sąsiadka, chwaląca się tym, że doskonale jest obeznana w dźwiękach pracującego wibratora...

własna łazienka.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 937 (997)
zarchiwizowany

#36773

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Menażeria pod ZUS-em.

Biuro, w którym odbywam praktyki mieści się na tym samym podwórku co budynek w/w instytucji. Opiszę wam kilka okazów, które tam ostatnio widziałam.

1. Blondynkus Tipsiarus Dzieciatus
Pojawia się pod ZUS-em koło godziny 10-11. Po obu jej stronach dzieci + jeszcze jedno maleńkie w wózku. Wszyscy ubrani dość biednie, ale te tipsy i tleniony idealnie biały blond mi nie pasują... no ale dobra.
Okaz znika w czeluściach marmurowego budynku.
Po około pół godziny, kiedy stoimy z koleżankami na fajeczce, okaz się wyłania. Wyjmuje piękny dotykowy telefon (coś klasy iPhone 4S) i do naszych uszu dobiega taki oto dialog:
[BTD] No hej, Misiaczku, już załatwiłam tu wszystko, podjedź po nas, bo muszę się koniecznie przebrać, przecież się w tych łachach nie będę na ulicy pokazywała. A potem zostawimy dzieci u mamy i jedziemy na obiadek na miasto!
Nie minęło 5 minut (ledwo fajkę spaliłam) podjeżdża Misiaczek, auto niczego sobie, ładują dzieciaki, wózek i jadą. I tylko taki tekst mnie doszedł.
[M] Boże, jak ty wyglądasz! Skąd ty żeś takie szmaty wytrzasnęła?!I umaluj się w domu porządnie, bo patrzeć nie mogę!


2. Robotnikus Rencistus
Facet, na oko jakieś 50 lat, widać, że typowy robotnik fizyczny, taki spalony słońcem, lekko zniszczony popiajaniem po pracy. Wlecze się zgarbiony, widać wiele lat pracy w ciężkich warunkach zniszczyło mu zdrowie. Ubrany biednie dość, flanelowa sprana koszula, nogami powłóczy...Około 12 znika w czeluściach budynku.
Wyłania się jakiś czas później, akurat jak również stałam na fajeczce :) Wlecze się, spogląda lękliwie w ZUS-owskie okna, kiedy już był "poza ich zasięgiem" nagle prostuje się jak strzała, wyciąga telefon, i kolejny dialog słyszę:
[RR] No szefie, załatwiłem, jutro będę na robocie. To co, u Malinowskiego jutro murujemy? (chwila ciszy) No jasne że na gębę się umawiamy! Bo rentę stracę!
Rozmowa się kończy, a facet pomyka niczym gazela do właśnie podjeżdżającego tramwaju.

Jak się będziecie zastanawiać, dlaczego osoby z waszego otoczenia, mimo widocznej niepełnosprawności nie dostały renty/świadczeń socjalnych, to już macie odpowiedź.

A ja się zastanawiam, na kogo idę nasze podatki

PS. Jak się spodoba, to jeszcze mam kilka takich "okazów" :P

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (237)

#36663

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wchodzę na moje internetowe konto bankowe w celu wykonania przelewu, patrzę na saldo i myślę sobie, że jestem strasznie rozrzutną babą, która nie panuje nad swoimi wydatkami, sprawdzam historię a tam -1530 zł zajęcie komornicze. Prawie spadłam z krzesła.

Nie przypominam sobie, żebym miała coś na sumieniu i nic nie wskazywało na to, żadnych telefonów, pism, nic. Prędzej bym się spodziewała, że mnie piorun strzeli niż czegoś takiego.

Ze szczegółów transakcji dowiedziałam się jaki komornik zrobił mi zajęcie, znalazłam w internecie numer telefonu i dzwonię do kancelarii z awanturą, że to jakaś pomyłka!

Nie uzyskałam żadnych informacji, więc tam pojechałam. Powiedzieli, że zrobili to na podstawie nakazu sądu internetowego w Lublinie, wierzyciel EOS Investment GmbH z siedzibą w Hamburgu.

Komornik podpowiedział mi, żebym się zarejestrowała na stronie e-sądu i tam będę miała dostęp do akt sprawy, a on ze swojego doświadczenia może mi podpowiedzieć, że chodzi o TP SA.

Zarejestrowałam się, ale aktywacja konta następuje po weryfikacji, a to trwa.

Zdenerwowana i żądna wiedzy (za co ?!) zadzwoniłam do TP.SA (a właściwie Orange). W 2005 r podpisałam z TP.SA umowę na internet, wynajmowałam mieszkanie, właściciel nie chciał umowy na siebie, ale podpisał zgodę na instalację.

Ha, a jednak okazało się, że moje segregowanie i maniackie gromadzenie wszystkich dokumentów z pozoru niepotrzebnych, które tylko zajmują miejsce, jednak ma sens.

Faktury opłacone, umowa rozwiązana, wygrzebałam w dokumentach podstemplowane wypowiedzenie.
Nigdy nie dostałam, żadnego monitu, upomnienia, kupowałam telefony na abonament i nigdy nie miałam z tym problemu.

Adres do korespondencji dopóki wynajmowałam mieszkania (liczne i częste przeprowadzki) zawsze był taki jak zameldowania, wszystko szło do rodziców, za moją zgodą zawsze otwierali pocztę i mnie informowali.

Godzinę słuchałam muzyczki na infolinii i niczego się nie dowiedziałam.

Chcąc nie chcąc udałam się do salonu, spędziłam tam kolejną godzinę i udało mi się dowiedzieć, że była jakaś korekta faktury kwota 18,30 zł, rok 2007. Z jakiego powodu była korekta? Nie mieli podglądu, zbyt stara sprawa.

Korespondencja szła na adres instalacji. Pokazałam pani umowę, faktury – wszędzie jako adres korespondencyjny widnieje adres zameldowania, więc czemu do jasnej cholery akurat upomnienia na 18 zł szły na adres do instalacji, pani mi nie potrafiła powiedzieć.

Powiedziała, że dług jest sprzedany i to nie ich problem, żebym się kontaktowała z firmą, która skierowała sprawę do sądu.

Wróciłam do domu, wrzuciłam nazwę firmy w google i włosy mi się na głowie zjeżyły.

Sposób działania firmy – skupują przedawnione długi na małe kwoty, zasypują sąd internetowy wnioskami, sąd nie daje rady tego przerabiać, więc wszystko akceptuje, firma ma siedzibę w Hamburgu, jak człowiek chce się odwołać i sądzić z nimi, musi to robić na terenie Niemiec. W tym momencie dojazd, wynajęcie prawnika i koszty sądowe przewyższają wartości długu, więc ludzie rezygnują i godzą się z utratą pieniędzy.

Znalazłam numer do Kancelarii Prawnej NAVI LEX Kinga Brońska, która reprezentuje ich na terenie Polski. Zadzwoniłam, odebrał jakiś facet, który w chamski sposób mnie spławił, nie dając dojść do głosu rzucił słuchawką.

Nie wiem jak z 18,30 zł zrobiło się 1530 zł, czekam nadal na aktywację konta w internetowym sądzie.
Uważam, że swoje zobowiązania trzeba płacić, ale jasnowidzem nie jestem, nie było żadnych symptomów tego, że mam jakieś zaległości wobec TP.SA.

Straciłam na to cały dzień. Siedzę i myślę, czy machnąć ręką czy się zaangażować - dla zasady.

EOS Investment GmbH z siedzibą w Hamburgu

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1042 (1072)

#32159

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominałam już o moich sąsiadkach moherach?

Zaznaczę, że moherami nazywam je wyłącznie ze względu na upodobanie do czapek z tego materiału; to miłe starsze panie, nie nawracające nikogo na siłę. Skarżyć mógłby się na nie chyba tylko proboszcz, bo Panie całkowicie opanowały kościół, ale o tym innym razem.

Mimo wieku i skromnej postury Panie pełne są wigoru i zawsze skore do ratowania świata. Nazywamy je na osiedlu Moherową Czwórką. :)

Szły niedawno razem, we czwóreczkę oczywiście. Spotkały 7-letniego syna sąsiada w momencie, gdy ten uczył kota latać. Na jego nieszczęście babinki są miłośniczkami zwierząt. Zarobił pstryczka w ucho, babinki chciały poprzestać na pospolitym pouczeniu, ale że młody nie wykazywał żadnej skruchy, wyrywał się i pokazywał język jedna z Pań zarządziła:
- Tereska, dawaj komórkie, dzwonimy po jego ojca! (swoją drogą to fascynujące, te kobiety NAPRAWDĘ mają telefony do WSZYSTKICH, założę się, że do premiera i papieża też).

Tatuś, wezwany zjawił się za chwilę na podwórku. W tym miejscu należy dodać, że tatuś ma ok. 28 lat, jest typem wiecznego chłopca, parającego się głównie ciągnięciem kasy od matki i piciem z kolegami piwa nad Wisłą.
Sprawa kota została ojcu naświetlona, niestety, ku oburzeniu Pań tatuś nie wykazywał dezaprobaty w związku z zachowaniem syna. Opieprz i kazanie zostało skierowane na ojca. Ten zaczął Paniom odszczekiwać. No i się zaczęło...

-Jak śmiesz! JAK ŚMIESZ?! To ja jak byłeś mały za tobą po parku z piciem ganiałam, jak twoja matka żyły sobie wypruwała w pracy, a ty się teraz tak do mnie odzywasz?! Dorosły chłop, a taki głupi! Czego ty swojego syna uczysz?! Agresji! Mało to od ojca w życiu dostałeś, chcesz żeby on był taki sam!?
-Niech się pani na mnie nie drze!
-A będę! Tyłek ci podcierałam więc mam prawo, prawie takie jak twoja matka, żeby cię do pionu postawić!
Pozostałe 3 panie wtórowały koleżance, ojciec chłopca z każdym słowem coraz bardziej się kurczył. Aż w końcu...
-No tego to ja bym się nie spodziewała! Tereska! Dawaj komórkie, DZWONIMY PO HALINĘ!!!

Tak, tak moi Państwo... :) Zadzwoniono po matkę 27-letniego faceta. :)

Tatuś miał minę jakby miał się rozpłakać, ale babinki pozostały nieugięte. Chłopczyk też jakby zmarkotniał, na wieść o rychłym przybyciu babci.
Halinka przyszła. Wysłuchała relacji koleżanek z kamienną twarzą, kwitując całą sytuację słowami:
- Nooo...! Piwka to ty się długo nie napijesz, samochodu nie zatankujesz! A ty - zakrzyknęła celując palce we wnuka - zapomnij o wieczorynce! I oboje przeprosić mi tu natychmiast!
-Ale mama...
-POWIEDZIAŁAM!
Przeprosili. Babinki ruszyły w swoją stronę, panowie-młodszy i starszy - potruchtali zgodnie za Halinką.

A wiecie co jest w tym wszystkim najfajniejsze?
Za 5 minut chłopczyk wyszedł z klatki, dzierżąc w dłoniach miseczkę z mlekiem dla kota. Kot nie pogardził. Zastanawiam się tylko czy to babcia kazała zadośćuczynić kotu, czy chłopczyka ruszyło sumienie. :)

podwórko

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1520 (1576)

#34193

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Z banku.

Siedzę, nuda jak diabli - nóżką macham, w nosie dłubię, "sprawunki rozmaite" przy pomocy komputera załatwiam. Wtem na scenę wkracza pani z serii "wczoraj dama". Futro na plecach, chuch alkoholowy, krok chwiejny, obcasy na nogach, toteż wkracza dość widowiskowo. Opiera się, ni to zalotnie, ni to w celu utrzymania równowagi o moje biurko i rzecze tak:

- Byłbyś tak myły, młody człowieku, i mi 50 złotych wypłacił, bo na taksówkę mi brakło.

- Oczywiście, proszę tylko o pani dowód osobisty.

Tu zostałem obdarzony spojrzeniem zalotno-nieobecnym i pani zanurkowała w odmętach swojej torebki (takiej, na moje oko, imprezowej - czyli mieści się w niej szminka, ale puszka Coli już nie wejdzie) na dobre 5 minut sprawiając wrażenie, że w międzyczasie jej się nieco przysnęło. W końcu upragniony dokument z wdziękiem ląduje przede mną.

To przystępuję do czynności służbowych: wklepuję sobie dane do systemu, nakazuję szukać, a tu... nic. Myślę, pomyliłem się, ale system jak w mordę strzelił - taki ktoś nie istnieje w naszej bazie danych.

- Przepraszam, a czy ma pani u nas konto?
- Nnnnnn-e.
- W takim razie przykro mi, ale nie mogę wypłacić pani środków, których nie ulokowała pani w naszym banku.
- Jaki ważniak! Tyle piiiiiniędzy mają, a o głupie pięć dych będą się wykłócać. No przecież bym oddała...

Pani eleganckim, acz zamaszystym, gestem zgarnęła z biurka swój dowód, wykonała "w tył zwrot" i z taką samą gracją wyszła z pomieszczenia.

Bank

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1128 (1206)

#33599

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
W przedszkolu prowadzimy zajęcia ogólne. Mamy także do pomocy wspaniałą zakonnicę z miejscowego klasztoru, która prowadzi zajęcia dla dzieci z rodzin religijnych, kiedy reszta dzieci ma zajęcia z kultury i życia rodzinnego (poważnie brzmi, ale polega na nauce używania zwrotów grzecznościowych, jak się zachować przy stole, jak powinno się obchodzić ze zwierzętami itp.)

W zeszłym roku z powodu choroby zakonnicy, pozyskaliśmy, na szczęście na krótko, panią katechetkę.
Może trochę dziwaczka, do nikogo, jak to mówi mój brat, ani dzień dobry ani pocałuj mnie w du*ę, chociaż bazyliszkowe spojrzenie wskazywało bardziej na to drugie.
Pokazała za to plik papierów, certyfikatów i dyplomów za dotychczasowe osiągnięcia w pracy z dziećmi.

Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, było wyzywanie od pomiotów szatana czy bękartów dzieci, które nie umiały recytować modlitw.
Po dość ostrej rozmowie z dyrektorką zjawisko ustało.
I pojawiło się następne.

Przychodzę do pracy, od piętnastu minut powinny trwać zajęcia z religii.
W korytarzu spotykam W., dziewczynę, która razem ze mną tego dnia opiekowała się dziećmi. I która, jak by nie było, powinna od czterech godzin być na sali.
Okazało się, że katechetka zadzwoniła do niej, żeby przyszła na jedenastą, bo ja już jestem na miejscu.
A ja w pracy na jedenastą powinnam się stawić - i tak się stało.
Sprawa już mi się nie podoba, trochę zdenerwowana wkraczam do jadalni.
Z dotychczasową nauczycielką były gry, zabawy, śpiewanie przy akompaniamencie gitary.
Teraz cisza, żadnego choćby szmeru.
Zaglądam do bawialni. Zdębiałam.
Dzieci klęczą(!) w równiutkim rzędzie, powtarzając za panią katechetką stojącą nad nimi jak żandarm słowa modlitwy "Ojcze nasz". Wszystkie dzieci. Nieważne, że pięcioro z dziewiętnastki przedszkolaków nie należy nawet do wspólnoty Kościoła.
Po wyciągnięciu katechetki z sali i ogłoszeniu maluchom czasu na zabawę, dowiedziałam się, że dzieci nie jadły jeszcze śniadania (godzina jedenasta), bo najpierw miała być modlitwa, a później jedzenie, a dzieci modlitwy... nie umiały.
Brak słów.

Oczywiście dzieci do stolików, kanapki na stół, katechetka do dyrektorki, która dotąd w błogiej nieświadomości siedziała w swoim gabinecie.
Wierzcie lub nie, ale ciągnęłam czterdziestoletnią babę przez ten korytarz jak naburmuszoną nastolatkę.
Kolejna rozmowa, ostatnie ostrzeżenie, a ja zastanawiam się, dlaczego ona jeszcze nie została wyrzucona.

Kolejnych kilka dni mija, pani brawurowo radzi sobie z dziećmi,które co rusz chwalą katechetkę, czyżby cud?
Piątek, znowu mam na jedenastą.
W miarę jak zbliżam się do drzwi wejściowych przedszkola, mam dziwne przeczucie, że zdarzy się coś ciekawego.
Wchodzę, W. już na mnie czeka.
Cóż takiego się stało?
Otóż pani katechetka znów zadzwoniła do W. i poinformowała ją, że ja już na miejscu i ona się śpieszyć nie musi.
W. nie dała się nabrać i szybko ruszyła w drogę.
Cichutko podeszła do drzwi i usłyszała, co następuje:

- Żydów należy tępić bo zabili Jezusa.
- Obcokrajowcy, szczególnie czarni i Niemcy, gwałcą dzieci.
- Kto nie wierzy w Jezusa, będzie się gotował w smole i umrze w bólu.
- Kazała dzieciom wyznawać wszystkie grzechy, krzycząc i wyzywając je kiedy "kłamały" lub grzechów było za mało.

Oczywiście koleżanka zaraz poleciała po dyrektorkę, dyrektorka niemal wyniosła katechetkę za drzwi, a W. została z dziećmi.
Okazało się, że katechetka po kryjomu nadal kontynuowała piętnastowieczny proceder wpajania wiary siłą. Dzieci pod groźbą porwania przez szatana i innych wymyślnych kar, miały NAKAZ chwalenia jej przy nas.

Pani "katechetka" została oczywiście zwolniona, co ją niesamowicie zdziwiło, a dyrektorka postarała się dobrze, by kolejnej posady nie otrzymała.
Do czasu powrotu naszej zakonnicy religii uczyłyśmy na zmianę.

Jak chora musi być osoba, która pod sztandarem wiary stosuje na dzieciach psychiczną przemoc i szantaże?
I kto wydał jej pozwolenie na pracę z dziećmi?

wesołe przedszkole

Skomentuj (101) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1458 (1526)

#33408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracując w pewnej, nazwijmy to... firmie, miałem przez niemal rok szefa, o którym chciałbym zapomnieć. X - tak sobie go nazwę, był teoretycznie człowiekiem starannie wykształconym, choć nigdy nie dał tego po sobie poznać ;) Do tego dochodziła kompletna niedecyzyjność, trzęsidupstwo, wysługiwanie się pracownikami w sprawach pozazawodowych i chorobliwe wręcz skąpstwo. Nie muszę chyba tłumaczyć, że był osobą powszechnie nielubianą i przedmiotem licznych żartów.

W firmie na początku jej funkcjonowania, bardzo często organizowano wyjazdy zagraniczne o charakterze szkoleniowym. X meldował się na każdym z takich wyjazdów i to niezależnie od tego, czego dotyczyło szkolenie. Wyjazdy kończyły się zawsze w ten sam sposób, czyli maksymalną irytacją pracowników w nich uczestniczących. Oczywiście powodem był X. Potrafił zaordynować na przykład, że do miejsca szkolenia jest niedaleko i nie ma po co jeździć metrem (chodziło o zaoszczędzenie na biletach) wskutek czego załoga zaliczała 40 minut z kapcia rano i drugi raz to samo po zakończeniu zajęć.

O skosztowaniu miejscowych specjałów można było pomarzyć, gdyż zdaniem X lepsze jedzenie było w budach z kebabem (czytaj najtańsze). Wspólne wypady na piwo kończyły się tym, że pracownicy płacili za jego browar. Dziewczyny, jeśli były w delegacji, miały po prostu przerąbane!!! Przeciągał je po wszelkich dostępnych domach handlowych w celu wyszukiwania prezentów dla żony i córki, co z powodu skąpstwa trwało godzinami. Jeśli ktoś nie daj boże pochwalił się tym, że był już w danym miejscu, musiał cierpliwie znosić rolę przewodnika.
X miał jakiś certyfikat zaświadczający znajomość angielskiego, ale cholera wie co to był za certyfikat, bo jak dochodziło co do czego, to ani be, ani me.
I tak dalej, i tak dalej.

Po kilku takich wypadach, pracownicy zaczęli unikać wyjazdów z X-em, a jeśli już byli do takowego wojażu zmuszeni, stosowali wybieg polegający na tym, że po przybyciu do hotelu stwierdzali, że są zmęczeni, źle się czują, idą spać i nigdzie się nie wybierają. Oczywiście nikt nie szedł spać, a towarzystwo po rozpakowaniu się i zdzwonieniu, wymykało się z hotelu spotykając w umówionym miejscu.

Tak też się stało podczas jednego z wyjazdów, zorganizowanego dla informatyków (X oczywiście informatykiem nie był). Koledzy wypili najpierw kilka głębszych w hotelu, a następnie wyszli na miasto. Ponieważ zgłodnieli, a pod hotelem był "makdonald" zatrzymali się tam. Cóż, wódka stępiła ich zmysł ostrożności.

Jak tylko zasiedli z zamówieniami przy stoliku, zjawił się X, wielce uradowany na ich widok. :)
Najpierw wyciągnął jednego z kolegów, żeby złożył za niego zamówienie. Potem rozsiadł się razem z nimi i spostrzegł, że koledzy mają ketchup, a on nie. I tu zaczyna się dialog:
- Skąd macie ketchup?
- O tam jest taki kranik, z którego się nalewa, a obok stoją pojemniczki.
- Ile się chce???
- Tak!
- To weź idź i mi nalej.
- Nie mogę, bo tam jest fotokomórka i drugi raz mi nie naleje. Musisz iść sam.
- I jak to nalewam?
- No podstawiasz kubeczek i mówisz "keczup pliss", tylko głośno i wyraźnie!
X zabiera tacę, potem kubeczek, staje obok kranu z ketchupem i zaczyna "keczup piss". Ponieważ kran nie reaguje, zaczyna mówić coraz głośniej. W końcu jakaś dobra dusza, przyciska kran i ketchup zaczyna się lać do kubeczka.
X wraca z awanturą:
- Co wy mi tu gadacie o jakimś "keczup pliss"!!!! Tam się przyciska!!!
- No co TYYYY??? Niemożliwe!!!! Fotokomórka musiała się po prostu zaciąć!!!! U nas działała.
UWIERZYŁ!!!

gastronomia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 737 (819)

#32759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkała mnie dziś historia iście piekielna.
Wybrałam się do ginekologa, do którego chodzę już 4 lata. Niestety okazało się, że zmienił się personel w mojej poradni. Początkowo byłam nawet mile zaskoczona usposobieniem nowej pielęgniarki, to się jednak miało szybko zmienić.

Nowo zatrudniona pani doktor, stwierdziła iż badań nie miałam robionych. To było nieprawdą i dopiero po moim długim przekonywaniu jej o tym, przyznali się że wyniki zgubiono. Już wtedy zapaliła mi się czerwona lampka w głowie.

Następnie uprzejma lekarka uświadomiła mnie, iż środki antykoncepcyjne, które do tej pory brałam, tak naprawdę antykoncepcyjne nie są. Zaczęła się kilkuminutowa wypowiedź o szkodzie jaką czynię dla społeczeństwa zażywając te leki oraz o ich wczesnoporonnym działaniu. Recepty nie dostałam, gdyż doktor zasłoniła się klauzulą sumienia i dobrze dała mi do zrozumienia, że u niej takich leków nie dostane.
Po mini wykładzie zaproponowała mi kalendarzyk małżeński.
Oczywiście padło również pytanie czy mężatką jestem. Kiedy okazało się że nie, lekarka od razu założyła, że jestem zaręczona i planuję ślub. Następnie kobieta przeszła do wyjaśniania mi w jaki sposób działa kalendarzyk, że to bardzo proste, fajne i przyjemne i w ogóle hej.

Tak właśnie zakończyła się moja przygoda z gabinetem Gynecja w Białymstoku. Przestrzegam wszystkie panie.

służba_zdrowia

Skomentuj (144) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (1033)

#31462

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy byłem nader czerstwym czterolatkiem, rodzice wykopali mnie z pieleszy domowych do placówki opiekuńczej, żeby móc w pogodzie ducha harować na chleb i papier toaletowy, bo nic innego w sklepach jako żywo nie było.

Wyżarty był ze mnie byczek i wierzgający wielce, rygor znosiłem więc z trudem. Jedno, co rekompensowało mi obite kubki, szpitalne żarcie, ciągnące za uszy przedszkolanki i nudę leżakowania, to nieprawdopodobnie bajkowy, rozległy ogród z prastarymi kasztanowcami. No raj dla dzieciaka.

Ale nic nie było w stanie zrekompensować przedszkolnego kibla. Brud, smród, franca i trąd.

Przez pierwsze dni twardo trzymałem mocz do powrotu do domu - ale ileż można. Któregoś kolejnego dnia złamałem się...

...i będąc w posiadaniu klucza, zawieszonego na tasiemce pod koszulką, wywędrowałem z przedszkola do oddalonego o trzy minuty od placówki domu.

Otworzyłem drzwi, wszedłem do domu, skorzystałem z WC, pozamykałem wszystko jak trzeba i wróciłem do placówki.

A w placówce Armageddon. Zginął wychowanek.

Gdy zobaczono, jak w spokoju ducha przekraczam przedszkolną furtkę, natychmiast zleciał się komitet powitalny w postaci woźnej, przedszkolanki i dyrektorki. Trzy wiedźmy z Makbeta.

Dobitnie uświadomiły mi, jakie to było karygodne i bezczelne, opuścić przedszkole na własną rękę. Po solidnej porcji wrzasku, kuksańców i targania za uszy zapytały mnie, dlaczego to zrobiłem, myśląc pewnie, że złożę samokrytykę.

- Bo w przedszkolu kibel śmierdzi tak, że sikać nie można. - Odrzekłem śmiało.

Rodzice, powiadomieni przez dyrekcję o mojej rejteradzie, przede wszystkim spytali mnie, jak to było, a wysłuchawszy, wyrazili chęć oglądu rzeczonego kibla.

Niestety, nie pozwolono im na to.
Na drugi dzień w WC było czysto. Było tak do końca mojej kariery przedszkolnej.

Przedszkole w czasach komuny

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1387 (1437)