Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kalipso

Użytkownik otrzymał bana za: Zmyślanie historii pod nickami Kalipso, Dysfolid i LucjuszKot.
Ban wygasa: 2112-11-15 16:21:07
Zamieszcza historie od: 25 maja 2011 - 20:29
Ostatnio: 15 listopada 2013 - 18:56
O sobie:

http://www.piekielni.pun.pl/forums.php

  • Historii na głównej: 0 z 98
  • Punktów za historie: 66185
  • Komentarzy: 945
  • Punktów za komentarze: 10818
 

#27779

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w kinie.

Przychodzi koleś i chce bilet na film dozwolony od lat osiemnastu. Z twarzy wygląda na nieletniego, więc proszę o dowodzik. Nie ma. Nie ma dowodu, nie ma biletu.
Koleś się naburmuszył, poszedł sobie. Znam ten typ i czułam, jaki numer będzie chciał wykręcić.

Koleś zniknął gdzieś za filarem, po chwili znów ogonkuje. Przepuszcza ludzi i manewruje tak, by podejść do koleżanki na kasie... tuż obok mojej. Podchodzi, prosi o ten sam film. Cwaniurek pewnie myślał, że jak inna kasa, to inna rzeczywistość i inne zasady. Koleżanka zapytała o dowód, nie miał, posłała kolesia do diabła i zrugała go, że traci nasz czas, skoro już raz mu odmówiono. Chłopię autentycznie zdziwione, że koleżanka wiedziała, że ja mu odmówiłam sprzedaży.

Odchodzi, ale nagle zapala mu się lampka nad łebkiem, no zupełnie jak w komiksie. Koleżanka z niedowierzaniem do mnie:
- Chyba nie myślisz, że będzie aż tak głupi?
Ja:
- Oj, kobieto...

Koleś poszedł do automatów z biletami. Automat o dowód nie pyta, nie? Koleżanka spokojnie podreptała w jego stronę. Bilet się drukuje, cwaniurek zauważył koleżankę i wyszczerzył głupio ryjek.
[Koleś:] No i co mi teraz zrobisz?
[Koleżanka, radośnie:] Poczekam na ciebie, jak będziesz chciał zwrotu!
Po czym wróciła na kasę, podczas gdy typek poszedł do bramki.

Kolega na bramce przywitał ładnie klienta, sprawdził bilet, zapytał o dowód. Koleś zmarkotniał, co widziałyśmy z drugiego końca sali.
Kiedy menadżer oddawał mu pieniądze z mojej kasy, facetowi mózg się aż gotował z próby ogarnięcia, jak to możliwe, że jednak się nie udało.
Taka magia u nas działa.

Kino zagranica

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1048 (1120)

#44204

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Całkiem niedawno jadąc do pracy miałam okazję przyjrzeć się, jak w czasach kryzysu radzi sobie elyta narodu.

Przy osiedlowym zbiorczym kontenerze na śmieci tuż przy drodze do sądu stanął sobie całkiem niebrzydki samochodzik. Z pojazdu wysiadła Sędzia Przewodnicząca jednego z ważniejszych wydziałów mojej rejonówki, otworzyła bagażnik, wyciągnęła z niego trzy wielkie czarne wory, po czym bez cienia zażenowania... wrzuciła je do śmietnika, oszczędzając zapewne jakąś astronomiczną sumę i świecąc przykładem.

Ja rozumiem, że czasy ciężkie i że do cudzego portfela nieładnie zaglądać, ale przy zarobkach rzędu dziesięciu tysięcy miesięcznie chyba można sobie pozwolić na opłacenie wywozu śmieci ze swojej posesji? Ciekawe, czy w todze i łańcuchu też by tak zrobiła.

słoma_z_butów

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 664 (762)

#43966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka samochodowo - warsztatowa.

Zaczyna się prozaicznie - we wrześniu kupiłem dla żony, od mojego serdecznego kumpla jego wypieszczone autko - on nabył podobną drogą troszkę młodszy model.

W umowie, jaką między sobą sporządziliśmy, istniał zapis, iż do kompletu dorzuca mi zimowe opony, zdeponowane w serwisie X (jego zaprzyjaźnionym, co istotne) oraz dokumenty depozytu, będące integralną częścią rzeczonej umowy.

Nastał listopad, więc naturalną dla mnie rzeczą była zmiana opon - z letnich, na zimówki... więc, w drogę do serwisu X.

Podjeżdżam znanym im autem, przedkładam dokumenty (nie zostawiam, aczkolwiek chcą - też istotne), podaję numer depozytu i słyszę, iż gumy dopiero muszą znaleźć, gdyż mają ze 400 kompletów na składzie, więc mam przyjechać za dwa dni.

Przyjeżdżam - termin przedłużony o kolejne dwa.
Przyjeżdżam - potrzebują jeszcze tygodnia, gdyż ruch u nich duży i nie mają czasu. OK - nerwy mam jeszcze dość mocne.

Przyjeżdżam - po tygodniu. Opon brak, będą na jutro rano.
Po raz kolejny pokonuję trasę i stawiam się rankiem.
Zgadniecie? TAK, opon nie odnaleziono!!!

W..rw konkretny - jeśli nie znajdą się do południa, to przyjadę z policją!!!
Około 11.00 odbieram telefon - opony są, znaleziono, mam przyjechać i umówić się na montaż (WFT???).

Przyjeżdżam, odmawiam montażu, który mógłby przeciągnąć się do końca lutego, biorąc pod uwagę kompetencje serwisu.
Opony zostają przez nich dosłownie WYRZUCONE na zewnątrz (żadnego pokwitowania, zdania dokumentu depozytu) - co mi nie przeszkadza - ładuję do kufra i jadę do "własnego, zaprzyjaźnionego" serwisu.
Montaż od ręki, kawka, orzeszki, papierosek...

Wczoraj odebrałem telefon - od serdecznego kumpla, byłego właściciela rzeczonego bolidu. Koleś ma do mnie delikatną sprawę.
Telefonowano do niego z serwisu X, że omyłkowo wydano mi opony jakiegoś klienta, zaś właściwe znalazły się i czekają na podmiankę. Różnica: właściwe to 195/55/15, zaś te, na których jeżdżę to 185/60/15 - firma, bieżnik, stan (po jednym sezonie) - wszystko to samo.

Teraz klient robi im z dupska jesień średniowiecza - okazuje się, że to jakiś bardzo ważny pan prokurator.

Jest prośba: mam w miarę możliwości szybko pojechać na serwis X, celem podmiany opon na właściwe.

Moja piekielność: wiem, że serwis X czynny jest do godz. 18.00. Pracuję przeważnie do 16.00, ale mogę przecież mieć mieć jakieś nadgodziny, nieprawdaż? :)

Przekazuję, oczywiście przez kumpla, gdyż serwis X zaczął pogrywać ze mną w głuchy telefon, angażując pośrednika do rozmów, iż mogę TAM być najwcześniej o godz. 18.15. :)
OK - pasuje im, będą czekać do skutku.

Jadę więc... Na miejscu jestem o godz. 18.20.

Wchodzę, mówię "dobry wieczór" i słyszę: "co tak urwał późno?!".
Żadnego "ińdobry", "przpraszamy za kłopot"...

Gram, więc z nimi do ich melodii: "od kiedy urwał jesteśmy na TY?! ...jestem tutaj na prośbę kolegi, żeby ratować wam tyłek, a wy do mnie zaczynacie od urwał?! Do niewidzenia się z szanownymi panami!!!".

TAK - odjechałem - mogą mnie w wentyl cmoknąć. Nie mają dokumentów, nie kwitowałem odbioru opon, nie mają monitoringu...

Ich podejście do klienta, ich problemem... Na pewno nie moim. :)

Wracając do sprawy kumpla - kupił sobie w tymże zaprzyjaźnionym sobie serwisie, w cenie wysoce promocyjnej, zimówki - nówki.
Montaż i wyważenie gratis, oczywiście.

Pojechał w trasę. Kierownicą trzepie już przy 80km/h, co jest?

Kumpel telefonuje do tegoż serwisu i opisuje co się dzieje po ich montażu.
Odpowiedź? "...a bo wiesz, nie wyważyliśmy kół, bo masz felgi bezprzelotowe, a my nie mamy takiej wyważarki..."
...nosz URWAŁ!!!

PS. Wysoce promocyjna cena okazała się być o 15% wyższą od regularnej z serwisu gumoleo.pl, czy tak jakoś...

Wyważenie felg bezprzelotowych kosztuje 25 do 40zł od sztuki - więc kumpel dołożył dodatkowo... aha. Nadal uważa serwis za "zaprzyjaźniony".

Zimóweczki

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 892 (936)

#40562

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Były dyrektor mojego szpitala jakiś czas temu doszedł do wniosku, że należy stworzyć motto. W skrócie sens jego był taki, że misją szpitala jest zaspokajanie nawet najbardziej złożonych potrzeb medycznych i niemedycznych pacjentów.

Motto wszyscy pracownicy musieli zapamiętać i nawet o 4 nad ranem na żądanie wyrecytować bez zająknięcia. Dodatkowo treść motta każdy miał na identyfikatorze na piersi. Kolejne egzemplarze hasła zawisły na ścianach w salach pacjentów.

Wszyscy, łącznie z pacjentami, traktowali to jako nieszkodliwą fanaberię dyrekcji. Wyjątkiem był jeden mężczyzna z ortopedii, który zwrócił się do młodej pielęgniarki czy nie mogłaby mu "zrobić dobrze" ręką, bo on sam nie może (miał gips), a w chwili obecnej jest to jego najbardziej paląca potrzeba.

Szpital w dużym mieście

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 821 (909)

#43353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja miała miejsce w aquaparku w pewnym dużym mieście.

Otóż zadaniem szefa takiego przybytku jest udowodnić, że da się wycisnąć jeszcze więcej. W jaki sposób? Promocjami, zachęcać klientów nowymi rozwiązaniami, reklamą? Nieee, to już było, są lepsze sposoby.

Kierownictwo zdecydowało, że można by przestawić zegarek na basenach tak aby godzina była 3 minuty wstecz od tej, która jest kodowana przy wejściu, a klienci jak to klienci zazwyczaj starają się wykorzystać każdą minutę i siedzą do samego końca.
Żadnej kontroli się nie boimy, bo przecież Wiesiek/Staszek/Basia to nasi znajomi, więc dadzą znać wcześniej.
Efekty?

Liczba kilkuminutowych spóźnień wzrosła 3-4 razy, klienci się nie skarżą ponieważ ślepo ufają zegarowi, a opłaty nie są jakieś strasznie dotkliwe ponieważ to zazwyczaj poniżej 2zł na osobę.
Każdy grosz został dokładnie przez managera przeliczony (codziennie niesamowicie wielkie Excelowe tabelki) i wynik jest następujący: prawie 80 tys. złotych zysku w ciągu roku.

Facet jest dumny ze swojego pomysłu, a jego szefowie zadowoleni bo w kieszeni przybywa.

Po tych obliczeniach kierownictwo zastanawia się nad przestawieniem zegara jeszcze o minutę tak aby w kolejnym roku dobić do 100 tys. zł...

Taki sobie chłyt matetingowy...

aquapark

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1171 (1203)

#41651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zgodnie z obietnicą, opowieści zza nastawnika ciąg dalszy.

Kilka historii przejazdowych:

I.
Policja nie ma odpowiednich protokołów w razie "W". Kiedy dochodzi do wypadku na przejeździe kolejowym wszystko jest wpisywane w zwykłe protokoły "drogowe" gdzie udział biorą dwa pojazdy drogowe. Biorą się z tego ładne kwiatki.

Policjant: Jaki jest numer rejestracyjny pojazdu?
JA: ET 22 1234 .
P: Dobrze. Muszę wpisać w protokół pojemność silnika.
Ja: Ale tu są silniki elektryczne.
P: To może pomińmy tę rubrykę. To jaka jest moc silnika?
J: Jednego czy wszystkich?
P: Eee? Ogólnie.
J: 3 000 kW.
P: Eee? Dobra, nieważne. Jaka tu jest skrzynia biegów?
J: Przekładnia elektryczna. Skrzyni jako takiej brak.
P: EEE? Nie, ja się poddaję. Tu nic nie pasuje.

II.
Środek dnia, widoczność piękna. Na przejeździe obowiązek zwolnienia dla pociągu do 20km/h, więc zwalniam. Gdzieś tam z prawej widzę podjeżdżający samochód. Zbliżam się już do przejazdu, prędkość 18km/h, patrzę a tu kobitka civic'em pakuje mi się pod zgarniacz. Trudno się mówi, sygnał, hamowanie nagłe i czekamy aż 2 400 ton się zatrzyma...

kilkanaście sekund i kilkadziesiąt metrów dalej...

Schodzę z lokomotywy zobaczyć czy babsko żyje. Nie zdążyłem zejść z drabinki gdy dolatuje mnie jej piękny skrzek:
- Ja na policję zadzwonię. Ty powinieneś siedzieć, a nie na ludzi polować. Byłam z prawej strony!
- Policję już wezwałem (taki obowiązek). Niech mi pani powie czy wszystko w porządku? Jechała pani sama?
A ta dalej swoje. Olałem ją i idę sprawdzić samochód. Daleko nie miałem, cały czas trzymał się zgarniacza. Na szczęście jechała sama, natomiast po tym jak się darła i latała w koło, wywnioskowałem, że jednak jest cała.
Przyjechała policja, komisja się zebrała. Pora wysłuchać uczestników. Pani opowiada pierwsza:

- Jechałam sobie do domu, dojeżdżam do przejazdu. Pociąg miał mnie z prawej i do tego zwolnił, więc jadę. A ten w tym momencie zaczął trąbić, no ale przecież miałam pierwszeństwo to jadę. A on jak przyspieszył i łup we mnie. To psychopata jakiś! Zabierzcie go! Pewnie pijany jest!
Już nawet nie musiałem opowiadać swojej wersji ;p

Nie żebym miał coś do kobiet na stanowiskach albo za kółkiem, ale mam po prostu do takich agentek szczęście.

kolej wszelkiej maści

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2306 (2352)

#40801

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia bardziej śmieszna niż piekielna.

Zima, stoję w kolejce na poczcie, przede mną pan wysyłający list polecony. Niby nic nadzwyczajnego, ale...
Pani z okienka daje znaczek do naklejenia na list.
Pan oburzony:
(Pan) Co mi pani tu daje?
(Pani) Jak to co, znaczek pocztowy...
(Pan) Ale dlaczego tu jest napisane "kocham Cię", przecież ja to wysyłam do ZUSu, a ja ich nie kocham, a wręcz przeciwnie...
(Pani) Co ja panu poradzę, walentynkowa seria.
(Pan) Proszę mi to natychmiast wymienić na coś innego!

I dostał w zamian kwiatka czy innego ślimaka, bo grunt to nie okazać uczucia wrogowi :)

poczta

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1147 (1259)

#41149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od prawie roku syn truje mi o kota. Takiego małego, koniecznie czarnego kotka. Ja za to truję synowi, że kot to nie zabawka, że trzeba się nim zajmować, sprzątać kuwetę, karmić, czesać, że nie będzie wiecznie mały, tylko z czasem urośnie i tak dalej. Kiedy pierwszy raz wspomniał o chęci posiadania zwierzaka, stwierdziłam, że odczekam kilka miesięcy, żeby się przekonać czy rzeczywiście tego chce czy to tylko chwilowa zachcianka. Temat kota nadal wypływał przy każdej możliwej okazji.

W końcu zmiękłam i zgodziłam się na futrzaka, uznając to za dobrą okazję do nauczenia syna odpowiedzialności. Jednak pod warunkiem, że syn rzeczywiście będzie się nim zajmował, inaczej poszukamy zwierzakowi innego domu.

Kot zamieszkał z nami i został obdarzony imieniem Zygzak.

No i wyszło na to, że po raz kolejny zostałam matką wyrodną. Gdy odbierałam syna z przedszkola zaczepiły mnie dwie matki kolegów syna z grupy. Że jak tak można, żeby dziecko musiało kotu jeść dawać i po nim sprzątać, przecież w tym wieku to on się tylko bawić powinien. A zmuszając syna do takich rzeczy ZNĘCAM SIĘ NAD NIM i one czują się w obowiązku mnie nawrócić z tej drogi, zanim zrobię mojemu dziecku krzywdę i będzie miał traumę do końca życia.

Zaśmiałam się jedynie i kazałam im nie wtrącać się w nie swoje sprawy. Ciekawe czy niedługo nie nawiedzi mnie pracownik socjalny, żeby sprawdzić jak bardzo nieszczęśliwy jest mój syn z powodu opieki nad kotem.

różne

Skomentuj (85) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1192 (1246)
zarchiwizowany

#31742

przez Konto usunięte ·
| było | Do ulubionych
Oto jak nie opłaca się myśleć o swoich i cudzych interesach, a jedynie o interesach Jedynego Właściwego Człowieka - pracodawcy.

Mieliśmy w naszej drukarni studio graficzne. Ostatnio niestety nastąpiły pewne zawirowania i studio fizycznie zniknęło z budynku, współpracując za to drogą elektroniczną. Znaczy - czasem jak istnieje potrzeba, podrzucamy grafikowi zlecenie.

W końcówce ostatniego tygodnia - standardowy piątkowy zapieprz (w końcu każdy klient działa wedle złotej zasady: w poniedziałek zaczyna świtać myśl żeby złożyć zlecenie, w środę zaczynają się do tego niemrawo zabierać, po czym w piątek lecą pełne paniki maile w stylu "musimy to mieć dziś, zaraz, teraz, WCZORAJ!!!") dotarło do mnie właśnie zlecenie wymagające może niezbyt skomplikowanej, lecz żmudnej obróbki graficznej. Zdecydowałem że wspomogę się grafikiem bo inaczej nie dam rady wyjść o normalniej godzinie z pracy, co w piątek jest wyjątkowo niemiłe. Po konsultacji grafik wycenił robotę na 150 pln, klient zaakceptował cenę, pliki poszły do grafika - wszystko wydawałoby się w porządku, nie?

Otóż - nie! Dzisiaj zgarnąłem od zbulwersowanego Jedynego Właściwego Człowieka mega dywanik - bo śmiałem wysłać zlecenie do grafika. Argumentacja? "Ty byś posiedział w domu 2 godziny i to zrobił".

No świetnie. Wiem że bym to zrobił. Ale oczywiście - nic bym na tym nie zyskał. Takich "prac domowych" nie mamy rozliczanych w żaden specjalny sposób - zwykła stawka godzinowa. Tak więc pomijając fakt że nic bym z tego specjalnie nie miał, to straciłbym jeszcze sporą część wieczoru.

Gdzie jest haczyk? Jedyny Właściwy Człowiek policzyłby mi za 2 h pracy 50 złotych, czyli de facto wyciągnął dla siebie 100 od klienta. W momencie kiedy grafik przygotowuje pracę - firma zgarnęłaby 50% policzonej klientowi kwoty czyli 25 złotych mniej.

Tak więc - nieważne że ja bym chciał w piątek po pracy w spokoju wrócić do domu i wypić piwko nie garbiąc się przed monitorem, a grafik zarobić robiąc to co do niego należy. Ważne, aby Jedyny Właściwy Człowiek był do przodu o tą astronomiczną kwotę 25 złotych...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (211)

#40456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia w okolicy znana, ale nie widziałam żeby ktoś ją tutaj zamieszczał, więc ja się pokuszę.

Polska Wschodnia kojarzy się głównie z dużą religijnością, wyborcami prawicy oraz internetem czerpanym ze studni wiaderkiem. Słusznie, nie słusznie - nie mi, jako wychowanej tutaj, oceniać. W mieście, w którym mieszkam, jest naprawdę wiele kościołów, coraz bardziej pustych, bo i tutaj laicyzacja społeczeństwa postępuje. Z każdego punktu miasta można dojść w 10 minut do jakiegoś kościoła.

Proboszcz jednej z parafii stwierdził, że kościołów jest zdecydowanie za mało. Podczas rekolekcji urządził drogę krzyżową ulicami miasta, aż natrafił na skrawek niewykorzystanego gruntu. I postawił tam krzyż zapowiadając, że on tu kościół wybuduje. Działka należała do miasta, które nie jest skore oddać tej ziemi pod budowę kościoła. Miasto apelowało o usunięcie - ksiądz odprawiał mszę pod krzyżem. Miasto upierało się, że działki nie odda - zastęp pań broniących krzyża odprawiał nabożeństwa, by radni się nawrócili. Cyrk na kółkach.

To był jednak dopiero początek całej sytuacji.
Miasto straciło cierpliwość i skierowało sprawę do sądu. Nie wiem czy wtedy, czy wcześniej czy później zaczęły się wycieczki komitetu broniącego krzyża do rodziców prezydenta miasta. Żeby na syna wpłynęli, bo jak on tej ziemi nie odda, to będzie przecież skazany na wieczne potępienie. Rodzice, jak to osoby starsze, ewentualnym wiecznym potępieniem syna się przejęły. Ale syn pozostał niewzruszony. Sąd wyrok wydał, nie w tempie ekspresowym, trzy lata sprawa się ciągnęła: krzyż jest samowolą budowlaną, należy go usunąć. I co, myślicie, że ksiądz uznał przegraną, podwinął ogon i krzyż usunął? Nie tu, nie ten ksiądz, powiedział, że krzyż zostaje, a kuria go w decyzji poparła, tym samym sprzeciwiając się prawomocnemu wyrokowi sądu. Został ogłoszony przetarg na przeniesienie krzyża. Zgłosiło się kilka firm, jedna wygrała.

I już już, by krzyż przenieśli, ale ksiądz dostał wylewu. I krzyk się podniósł w mieście straszny, że to przez tych satanistów, co krzyż chcą usunąć i że to znak od niebios, że w tym miejscu ma stanąć krzyż. Modły pod krzyżem wzmogły się. Tutaj szczegółów nie znam, w Internecie znalazłam artykuł z gazety, w którym napisane jest, że krzyż nie był wtedy przenoszony, ponieważ część kosztów miał ponieść ksiądz, a że leżał wtedy w szpitalu, to niemożliwe było skontaktowanie się z nim. W każdym razie sprawa po raz kolejny utknęła w martwym punkcie.

Pewnego dnia krzyż zniknął, jak się szybko okazało wziął go do siebie na posesję pewien mężczyzna zmęczony miejskimi przepychankami. Tym razem podniosły się krzyki, że to on, a nie prezydent będzie smażył się w piekle. Grożono mu procesem o świętokradztwo (nie wiem, czy coś w tym kierunku zrobiono), a w niedzielę na mszach w całym mieście modlono się o jego nawrócenie i zwrócenie krzyża. Nawet biskup w sprawę się włączył i napisał list, w którym "kradzież" krzyża potępił.

Minęło kilka miesięcy. Chciałabym napisać, że zapanował spokój, ale nie do końca. Ile razy mijam dawne miejsce krzyża, tyle razy widzę armię babć pilnujących dziury po nim. Miasto chciałoby w tym miejscu wybudować bloki, obawiam się, że Kościół na to tak łatwo nie pozwoli.
Nasuwa mi się pytanie: w jakim my kraju żyjemy, że bezprawie i nieszanowanie wyroków sądu uważa się za zbawienne? Choć, nie oszukujmy się, nie o zbawienie tu chodzi, lecz o kawałek cennego gruntu.

Walka o krzyż

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 718 (812)