Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Golondrina

Zamieszcza historie od: 5 kwietnia 2015 - 10:25
Ostatnio: 21 stycznia 2020 - 23:02
  • Historii na głównej: 27 z 27
  • Punktów za historie: 8714
  • Komentarzy: 320
  • Punktów za komentarze: 2466
 

#41636

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem weterynarzem. Pacjentów mam różnych, jedni kochani i współpracujący, inni kłapią zębami i machają pazurami na wszystkie strony. Wiadomo, to tylko zwierzęta i nie mam do nich pretensji, jeśli utrudniają mi czasem czynność, którą muszę przy nich wykonać. Za to ich właściciele to już inna sprawa.
A oto kilka ulubionych typów:

- "A nie da się tego w jednym zastrzyku?" Otóż nie da się. Nie powinno się łączyć różnych substancji w jednej strzykawce, bo mogą zajść między nimi reakcje chemiczne, a wtedy to już nie wiadomo co w zasadzie podajemy zwierzakowi. Częstą sytuacją przy tym typie jest puszczanie zwierzaka w trakcie wbijania igły, bo ten pisnął. Ja wtedy nie mogę wstrzyknąć zawartości, bo i tak pójdzie w powietrze, bo albo przebiję skórę na wylot, albo igła wysunie się spod skóry. Efektem jest kłucie zwierzaka pięć razy zamiast powiedzmy dwóch.

- "Ja wiem lepiej", czyli on czytał na jakimś forum, że ten zestaw objawów to na pewno to schorzenie. Nie do przetłumaczenia staje się fakt, że w większości przypadków wiele chorób ma podobne objawy i nie każdy pies choruje na to samo.

- "Ale po co tyle badań, nie może pani mu po prostu dać jakichś zastrzyków", czyli niech pani powie, co mu dolega, ale bez żadnych badań dodatkowych, choćby USG czy badanie krwi. O ile argument finansowy mogę zrozumieć, bo niektóre z badań są naprawdę kosztowne, to krew mnie zalewa, gdy widzę, że właścicielowi po prostu się nie chce zostać te 10 minut dłużej, żeby pobrać krew, albo przyjść na drugi dzień rano, żeby zwierzak był na czczo.

- "Oczywiście, że stosowałem się do zaleceń", czyli zapewnienie, że wykonało się wszystko, o co prosiłam, a ja widzę, że nie było to zrobione. Niestety są rzeczy, które właściciel musi robić w domu. Prosząc o coś, zawsze pytam czy właściciel będzie w stanie to realizować, jeśli nie, szukamy innych rozwiązań. Powiedzenie nie dam rady naprawdę nie boli, a przynajmniej wiem na czym stoję.

- "Ten lek w ogóle nie działa" - jeśli ktoś przynosi mi ledwo żywe, schorowane zwierze, to choćbym odtańczyła nad nim taniec szamana, nie uzdrowię go jednym zastrzykiem. Leczenie to proces ciągły, który niestety czasem przebiega powoli.

- "Proszę zostawić, to go boli" - słowo honoru, wycięcie kołtuna nie boli, podobnie obcinanie pazurów (pomijając nieliczne sytuacje skaleczenia żywej części). A fakt, że właściciel panikuje przy każdym moim ruchu tylko prowokuje psa do panikowania razem z właścicielem.

- "A dlaczego tak długo", czyli jak tu wytłumaczyć, że to że zwierze wygląda na zdrowe, wcale nie znaczy, że leczenie jest zakończone. Jeśli ktoś leczenie grzybicy kończy po tygodniu, bo ślady znikły, to obiecuję mu, że spotkamy się za miesiąc z tym samym problemem.

- "Nie szczepię go, bo przecież nie choruje", czyli absurd sam w sobie, ponieważ nie choruje, bo jest szczepiony. No ale jak tu wytłumaczyć komuś jak ważne są szczepienia jeśli nie musiał uśpić zwierzaka po długim i ciężkim leczeniu, które często nie przynosi rezultatu. Szczepimy na choroby nieuleczalne lub ciężkie do leczenia, na które leków nie ma, krótko mówiąc, zwierze pozostawione jest samo sobie, a my możemy mu podawać kroplówki i leki wspomagające, żeby miał więcej siły walczyć.

- "A po co mu szczepienie na wściekliznę, przecież on nie gryzie", czyli odmiana powyższego. Otóż, do wszystkich upartych, to że pies nie gryzie, nie znaczy, że sam nie zostanie ugryziony. W ten sposób też może się zarazić.

- "Ale jak on będzie z tym wyglądał", czyli mam wystawowego zwierzaka. Otóż nie da się pobrać krwi od wyjątkowo kudłatego psa nie goląc mu miejsca wkłucia. I nie chodzi o sterylność. Przez ten gąszcz zwyczajnie nie da się znaleźć żyły, w którą trzeba się wbić. Obiecuję - sierść odrośnie.

I mój faworyt:

- "Co to może być", czyli wpada ktoś bez zwierzaka, przedstawia zdawkowo, że pies się drapie i ma takie dziwne coś. Następnie oczekuje, że przedstawię pełną diagnozę, a najlepiej wyleczę zwierzaka na odległość. Wierzcie mi lub nie, ale obejrzenie tego dziwnego czegoś naprawdę pomaga w ustaleniu czym to dziwne coś jest. Ponadto naukowcy pracują nad podawaniem zastrzyków korespondencyjnie, ale wprowadzenie tej innowacyjnej technologii na rynek jeszcze potrwa.

gabinet weterynarza

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 667 (717)

#29787

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak to trzeba wiedzieć komu się auto sprzedaje.

Kilka tygodni temu mój tata miał stłuczkę, w wyniku której zostało uszkodzona prawa strona auta. Na tyle mocno, że auto nie nadawało się do dalszej jazdy. Było to blisko domu znajomych, więc tam zostało wspólnymi siłami dopchane. Przednie koło "schowało" się pod spód samochodu. Po zastanowieniu się, tata postanowił sprzedać samochód na części. Znalazłam ogłoszenie w necie "kupię każde rozbite auto" No to kontakt z kupcem, weźmie, dogadaliśmy się co do ceny. Na podpisanie umowy umówiliśmy się następnego dnia rano na 9. Samochód nie nadający się do jazdy, zabierany z podwórka znajomych więc świadków transakcji kilkoro.

Kilka dni później do domu rodziców zapukała policja. Czy mamy takie i takie auto o nr rejestracyjnym XXX?
Koleś, który kupił od nas auto, kilka dni później odkręcił od niego blachy, przykręcił do innego samochodu, zatankował na stacji benzynowej do pełna i uciekł. No i myślał, że policja do niego nie trafi, a wina spadnie na mojego tatę.

Nic to, że umowa z jego danymi w ręce, nic że świadkowie, nic, że auto nie nadawało się do jazdy. Geniusz zbrodni normalnie.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 671 (703)

#58277

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W piękny sobotni dzień moja żona po otwarciu szafy stwierdziła „ że nie ma się w co ubrać” i musi pilnie kupić nowe spodnie. A dziś jest idealny dzień i do tego super wyprzedaże więc trzeba czym prędzej jechać na zakupy. Po chwili parkujemy pod dużym centrum handlowym.

Moja żona częste zakupy robi w jednej znanej sieciówce. Tam też udaliśmy się na sam początek. Ludzi ogrom, do przymierzalni kolejki.
I tu zaczyna się jak zwykle tajfun. Jakby mogła to wszystkie spodnie znalazły by się w przebieralni. Ale niestety jest limit i można mieć przy sobie max 3 sztuki. Więc jako bezbronny mąż musiałem donosić i wymieniać spodnie. „ a może wejdę w rozmiar mniejszy? , a może ten kolor?, a może z tamtym wzorkiem? ” i tak w kółko. Minuty mijały, frustracja moja wzrastała.
Pomagała mi jedna z ekspedientek która umilała trochę ten czas:)

Po przymiarce chyba z 50 par, żona stwierdziła że nic jej się specjalnie nie podoba i chyba pójdziemy do innego sklepu. Miałem już dość wszystkiego. Odnosiłem w spokoju resztę spodni na wieszaki gdy nagle usłyszałem rozpaczliwy głos mojej żony.
Co się okazało – nie ma jej spodni w których przyszła!

Od razu humor mi się poprawił. Takie rzeczy codziennie się nie zdarzają. Idę więc z powrotem w stronę wieszaków znaleźć te stare. Mały problem gdyż te spodnie były bardzo podobne do tych, które przymierzała i do tego były z tej samej firmy! Szukałem tych bez metki.

Do pomocy przyszła mi pani ekspedientka która sprzedała już informację reszcie pracowników przez co z wielkimi uśmiechami co chwila spoglądali na mnie. Nigdzie ich nie ma! Uśmiech powoli mi schodzi z ust. Żona w sklepowych spodniach dołącza do poszukiwań. Wszystko przeszukane bez rezultatu. No cóż trzeba czekać na cud ale przede wszystkim trzeba kupić jakieś spodnie i w nich wyjść. Dość szybko żona wybrała nowe spodnie i ze złością szła w stronę kasy.

W tej samej chwili dość urodziwa dziewczyna (co spotęgowało złość :) ) podeszła do kasy zapytać się ile kosztują te spodnie bo ona je bierze, a nie ma na nich metki. Tak to były te spodnie.

Żona wydarła jej z rąk stwierdzając że to jej spodnie. Kobieta zrobiła dziwną minę, po czym chciała wyrwać mojej żonie te spodnie twierdząc że należą one do niej bo ona je znalazła ! O mało ich nie roztargały.Po wyjaśnieniu sprawy obydwie z wielkim burakiem na twarzy opuściły sklep.
Ich miny bezcenne.

Chyba mamy spokój z zakupami przez długi czas :)

sklepy

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 775 (1331)

#60730

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Parę lat już przeżyłem, dość powiedzieć że moim idolem w podstawówce był Lubański. To tyle jeśli o wiek. Całe lata przyglądam się światu i niestety mój optymizm umiera, a w ostatnim czasie to już powinien znaleźć się na OIOM.

Śmietnik.
Każdy kto mieszka w budynkach wielorodzinnych wie jakie problemy były i są z tym obiektem. Dla jednych stoi za blisko, śmierdzi, dla innych za daleko (lepiej śmieci zostawić pod drzwiami). Z okna mam właśnie widok na taki obiekt. Kiedyś do takiego śmietnika przychodził klasyczny pijaczek/menelik, by wygrzebać puszki i butelki. Czasy się zmieniły i do śmietnika nie przychodzi Mieciu, do śmietnika przychodzą regularnie ludzie, dla których moje śmieci stanowią źródło wegetacji. Niech żyje polska zielona wyspa na mapie dobrobytu w Europie!!!

O ile "stali" przeszukiwacze nie stanowią problemu, to jeden dał nam popalić.
Ci "zawodowi" są wyposażeni w rękawice, haki i latarki, szukają profesjonalnie i po cichu, a śmietnik po ich wizycie jest uprzątnięty. Nasz gość rozpoczął przegląd od wywalenia worków z pojemnika, klnąc na wszystko, wywlekał z nich co bardziej obiecujące elementy. Butelki raczył potłuc, puszki zgniatał (nie przerywając głośnego monologu) skacząc po nich. Zainteresowało mnie to na tyle, że wdziałem jakieś buty i zszedłem te dwa piętra zobaczyć co się dzieje. Na moje uwagi o stanie śmietnika, usłyszałem tylko bym spier.. najlepiej w podskokach. Ze względów nie higienicznych, a wręcz epidemiologicznych, kontakt fizyczny był ograniczony. Graczem bejsbola nie jestem, a kija do golfa też nie posiadam, więc do domu wróciłem po starą kłódkę. Po pięciu minutach obiekt był zamknięty i usłyszał propozycję otworzenia kraty dopiero po uprzątnięciu całego bałaganu. Kolejna fala agresji słownej nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, a bałaganiarz stwierdził że ma wszystko w du..żym poważaniu i czeka bo i tak muszę go wypuścić.

Sytuacja zmieniła się radykalnie gdy dołączył do mnie sąsiad. Okazało się, że jest on fanatykiem ogrodnictwa i ma przy sobie solidny trzonek do szpadla. Ten widok przemówił do wyobraźni zamkniętego i w trybie pośpiesznym śmieci wszelakie trafiły do pojemników.

A czy zaznaczyłem, że cała akcja miała miejsce około godziny drugiej w nocy sobotę?

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (743)

#77408

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Nogę zwichnąłem. Niby nic, umierać na to nie zamierzam, ale czasem trochę boli.

W temacie, że boli, postanowiłem nie przeciążać kopyta i przysiadłem w autobusie. Wybrałem jedno z siedzeń typu "czwórka" - po dwa siedzenia skierowane na przeciw siebie. Udało mi się tak przejechać na nim dwa przystanki gdy, na trzecim z kolei, na siedzenie obok wpadła, dosłownie wpadła, niewiasta w wieku lekko poprodukcyjnym. Nie miałbym jej za złe zajęcia wolnej przestrzeni, gdyby użyła jakiegoś zwrotu grzecznościowego, w stylu "przepraszam". Niestety, chyba jednak trafiłem na córkę Minotaura, bo temat załatwiła nieomal z byka, tratując mi przy tym obolałą nogę. Twardy jestem - no, powiedzmy, staram się być - jednak to mnie ubodło. Na tyle, że syknąłem z bólu.

Nic nie zdążyłem więcej zrobić, a Pani już zaczęła się mościć jak dzik na kasztanach. Stękała, sapała, szturchała mnie namiętnie pod żebra, wszystko by tylko wywalczyć sobie więcej wolnej przestrzeni. Zajęty wewnętrznym monologiem, w którym naprzemiennie używałem słów "noga" i wulgarnego synonimu prostytutki, nie zdążyłem odpowiednio szybko dostosować się do wymogów współpasażerki. W końcu Pani, wyraźnie niezadowolona, postanowiła przemówić.

- No przesuń, że się! Nie mieszczę się! - syknęła dość głośno.
- Jak to jest, że siedzenia mamy takie same, ja ważę ponad osiemdziesiąt kilogramów i ja się mieszczę? - zapytałem ciekawie.

Pani dokonała niemożliwego, jednocześnie się nadęła i skurczyła, bo koło mnie zrobiło się naraz sporo luzu.
Resztę drogi przejechaliśmy w ciszy, każde kontemplując swoje problemy.

komunikacja_miejska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 306 (334)

#12206

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałem konto w banku gdzie "Inspiruje nas życie". W wyniku splotu kilku różnych wydarzeń postanowiłem zamknąć konto w rzeczonym banku. O dziwo w oddziale banku sympatyczna obsługa bardzo szybko dokonała formalności i po ok. 20 minutach miałem w ręku papier o decyzji o zamknięciu konta. I tu zaczyna się historia.

Po około trzech miesiącach dzwoni telefon. Odbieram i wywiązuje się dialog pomiędzy mną [J] a pracownikiem banku [P]:
[P] Dzień dobry. Dzwonię z banku M. Czy mogę zająć chwilę ?
[J] Dzień dobry. Tak proszę.
[P] Czy Pan zamykał u nas niedawno konto ?
[J] Tak.
[P] Bo wie Pan. jest taki problem, że MUSI Pan do nas przyjść.
[J] A w jakim celu muszę ?
[P] Bo zapomnieliśmy, że ma Pan linię debetową i nie podpisał Pan jednego dokumentu zamykającego tą linię. Dlatego koniecznie musi Pan do nas przyjść.
[J] Wie Pan co ? Nic nie muszę, bo mam potwierdzenie zamknięcia konta i to jest Wasz problem, że macie bałagan.
[P] Ale wie Pan...bo my nie możemy zamknąć tego konta dopóki linia kredytowa jest aktywna. I teraz musimy ręcznie kasować wszystkie opłaty za prowadzenie konta a to zajmuje dużo czasu. I dlatego musi Pan przyjść.
[J] Proszę Pana. Nie interesuje co musicie robić. Ja zamknąłem konto i z Waszym bankiem nie chcę mieć więcej nic wspólnego.
[P] No ale musi Pan przyjść podpisać ten dokument. Bo tak będziemy musieli robić wszystko ręcznie dopóki umowa sama nie wygaśnie.
[J](Już lekko wyprowadzony z równowagi) Proszę Pana. Powtarzam jeszcze raz - nic nie muszę. Zgodnie z dokumentami mam konto zamknięte. Ale mogę pójść Panu na rękę i podpiszę ten dokument. Nie zamierzam jednak tracić czasu na dojazdy do Państwa. Jeżeli Państwo chcą, to mogę Państwu podać adres pod który możecie mi Państwo wysłać dokument do podpisu kurierem i po złożeniu podpisu kurier odbierze dokument i dowiezie do Państwa. Oczywiście kurier będzie na Państwa koszt.
[P] Acha. To ja porozumiem się z szefostwem. Do widzenia
[J] Do widzenia.

A teraz zakończenie tej historii. Nikt już do mnie nie oddzwonił w tej sprawie. Konto na internecie jest nadal aktywne mimo upływu 2.5 roku. Co ciekawsze bank już dwa razy automatycznie przedłużył umowę na linię debetową na koncie :)

Inspiruje nas życie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 474 (520)

#18999

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym bracie przypomniana mi przez Coffewithmilk.

Moja koleżanka ma fioła na punkcie zwierząt, ma w domu na raz lub po kolei psy, koty, papugi, chomiki, świnki morskie, króliki, dzieci ;),rybki itd. itd. Z tego też powodu czasem ktoś jej coś podrzuci jak mu się już znudzi.

W taki sposób została posiadaczką żółwia wodnego. Jacyś znajomi zaszantażowali ją, że jak nie weźmie to wypuszczą do jeziora, bo oni już trzymać nie mogą, za duży urósł i tym podobne...
Wzięła żeby marnie nie zginął, po jakimś czasie odwiedził ją brat i zaczął marudzić "daj mi tego żółwia, jest super, będę sobie go hodował, nic mu nie braknie, zadbam o niego, taki ładny".. Dała, bo okazało się, że nowy nabytek próbuje zjeść jej własnego, znacznie mniejszego żółwika, a brat tak zapewniał o opiece.

Po kilku miesiącach odwiedza brata, a on do niej:
- Wiesz ekstra ten żółw był naprawdę zobacz, co sobie z niego zrobiłem, nikt czegoś takiego nie ma!!
- Jak to był, jak to zrobiłem??!

Okazało się, że brat żółwia ugotował (!), a ze skorupy zrobił sobie popielniczkę... Takiej awantury chyba całe miasto nigdy nie słyszało, a sama koleżanka ponad rok do brata się nie odzywała.

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 948 (1020)

#19831

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
W tej historii piekielną okazałam się JA (a jakże)

Kiedyś uczyłam moją młodszą siostrę angielskiego. Była całkiem niezła i nasze lekcje były na naprawdę, naprawdę, naprawdę wysokim poziomie. Jako, że puszczałam jej czasami rozumienie ze słuchu, a mamy cienkie ściany plotka, że studiowałam anglistykę i mówię jak ′rodzona angielka′ obiegła całe osiedle.

Miałam z tym naprawdę wiele problemów. Kilka osób poprosiło mnie, żebym nieodpłatnie zrobiła im jakieś obszerne prace po angielsku (no przepraszam bardzo, mam harować bez wynagrodzenia dla osób, które znam najwyżej z widzenia?) Większość nie robiła problemów i po moim grzecznym odmówieniu więcej nie prosiły... Ale znalazła się pani, która postanowiła, że zmusi mnie do napisania piękniutkiego ogłoszenia. Pomyliła się, ja się nie uginam.

Pewnego dnia otworzyłam drzwi, a przede mną stoi jakaś 40-50 latka z wielką kartką, papierem ksero i miną rozkapryszonego dziecka.

- ZROBISZ?
- Dzień dobry, co zrobię?
- Angielski, na angielski przetłumaczysz i wydrukujesz.
- Przepraszam bardzo, tego jest bardzo dużo, a ja nie dysponuję taką ilością czasu i nie posiadam drukarki.
- Przetłumaczysz.

Rzuciła na podłogę kartki: jedną zapisaną, drugą nie i się ulotniła. A ja grzecznie wyrzuciłam jej rzeczy na klatkę schodową. Wróciła po kilku minutach.

- ZROBIĆ MASZ! Ja twoich rodziców znam!
- Mówiłam już pani, że muszę odmówić.
- Zrobisz i już.
- A ile za to pani mi da?
- Żartujesz sobie? Tak to by i niejeden potrafił przetłumaczyć, a masz farta, że przyszłam do ciebie! Sobie poćwiczysz przed egzaminem! (jestem po studiach)
- W porządku, jutro będzie gotowe.

Poszłam do przyjaciółki, która ma drukarkę i akcja ′utarcia′ nosa upierdliwej i chamskiej sąsiadce została rozpoczęta.

Na początek przeczytałam co owa pani mi przyniosła.
Króciutki wstęp z pamięci:

Cześć kociaki. Jestem Alice z Wrocławia. Jak widzicie piszę bardzo dobrze po angielsku i nie odczujecie na swojej skórze tego, że jestem polką. Jeżeli lubicie cyber XXX z kobietkami w dojrzałym wieku i pięknymi skontaktujcie się ze mną. Mam własną kawalerkę w Londynie (WTF?) lubię koty i jestem wdową (...)

My z Kaśką buchnęłyśmy niekontrolowanym śmiechem. Po co jej było pisanie po angielsku? Ahaha! Wreszcie do nas doszło, że niby miała by się skontaktować z nimi przez google tłumacza. Swoją drogą, czemu nie była tak genialna i nie przetłumaczyła przez niego? Hmm...

Zabrałyśmy się do pracy.
Po interwencji Euforiii wstęp wyglądał inaczej:

Witam państwa. Ten tekst będzie niekoniecznie erotyczny, ponieważ pewna upierdliwa sąsiadka mnie męczyła i za nic do niej nie docierało, że jej informacji na portalu erotycznym nie napiszę. Przykro mi z tego powodu, że nie zasmakowaliście panowie seksownej polki. Pozdrawiam, Maddie z Wrocławia. (Maddie było celowe, żeby nie nabrała podejrzeń).

Kobieta uradowana, przyszła do mnie i wyrwała mi kartkę z ręki. Po czym dała mi spokój, pewnie do dziś nie wie, że grzeczna córeczka sąsiadów zrobiła jej takiego okrutnego psikusa. :D

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 608 (752)

#28101

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w kiosku, a raczej saloniku prasowym połączonym z kawiarnią. Przybytek ten mieścił się w "galerii handlowej" przylegającej do Tesco i był magnesem na piekielnych maści wszelakiej.

Stałam sobie pewnego dnia na kasie kiosku, wyjątkowo ubrana nie w służbową koszulkę polo, którą oblałam sobie wcześniej kawą, a w prywatną bluzkę z niewielkim (ale jednak!) dekoltem i kamizelkę szefa. Pojawił się piekielny: łysy, ogromny [H]arleyowiec w wieku lat około pięćdziesięciu, z synem mniej więcej w moim wieku (miałam wtedy 19 lat), będącym jego przeciwieństwem, czyli chudziutkim gościem o aparycji wystraszonego kujona.

H: Dzień dobry, poproszę 2 bilety ulgowe.
ja: Dzień dobry, chwileczkę, nie jestem pewna, czy jeszcze są.
(tutaj muszę zaznaczyć, że szuflada kasy znajdowała się na wysokości moich bioder, a szuflada z biletami była pod nią - musiałam się do niej pochylić).

ja: Niestety, nie ma, poproszę jeszcze koleżankę żeby sprawdziła na zapleczu.

Koleżanka poszła szukać.

H: A może pani jeszcze raz się pochyli do tej szuflady i sprawdzi? Tak ładnie pani wygląda jak się pani pochyla. (Tu obleśny uśmiech).
ja: Nie proszę pana, jestem pewna, że w szufladzie ich nie ma, proszę poczekać aż koleżanka wróci z zaplecza.

W tym momencie facet nachylił się błyskawicznie do mojego dekoltu jak tylko się dało najbardziej, mimo dzielącej nas lady.

H: Ooo jaki ma pani ładny wisiorek, co tu pani ma na tym wisiorku? (Znowu obleśny uśmiech)

Odskoczyłam jak oparzona, informując pana sucho, że na wisiorku znajduje się mój znak zodiaku; w tym momencie koleżanka wróciła z zaplecza z informacją, że tam też nie ma biletów. Liczyłam na to, że w związku z tym oblech sobie pójdzie, ale gdzieżby.

H: To wie pani cooo... ja bym jeszcze poprosił te papieroski, co tam są na samej górze, niebieskie.

Papierosy znajdujące się na najwyższych półkach trzymaliśmy w kartonie pod ladą, żeby nie skakać co chwilę po drabinkach. Zadowolona wyciągnęłam je więc z kartonu i podałam mu.

H: Eeee... A ja myślałem że pani wejdzie na drabinkę i ja sobie popatrzę...

Tu już trafił mnie przysłowiowy szlag i moje profesjonalne opanowanie z lekka przygasło.

ja: Wie pan, obsługa w kiosku nie jest od tego, żeby panu robić dobrze w takim zakresie, to są droższe usługi i my ich nie świadczymy.
H: Ooo, ostra, lubię takie... O której kończysz pracę, malutka?

(Syn pana w tym miejscu płonie już z zażenowania i ciągnie go za rękaw mówiąc "tata, weź...", ale bez efektu, a mnie trafia ostateczny szlag).

ja: Wie pan, to słodkie, że w ogóle to panu przyszło do głowy... Pan to jest chyba starszy od mojego tatusia...

Trafiłam widać w kompleks, pan zaczerwienił się, obrócił się na pięcie, rzucił do syna "młody, idziemy!", co ten przyjął z wyraźną ulgą i wyszedł, nie zaszczycając mnie już ani jednym spojrzeniem.

I tak sobie myślę... Owszem, facet był piekielny wobec mnie, obleśny, okropny i jako młodziutkie wówczas dziewczę przeżywałam tę sytuację przez kilka dni. Ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej piekielny był wobec syna - nie ma to jak patrzeć, jak tatuś w obleśny i chamski sposób podrywa dziewczynę, która mogłaby być koleżanką z klasy jego syna.

salonik prasowy ;)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 741 (805)

#48215

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja klasa kończy w tym roku szkołę, co za tym idzie, przyszli absolwenci zaczynają się rozglądać za liceum.

Nasza miejscowość nie jest duża, więc i liceów nie ma dużo, raptem dwa i jedno niepubliczne. Jeżeli ktoś nie chce uczęszczać do żadnego z nich, ma do wyboru licea w mieście wojewódzkim, do którego rogatek dojazd trwa około godziny.

To niepubliczne liceum ma dość dobrą opinię, ale jeszcze "lepsze" czesne. Wyhacza sobie jednak zdolnych uczniów z miasteczka, rozpisując rokrocznie konkurs multidyscyplinarny, w którym nagrodą jest bezpłatna nauka w tejże szkole. Uczniowie dostają całkiem niezłą edukację, szkoła - najlepszych z miasteczka... Można jednak zgłosić do konkursu maksymalnie dwóch uczniów z każdej absolwenckiej klasy.

Miałem kilku kandydatów na oku. Na pierwszym miejscu niekwestionowanie był chłopak, który jest największym "mózgiem" w klasie, średnia semestralna 5.6 i dość biedna rodzina, więc nie miałby szans zapłacić czesnego z zasobów rodzinnych. Problem był z drugą osobą, tu były trzy dziewczyny, idące z nauką mniej więcej łeb w łeb. Oczywiście mogłem postąpić formalnie i rozpisać im jakiś test eliminacyjny, ale stwierdziłem, że najpierw zapytam, czy w ogóle chcą skorzystać z nagrody. Jedna z dziewczyn od razu zastrzegła, że ona idzie do liceum w mieście wojewódzkim, druga była mocno nakręcona na to prywatne. Trzecia powiedziała, że w zasadzie to ona jeszcze nie wie, raczej nie, raczej jedno z miejscowych liceów, bo ona chce się tam dostać do klasy o dość konkretnym profilu, którego w niepublicznej nie ma.

OK, wybrałem zatem tę nakręconą, niech spełnia swoje marzenie i ma swoją szansę.

Wieczorem telefon od matki dziewczyny niezdecydowanej: dlaczego nie było formalnego testu? Dlaczego nie dano szansy jej córce, która MARZY o tej niepublicznej szkole, która przeżyła STRASZNY zawód? Która podobno przepłakała cały wieczór?

Tłumaczę, że rozmawiałem z wszystkimi kandydatkami, że jej córka nie wyglądała na chętną i nie chciałem jej przymuszać. Zapytałem, co jest powodem nagłej zmiany nastawienia.

- Bo szkoła, do której chcieliśmy wysłać córkę, jest bardzo daleko i nie dam rady jej wozić, a ta niepubliczna jest tuż obok...

Odpadłem: miasto jest małe, do wybranej szkoły publicznej jedzie się 20 minut autobusem, o samochodzie nie wspomnę, dziewczyna ma lat 15 i autobusem przemieścić się potrafi samodzielnie, a ludzie, których dzieci nie podostawały się do przedszkoli w miasteczku, wożą je dzień w dzień do miasta wojewódzkiego... I mogą...

Aha - konkurs nie jest jedyną drogą, żeby uczyć się w tej szkole, a tę rodzinę akurat na czesne stać.

Edukacja - rodzice to ciekawa bajka.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 739 (819)