Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Leme

Zamieszcza historie od: 24 kwietnia 2012 - 16:22
Ostatnio: 2 lutego 2024 - 17:35
O sobie:

Jestem uzależniona od czekolady, butów na obcasie i dobrych książek, jeśli chcesz pogadać to zapraszam :)

  • Historii na głównej: 25 z 30
  • Punktów za historie: 8947
  • Komentarzy: 445
  • Punktów za komentarze: 1534
 

#87816

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czysty przypadek sprawił, że dzisiaj zetknęłam się z jedną z kadrowych w pracy i ta zapytała mnie, kiedy przyjdę podpisać korektę wniosku urlopowego. W ten sposób dowiedziałam się, że zgodziłam się zamienić na mój majówkowy urlop z jedną ze Świątecznych Matek.

Świąteczne Matki to taka firmowa grupka nowoczesnych mamusiek, które łączą macierzyństwo z karierą zawodową, bezczelnie i bezlitośnie wykorzystując każdą okazję, żeby łapać wolne w długie weekendy, okresy między świąteczne i podobne, bo one mają dzieci, więc reszta ma dostosować swoje plany do nich. Podstawowym narzędziem jest zazwyczaj jedno- lub dwudniowe L4 na dziecko "całkiem znienacka", którego przecież w piątek po Bożym Ciele ZUS i tak nie sprawdzi. W ten sposób od ładnych paru lat ludzie byli ściągani z urlopów albo musieli brać ostre nadgodziny, bo BHP, prawo i w końcu życie wymaga, żeby w firmie ktoś fizycznie był i nadzorował robotę.

Odkąd przez takie maniakalne łapanie wolnego przy każdej możliwej okazji, jedna ze Śniętych Madek została zdegradowana, pozostałe trochę się uspokoiły, ale w czasie pandemii hydrom zaczęły odrastać łby i próbowały przepychać np. cztery tygodnie badań laboratoryjnych w ramach pracy zdalnej (czyli ktoś inny będzie zbierał próbki, obsługiwał aparaturę i produkował raporty, a one sobie z domku zobaczą wyniczki w systemiku, które zresztą wklepie do niego ktoś inny, i napiszą, że się ciężko napracowały). I dzisiaj przebrała się miarka.

Kadrowa delikatnie mnie obśmiała, że zawsze narzekałam na to, że wpadają mi nadgodziny i ściąganie z urlopów, bo Śnięte robią wały, a jednak zlitowałam się i odstąpiłam urlop w majówkę mimo zarzekań, że jak będą mnie chcieli ściągnąć do pracy, to będą mnie musieli szukać przez Jackowskiego. Teraz w majówkę wolne będzie mieć Jaśnie Pani Matka, mimo że dostała zakaz wpisywania jakichkolwiek długich weekendów w kalendarzach urlopowych. A wolna majówka to już w ogóle w naszym dziale coś w rodzaju Świętego Graala, kolejka dłuższa niż karetek przed Czerniakowskim. Dlatego kadrowa się śmiała...

Moja rozdziawiona gęba i czysty szok w oczach błyskawicznie uświadomiły jej, że jeżeli ktokolwiek się zgodził na zamianę, to na pewno nie byłam to ja. I ruszyła maszyna po torach...

Po kilkugodzinnym śledztwie okazało się, że jedyną osobą, która wiedziała coś pewnego o mojej zgodzie na zmianę urlopu była główna beneficjentka. A wiedziała, bo ją wymyśliła, kiedy dotarło do niej, że tym razem szefostwo nie da się wziąć na płacz "ja już obiecałam mężowi, dzieciom, rodzicom, psu i sąsiadom, że pojedziemy". Powiedziała w kadrach, że dałam się ubłagać, wzruszyły mnie wirtualne łzy dziecka zawiedzionego, że nie pojedzie z mamusią do cioć i babć i serce mi zmiękło.

Wybrała mnie z bardzo małej grupki tych, którzy mieli wtedy klepnięte wolne, bo akurat mnie w tamtym tygodniu nie było w pracy, więc nie mogłam jej od razu wsypać, a ponieważ zazwyczaj brałam awaryjne zmiany, nocki itd., to jakiś tam walor prawdopodobieństwa ta intryga miała. Miałam "przy okazji" podpisać korektę kalendarza urlopowego, bo do podrobienia mojej parafki Jaśnie Pani Matka się nie posunęła, słusznie podejrzewając, że za coś takiego przeciągnęłabym ją za wszerz przez wszystkie kible przed sprzątaniem.

Nie wiem, jak chciała to rozegrać, żeby wyszło na jej, ale chyba nie miała żadnego pomysłu, co robić dalej. Jej tłumaczenie całej sytuacji: "Ty nie rozumiesz, ja PRZYZWYCZAIŁAM RODZINĘ, że wtedy spędzam z nimi czas! Jakbyś sama miała rodzinę, to byś wiedziała, jak to jest!".

Szefostwo ma rodzinę, ale też nie rozumie, jak to jest, bo zdaje się, że za taką akcję Świąteczna Matka zobaczy wreszcie wypowiedzenie. Przynajmniej będzie mieć dużo czasu dla rodziny.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (258)

#49077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wynajmowaliśmy kiedyś mieszkanie pewnej samotnej pani z synkiem.
Pewnego dnia zadzwoniła, że - Jezusie Maryjo - odcięli prąd. Domyśliliśmy się, że stało się to wskutek jakiejś pomyłki i dobrze byłoby rzecz jak najszybciej wyjaśnić.
Problem polegał na tym, że ja w innym mieście, ojciec jeszcze w innym, a papiery i rachunki wprawdzie w tym samym co ja, ale i tak nie zdążyłabym dojechać przed zamknięciem "prądowni", a tam nie chcieli nic na telefon, tylko osobiście. Najwygodniej byłoby więc, aby wyjaśnianiem sprawy zajęła się sama lokatorka.

Proste, prawda?
O, jak się myliłam.

Zaczęło się od tego, że - jak już wspominałam - Baba żali się, że o Matko jedyna, prądu nie ma, a ona ma mięso w lodówce, pranie do zrobienia i dziecko musi zadanie napisać.

Tłumaczę więc, że dobrze byłoby, aby ona się tym zajęła, bo ani ja, ani ojciec nie damy rady mimo najszczerszych chęci.

Ale dziecko w lodówce i mięso musi zadanie odrobić!

Tłumaczę babie jak krowie matematykę, że ona jest najbliżej prądowni, pracę skończyła, ma czas w przeciwieństwie do mnie i ojca - niechże więc tam polezie.

Ale ona musi ten prąd bo mięso trzeba wyprać i dziecku ciemno w lodówce!

Usiłuję zwrócić uwagę na fakt oczywisty - że nie mam żadnego interesu w zabieraniu babie prądu i nie musi mnie przekonywać o przydatności tego medium, tylko że po prostu nie w mojej mocy, za to w jej mocy jest przywrócić zasilanie...

Ale lodówkę trzeba napisać i dziecko wyprać!

Jeszcze raz tłumaczę, że prądu jej nie wyczaruję i że najszybciej i najłatwiej ten prąd ona załatwi sobie sama.

Ale prąd musi być, bo lodówka w pralce i zadanie, i ciemno, i nie ma jak prania napisać!

Podaję adres prądowni, unaoczniam jak mogę najdobitniej, że do zamknięcia przybytku została godzina, a ja choćbym pękła nie zjawię się tam ani za trzy godziny i że ona może tam iść i załatwić prąd...

Ale mięso w pralce i ciemno!

Męczyłam się z babą pół godziny, ale trzeba przyznać - w końcu zajarzyła.

baba

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 909 (1159)

#49059

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu na piekelnych kolejnej historii o nieudolności Ośrodku Pomocy Społecznej,(POMOCY! POMOCY SPOŁECZNEJ! NIE OPIEKI! czasy opieki minęły już dawno, razem z kartkami na mięso i trabantami) stwierdziłam, że czas się wreszcie wypowiedzieć.

Jestem pracownikiem socjalnym i nie chce mi się pisać o tym, jak nam ciężko, jak trudna, czasem niewdzięczna i niedoceniana jest to praca - ja to wiem, inni pracownicy tez to wiedzą, a Was i tak nie przekonam, bo i po co.

Zamiast tego chciałabym zaprezentować Listę Przebojów Najbardziej Wkurzających Rzeczy Jakie Pracownik Socjalny Może Usłyszeć Od Klienta.

Kategoria nr 1 - Głupi pracownik.

"Co Pani może o tym wiedzieć? Pani tego nie przeżyła" - oczywiście, wszyscy pracownicy socjalni to rozpieszczone dzieci bogatych rodziców, którym nigdy nic złego w życiu się nie przytrafiło, nigdy nie chorowali, nie stracili nikogo bliskiego. Pewnie, jasne, Pana tragedia jest zawsze większa, niż moja. [Pewnie, że wielu rzeczy jeszcze nie przeżyłam i daj Bóg, żebym nie przeżyła, ale daje mi to przynajmniej możliwość obiektywnego patrzenia na ludzką sytuację.]

"Pani jest za młoda, żeby to zrozumieć" - ja tak bardzo Pana przepraszam za to, że urodziłam się u schyłku komunizmu, a nie w piątą rocznicę śmierci Józefa Stalina.

"Tamta pani dawała więcej" - może bardziej Pana lubiła, albo dawała ze swoich? Nie wiem. [Poprzedni pracownik na danym rejonie ZAWSZE był lepszy, nawet jeśli za czasów jego pracy Klienci wyzywali go od najgorszych] .

"Mówiła Pani coś innego/nic takiego Pani nie mówiła" - wiadomo, mielę tym ozorem, pierdoły opowiadam, dobrze, że Pan czuwa nad tym, co mówię, a czego nie, bo sama już tego nie ogarniam.

"Pójdę do kierownika" - o nie! błagam, niech Pan tego nie robi, zaraz z kieszeni wyciągnę pieniądze i Panu wypłacę, tylko niech Pan nie idzie się na mnie poskarżyć ;(

"I tak nic mi Pani nie zrobi" - pewnie, przecież ja i tak nic nie robię :)

Kategoria nr 2 - Piniążki.

"Dlaczego tak mało?" - no właśnie, dlaczego dostaje Pan tylko cztery stówki miesięcznie za to, że nic Pan nie robi? Jest mi strasznie przykro, powiem Prezydentowi Miasta, który oświadczył, że w naszym sektorze podwyżki są planowane już na 2017 r., żeby nie szalał i dał więcej pieniędzy Panu. Mi moje 1450 zł wypłaty naprawdę wystarcza.

"Inni dostają więcej" - naturalnie, ja po prostu Pana nie lubię i tylko Pan dostaje taką śmiesznie niską pomoc, sąsiadowi spod piętnastki zaplanowałam sto tysięcy, żeby mógł sobie kominek postawić [najczęściej ci "inni" to takie mityczne stwory, to znaczy - Klient powie, że inni dostają, a na moje pytanie: kto i ile, powie, że to nie jego sprawa ile inni dostają ;)]

"Mnie się należy" - ach,należy się, należy! Zastanowić się należy, zanim się powie coś takiego! [zdanie - wytrych, który otwiera we mnie drzwi do najgorszych i najciemniejszych zakamarków mojej świadomości, takich gdzie mięso ściele się gęsto i usilnie prosi, żeby je wydobyć i trochę nim porzucać]

Kategoria nr 3 - Praca.

"Ja nie pracuję" - oczywiście, a na wywiady się Pan ze mną umawia bladym świtem, bo później cały dzień Pan musi chodzić wokół osiedla.

"Nie będę pracował za takie śmieszne pieniądze" - pewnie, ja też się zawsze śmieję jak widzę tysiąc dwieście złotych. Lepiej niech Pan siedzi w domu, albo stoi pod sklepem, a ja co miesiąc zrobię Pani przelewik na cztery stówki, za to też idzie wyżyć.

"Nie mogę pracować, bo jestem chory" - faktycznie, zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że nadciśnienie to śmiertelna choroba i w związku z tym musi Pan cięgiem siedzieć w domu i nie ruszać palcem. Chory! Na głowę chyba jest Pan chory.

"Nie mogę pracować, bo muszę zajmować się dzieckiem" - pewnie, syn lat dwanaście nie może posiedzieć po lekcjach w świetlicy, bo by go tam inne dzieci zdemoralizowały.

"Ja to bym mógł pracować tak jak pani" - serdecznie zapraszam! Pan się uczył pięć lat, ja siedemnaście, ale taką prostą robotę to każdy może wykonywać, nie trzeba mieć wykształcenia do tego, żeby pić kawkę i przeglądać katalog ejwonu cały dzień.

"Nie muszę/nie mam czasu tego robić" - czemu ja jestem taka głupia, że pomyślałam sobie, że w swoim napiętym kalendarzu znajdzie Pan chwilę czasu, żeby na przykład pojechać do urzędu pracy po oferty pracy? Doskonale Pana rozumiem, tym bardziej, że ja tez nie będę miała w najbliższej przyszłości czasu opracować Pana sprawy ;)

Kategoria nr 4 - Dlaczego mi pani nie wierzy?

"Ja nie piję" - oczywiście, ja też nie ;) najadł się Pan jabłek i Panu sfermentowały w brzuchu i od tego taki chuch zabójczy, ręce się Panu trzęsą, bo się Pan tak ekscytuje na mój widok, a wczoraj pod sklepem na osiedlu widziałam Pana zaginionego brata bliźniaka.

"Dostałem to od znajomego" - kurczę, musi mnie Pan z nim poznać; ja nie mam znajomych, którzy dają mi telewizory albo robią za darmo remonty (okej, no takich to bym pewnie znalazła).

"Byłem u Pani w środę, ale Pani nie było" - kurde, to gdzie ja wtedy byłam? Musiała być niezła impreza, że nie pamiętam.

"Nie mogłem przyjść, bo się rozchorowałem/miałem wizytę u lekarza" - a poza tym spadł Panu na głowę meteoryt i wybrali nam nowego papieża. Wszystko rozumiem.

"Mieszkam sam" - o, no to zdecydowanie musi mi się Pan kiedyś pokazać w tych leginsach w panterkę co wiszą na krześle.

I mój absolutnie absolutny numer jeden, którego niestety nie słyszę od Klientów, tylko od tak zwanej "opinii publicznej" zawsze, kiedy w telewizji nagłaśnia się jaką tragedię:

"gdzie był pracownik socjalny?" - jak to gdzie był? kawę pił! zamiast dwadzieścia cztery godziny na dobę siedzieć we wszystkich siedemdziesięciu środowiskach na rejonie.

Oczywiste, że nie wszyscy klienci są tacy.
Są klienci, których los naprawdę ciężko doświadczył; klienci którzy naprawdę potrzebują pomocy, klienci, których historie bardzo nieprofesjonalnie, sprawiają, że po powrocie do domu rzucam się na łóżko i ryczę; ale tacy są z reguły najcichsi, najmniej wymagający i roszczeniowi, a najbardziej wdzięczni.

łopieka :)

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 772 (992)

#14826

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Któregoś pięknego dnia do POK-u podchodzi kobieta, wiek (na oko) 60+ z mężczyzną lat trzydzieści cośtam. Oboje wyglądali całkiem normalnie. Skończyłam obsługiwać ostatniego klienta, obracam się w stronę owej parki, uśmiecham sie serdecznie, pytam w czym mogę pomóc i słyszę...
- KIEROWNIKA!!! - żąda kobieta patrząc na mnie takim wzrokiem, że gdybym miała loczki na głowie, to by mi się bankowo rozprostowały ze strachu.
Mój uśmiech blednie, bay bay piękny dzionku, lecz trzymam fason, no bo kto da radę, jeśli nie ja?
- Bardzo proszę o zachowanie spokoju. Proszę powiedzieć, co się stało?
- Jeszcze nic, dopiero się stanie! Jeśli nie zobaczę się z najwyższym kierownikiem w ciągu kilku sekund to dopiero zobaczycie co się stanie!
Kierownika wzywamy w ostateczności (do tego był sezon urlopowy i byliśmy zdani praktycznie sami na siebie tego dnia) więc staram się załagodzić sytuację.
- Proszę mi powiedzieć w czym mogę pani pomóc?
- Pani? A pani jest kierownikiem? Z nikim gorszym nie będę rozmawiać!
Ohoho, paniusia różki pokazuje. No cóż, ja tam się za GORSZĄ nie uważam. A na usta ciśnie mi się tekst, że kierownik nie rozmawia z nikim poniżej rangi prezydenta. I to najlepiej Stanów Zjednoczonych. No ale co ja będę dyskutować z takim pancernikiem?
- Rozumiem. W takim razie proszę podać konkretny powód wezwania kierownika, ponieważ nie wiem, którego mam przysłać.
- Aha, no to ja chcę rozmawiać z kimś, kto jest odpowiedzialny za zatrudnianie pracowników w tym sklepie. Bo mój Franio już tydzień temu składał tu swoje CV i nadal nie dostał od was żadnej odpowiedzi! To jest skandal! Już od kilku dni powinien tu pracować! U was to się pewnie pracownicy co 5 sekund zmieniają, więc etaty macie. Tylko pewnie pani i pani koleżaneczki wyrzucacie CV do kosza na śmieci i kierownik ich na oczy w ogóle nie ogląda!

I tu mi się ciśnienie podniosło, bo wszystkie CV, które do nas trafiają ZAWSZE wędrują do biura kierownictwa, a potem w specjalne segregatory. Osobiście tego pilnujemy. Tylko, że większość ludzi nie potrafi zrozumieć, że mimo iż nasz sklep zatrudnia grubo ponad stu pracowników, to wolne etaty mamy raz na kilka miesięcy. Postanowiłam osobiście wytłumaczyć to owej parce, bo wiedziałam jak bardzo zajęty był nasz kierownik personalny. Akurat tego dnia miał dwa audyty i telekonferencję z głównym dyrektorem. I nie wiem czy by mi darował zawracanie głowy z tak błahego powodu.
- Bardzo mi przykro, lecz brak odzewu z naszej strony nie jest spowodowany złośliwością pracowników POK-u, lecz brakiem wolnych etatów. Proszę uzbroić się w cierpliwość i czekać na telefon od nas. Wolne miejsca pracy mamy średnio co dwa - trzy miesiące. Jak tylko zwolni się etat na którymś dziale, to zaprosimy pana Franciszka na rozmowę kwalifikacyjną. Może podam numer telefonu do nas, będą mogli państwo dzwonić i się dowiadywać... - nie dała mi nawet dokończyć.
- No do jasnej cholery! - uderzyła pięścią w ladę - O czym ty dziecko do mnie mówisz?! Jaka rozmowa kwalifikacyjna?! Czy ty czytałaś jego CV? No czytałaś? Czy ty wiesz jakie on ma wykształcenie? Ty mu pewnie do pięt nie dorastasz, dziecino! On już by tu od kilku dni pracował, może nawet na twoim miejscu, gdybyście jego CV do kosza nie wyrzucili. Już ja wiem co to za ziółka z was są.

No więc ziółko nr jeden, czyli zdesperowana Casandra spojrzało na Franusia, potem na mamusię (chyba mamusię) i rzuciwszy "zaraz wracam" oddaliło się z pola bitwy po pracownika, który będzie gotowy przeprowadzić mój plan. Znalazłam go szybko, ściągnęłam z palety z napojami, otrzepałam mu ubranko z kurzu, doprowadziłam poczochraną czuprynę do ładu, schowałam do kieszeni plakietkę z napisem "pracownik do spraw rotacji towaru" i poinstruowałam go co i jak. Krzyś zachęcony wizją zimnego browarka po pracy podchodzi do POK-u stanowczym krokiem z mina mówiącą " co to nie ja". Słuchajcie, szef jak ta lala!

Dopada go pancernik, wciska w rękę CV i zaczyna swoją niekończącą się opowieść, co raz paluchem pokazując na mnie. Krzyś-kierownik czyta uważnie CV, mierzy Frania z góry na dół uważnym spojrzeniem, znowu zerka do CV, znowu patrzy na Frania, robi mądre miny, kręci głową, potem kiwa nią, potakuje i zaprzecza, udaje, że się zamyśla, a to wszystko z pełną powagą. W tym czasie kobieta cały czas nawija mu makaron na uszy. W końcu Krzyś-kierownik wydaje wyrok!
- Jest mi bardzo przykro, ale nie ma u nas pracy dla ludzi z pana wykształceniem. Jest pan dla nas za dobry, po prostu. A ja nie mogę pozwolić na to, by ktoś z takimi umiejętnościami jak pan marnował się u nas. Sumienie by mnie zagryzło.
Franio przyznaje mu rację, grzecznie dziękuje za poświęcony czas, bierze pod rękę zaszokowaną opiekunkę i rusza do wyjścia z tekstem:
- A mówiłem ci, że z magistrem na kasy nie sadzają...

Z czystej ciekawości znalazłam jego CV w biurze. Było w segregatorze z napisem "JESTEŚMY NA NIE" i miało doczepioną karteczkę o treści "mamusia dzwoniła już cztery razy, mówiła, że nas załatwi".

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1096 (1162)

#29330

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dużo osób prosiło mnie, abym opisał "masakrę" mojego wrednego egzaminu dla słuchaczy. :) To proszę bardzo.

Nakreślę może mniej więcej o co chodzi, żeby osoby, które nie czytały tamtej historii wiedziały jaka sytuacja zaistniała.

Otóż w szkole policealnej, w której uczę anatomii, fizjologii i patofizjologii zmienił się regulamin zaliczeń semestru. Mianowicie dodano egzaminy praktyczne dla słuchaczy, bez nich nie można zaliczyć przedmiotu. Uczę w klasie techników farmacji, więc uznałem, żeby lepiej skupili się na TPLu, farmakologii i analizie i postanowiłem załatwić im zwolnienie z praktycznych z mojego przedmiotu. Stwierdziłem, że w aptece bebechów i tak oglądać nie będą, to wystarczy im, że będą wiedzieli gdzie jest, mniej więcej jak wygląda, no i najważniejsze - jak działa i czego użyć.

Podzieliłem się radosną nowiną z moimi dwoma grupami. Jest to duże ułatwienie dla nich, ponieważ taki jeden egzamin trwa cały dzień, każda osoba musi rozbebłaszyć manekina na części pierwsze (zależnie od układu) i rozpłaszczać się na temat tego jaki organ co robi, gdzie leży, co działa, co nie działa, co się wtedy dzieje, itp. Innymi słowy maglówa, długa i nieprzyjemna.

Jedna grupa zachowała się w porządku, podziękowali i obiecali przyłożyć się do teorii bez ściąg w zamian. :-) Inna moja grupa przez przypadek wpadła kiedy na forum, na którym daję im materiały do nauki, pojawił się wątek o wdzięcznej nazwie "Piotruś idiota - czyli anatomia dla leniwych", w którym było opisane jaki jestem głupi, naiwny i tak dalej, że dałem się nabrać na ich nawał nauki i odwołałem te egzaminy.

No dobra, tak się bawić nie będziemy.

Wiedząc, że temat z pewnością szybko zniknie, a ja dziwnie tak trafiłem w ostatniej chwili, skopiowałem sobie jego zawartość na dysk. Po nickach i avatarach z łatwością doszedłem do wypowiadających się w tym wątku (niestety, było to 3/4 grupy, przykre) ponieważ zasadą forum było zarejestrować się tak, aby każdy wiedział kto jest kto (albo nazwisko w nicku albo nick kojarzący się z nazwiskiem albo zdjęcie w avatarze). Nie wiem jakim trzeba być czu..., ekhem, niemyślącym człowiekiem, aby obrażać wykładowcę na forum pod własnym nazwiskiem, ale to kwestia poboczna.

Na najbliższych zajęciach, lekko zdenerwowany, poinformowałem grupę, która mi podpadła, że egzamin się odbędzie w najbliższą sobotę (czyli tak jak miałem termin nałożony przez dyrekcję), z miejsca zrozumieli dlaczego... Druga grupa była zawiedziona i nie wiedziała skąd nagła zmiana decyzji (do czego później doszli, ale o tym na końcu :)).

Poświęciłem sobie kilka dni na przygotowanie zadań, inspiracją były dla mnie wyjazdy w pogotowiu gdzie w międzyczasie miałem służbę. ;) Postarałem się też, aby osoby, które nie brały w tym udziału (czyli kilka osób z grupy pierwszej i cała druga) nie były specjalne pokrzywdzone jeśli będą posiadały jakąś wiedzę. Objawiło się to tym, że poziom trudności ich pytań nie był tak wysoki jaki miał być na tych egzaminach, nie musieli czekać tam cały dzień, tylko dostawali ocenę do podpisu z miejsca (po ostatniej egzaminowanej osobie ogłaszam wyniki i każdy musi podpisać swoją ocenę - niepodpisanie jej jest równoważne z nieprzyjściem na egzamin chyba, że ktoś musiał iść do pracy lub nie mógł być na podpisaniu z innej ważnej przyczyny) i przyjąłem ich w pierwszej kolejności (jeśli chodzi o grupę pierwszą).

Egzaminowanie grupy drugiej było całkiem przyjemne. Panowała wesoła atmosfera, nawet niektórym pomagałem trochę jak widziałem, że wiedzą tylko się zaplątali, nie było osoby z grupy, która dostałaby mniej niż 4,5 (muszę przyznać, że przyłożyli się, kilka osób nawet poprosiło o trudniejsze pytania żeby się sprawdzić :)).

Przy grupie pierwszej miałem wrażenie, że egzamin ciągnie się w nieskończoność. Większość osób z "czarnej listy" nawet nie spróbowała się nauczyć zakładając, że i tak ich obleję (nie mógłbym gdyby się nauczyły...). Mój "faworyt" nie potrafił nawet wskazać gdzie jest wątroba nie mówiąc o jej funkcjach... Po kilku osobach byłem tak wyprany psychicznie, że kilku ostatnich prawie błagałem żeby odpowiedziały mi chociaż na jedno pytanie, cobym nie musiał ich egzaminować na poprawce... Nie da rady. Rozmowa jak ze ścianą. W pewnym momencie nawet manekin prosił o litość...

Egzamin trwał od 7:30 do 18:15... Od godziny 14 miałem ochotę mordować.
Godzina 18 - wezwałem grupę na podpis wyników (których jeszcze nie znali). Kilka osób z listy nie zjawiło się wcale, bo "i tak nie zdali na pewno" (tylko że jest różnica między niezdaniem, a niepojawieniem się na podpisach, bo to tak jakby wcale nie przyszli czyli muszą składać o poprawę semestru zamiast poprawić egzamin...). Usiadło przede mną 14 niezadowolonych słuchaczy. Wyraźnie złych na mnie za całą sytuację, nieszczędzących sobie komentarzy (bardzo niewybrednych, a nawet wulgarnych) związanych z całym dniem. Nie działało to na mnie, twardo podsuwałem kolejne niezaliczenie do podpisu. I powiedzcie mi...

Jak to jest, że na 14 obecnych osób na podpisach nie zdało 10? Nie mówiąc o tych kilku, co nie raczyły się zjawić... Do dziś są wściekli na mnie, za to "co im zrobiłem". Bardzo miło się uczy w grupie, która założyła pismo o zmianę wykładowcy (w uzasadnieniu napisali, że chcą zmiany bo zrobiłem egzamin - dyrektorka miała taki ubaw, że to pismo mi przyniosła i kazała powiesić w mojej gablotce). :) Wredny byłem, że zrobiłem im egzamin tak bez powodu!

No jak mogłem...

Jeszcze po wyjściu z podpisów dopadła ich grupa druga... Która już doskonale wiedziała kto im załatwił egzaminy praktyczne i w jaki sposób. Chętnie odprowadzili ich po wynikach do domów... :)

PS. Pozdrawiam moich słuchaczy, którzy donieśli mi, że czytają moje historie tutaj. :)

Praca praca ;)

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1214 (1264)

#82767

przez ~zlodziejkasklepowa ·
| Do ulubionych
Cholera wie, co mnie skłoniło do dodania tej historii... Krzyk się zaraz podniesie w komentarzach, że fejk, że wymyślam, że to niemożliwe. A w doopie to mam! Przeczytajcie. I tyle. Nic do przemyśleń, żadnych apeli, żadnego przesłania - ot, po prostu, kawałek mojego życia. Ten najbardziej piekielny.

Zawód - złodziej sklepowy. Czyli ja, X lat temu. Kłaniam się uniżenie wszystkim obecnym tu ochroniarzom, bo przeciwników szanuję. Raz oni wygrali, raz ja - no dobra, raz oni, 1000 razy ja. Nie protestujcie, bo nawet nie wiecie, ile razy wyszłam "z towarem" ze sklepu. Gdybyście wiedzieli, to bym nie wyszła.

Punkt pierwszy - bezczelność, ale grzeczna. "Poproszę panią ze mną". Idę, bo zaprotestować = wezwanie policji. Proszę pokazać kieszenie - pokazuję, no idiotką nie jestem, żeby chować coś do kieszeni. Torebka - proszę uprzejmie, wybebeszam momentalnie, typowo kobiecy chłam. Uśmiech firmowy nr 5 i tekst 'no chyba nie myśli pan, że mam coś przy sobie", po czym rozchylam kurtkę/płaszcz/co tam mam na sobie i prezentuję zwykłą, kobiecą sylwetkę. Łykasz? Błąd! Ćpam i normalnie wyglądam jak kościotrup, zaokrąglenia na moim ciele to ukradziony towar, a ty mnie puszczasz, no bo przecież ona taka spokojna, pewna siebie... Nie zliczę, ile razy wyszłam w ten sposób ze sklepu.

Wpadłam. Idę do więzienia? Nie, trzeba umieć liczyć, ile można wziąć towaru, żeby to było wykroczenie, a nie przestępstwo. No ale wpadłam, znasz już mnie i przekazałeś kolegom, na kogo mają uważać. Kocham cię za to! Przychodzę do sklepu, który ochraniasz i przechadzam się po alejkach oglądając najdroższe towary. Biorę do ręki, wkładam do koszyka, potem odstawiam z powrotem na półkę. Oczywiście, że zatrzymasz mnie w momencie, kiedy chcę opuścić sklep. Oczywiście, ze pójdę z tobą grzecznie na zaplecze, żebyś mógł się przekonać, że nie ukradłam NIC. Nie musiałam, bo kiedy byłeś zajęty obserwowaniem mnie, mój wspólnik brał, co chciał. I wyszedł w momencie, kiedy ty zszedłeś ze stanowiska, żeby mnie zatrzymać. Ja mam z tego 50%. Spoko, poczekam na policję, która ma prawo mnie przeszukać, bo nic nie znajdą. Wyjdę ze sklepu śmiejąc ci się w twarz. Znowu wygrałam!

Tak, tutaj też mnie złapaliście. A ja nie mam konkretnego wspólnika pod ręką, jestem z jakąś śmieszną dziunią, która bardzo potrzebuje kasy, ale jeszcze bardziej upiera się, że ONA NIE UMIE KRAŚĆ! Ale pieniążków potrzebuje, bo następną działkę trzeba kupić. Krótka instrukcja, co i jak i tym razem ja odwalam całą robotę. Idę na sklep, pod czujnymi spojrzeniami ochrony bezczelnie pakuję dużą ilość drogiego towaru do koszyka (z tego co pamiętam, najlepsze były np. dezodoranty kulkowe), biorę jakiś ciuch z wieszaka i idę do przymierzalni. Wychodzę, odwieszam ciuch i łażę chwilę po sklepie, przy probie wyjścia już nie zgadzam się grzecznie i potulnie, aby pójść z ochroniarzem na zaplecze. Robię niezły cyrk, żeby dziunia, która NIE UMIE KRAŚĆ, mogła bezstresowo wyjść ze sklepu z towarem, który uprzejmie jej zostawiłam w przymierzalni... Tym razem 75% dla mnie.

To takie najpopularniejsze tricki, panowie ochroniarze. Nie wiem, czy nadal stosowane, ale chyba lepiej o nich wiedzieć. Reszta następnym razem - jeśli będzie ten następny raz.

I jeszcze krótkie wyjaśnienie - nie, nie jestem z tego dumna. Tak żyłam, tak zarabiałam na swoje potrzeby. Teraz jestem zwykłym, szarym człowiekiem, który zakupy w sklepie robi "normalnie". A że czasem na widok tych sklepowych, pożal się boże, zabezpieczeń, coś mi westchnie w duszy - "ku*wa, przecież ja im tu pół sklepu wyniosę i jeszcze drzwi przede mną otworzą!", to już "inna inszość". Może i bym wyniosła. Tylko... po co?

sklepy

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (267)

#57616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tekst Estrie (http://piekielni.pl/57610) zmotywował mnie do napisania poniższego tekstu, z góry uprzedzam, że będzie przydługo i z opisami, ale bez tego może być trudno uchwycić "piekielność" całej sytuacji, a i straci nieco pikanterii.

Historia zaczęła się klika lat temu, gdy jako świeżo obroniony inżynier (ale już z doświadczeniem zawodowym), trafiłem do pewnej korporacji z bardzo rozpoznawalną międzynarodowa nazwą w pierwszej części, ale z dodatkiem "Polska" w drugiej. Do pracy nie będę ukrywał dostałem się z polecenia - osobą polecającą był kolega, który złożył wypowiedzenie i zaproponował mnie na swoje miejsce, ale uprzedzając mnie, że panuje tam niezły kociokwik.

Pominąwszy więc pierwsze 2 z 3 etapowej rekrutacji, stanąłem przed obliczem lidera zespołu (jakby nazwa kierownik była uwłaczająca, ale z angielska team leader może dla niektórych brzmi bardziej profi), facet patrzy w moje CV i zaczyna się rozpływać (tego tekstu w życiu nie zapomnę):

- Panie Vege z takim CV to Pańskie możliwości u nas są nieograniczone, wie Pan sky's the limit, ukończone studia na zachodniej uczelni, praca w centrali dużej korporacji na zachodzie, niedawno Pan skończył drugie studia w Polsce, szkolenia, certyfikaty ..., w naszym zespole to Pan długo miejsca nie zagrzeje, my potrafimy wyławiać perełki, wystarczy się wykazać, a po tym co tu widzę ambicji Panu nie brakuje...

W tym miejscu gość zaczyna się jeszcze bardziej rozpływać, jak mówi o obowiązujących u nich najwyższych światowych standardach w każdym aspekcie pracy, a systemach motywacyjnych, przejrzystości, o tym, że dzięki dopracowanemu systemowi rekrutacji oni wyłuskują najlepszych z najlepszych do współpracy (jakoś dziwnym trafem ja ominąłem to sito), generalnie cytował mi korporacyjną ulotkę przez dobre 15 minut.

Ustaliliśmy mój zakres obowiązków i wynagrodzenie (to drugie notabene jakoś nie leżało nawet koło najwyższych krajowych standardów, nie wspominając o światowych, w przeciwieństwie do tego pierwszego), dostałem umowę na 3 miesiące z informacją, że druga będzie na 5 lat.
Przez te 3 miesiące napatrzyłem się wystarczająco dużo, na te "najwyższe światowe standardy w każdym aspekcie ...:

1) Najwyższe światowe standardy dotyczyły tylko wymagań
2) System motywacyjny opierał się na "na zaszczycie pracownia dla korporacji o globalnym zasięgu", albo na kiju w postaci "jak Ci praca u nas nie odpowiada..."
3) Kumoterstwo i nepotyzm rozwinięte do granic absurdu, na umowę na czas nieokreślony mogli liczyć tylko znajomi królika, dziwnym trafem różnej maści stanowiska menadżerskie (w tym takie od nic nie robienia), zajmowali ziomkowie (w sensie pochodzenia z tej samej okolicy) Pani Dyrektor, albo osoby po tej samej Alma Mater co wyżej wspomniana.
4) Premie - Yeti - nikt ich (poza wymienioną w punkcie 3 kastą) nie widział, ale każdy o nich słyszał w ramach motywacji.

Co do motywacji - raz na miesiąc każdy departament odbywał teoretycznie nieobowiązkowe spędy (po godzinach pracy), w różnych (nie tanich) salach konferencyjnych, gdzie poddawano nas próbom prania mózgu, przepraszam motywacji - na takich spotkaniach słyszeliśmy teksty o byciu "samurajami informatyki", o tym, że firma to nasz drugi dom, druga rodzina i musimy być gotowi do poświęceń, "cały departament jest jak jeden organizm i działa w jednym celu" - normalnie Ein Volk, ein Reich, ein Führer.
Jedyne co było na tych spotkaniach dobre to catering.

Jakiś miesiąc po podpisaniu drugiej umowy, zostałem wezwany do miłościwie panującej Pani dyrektor, wraz z moim kierownikiem (przepraszam team leaderem) i tam zostałem poinformowany, że team leader zgłosił mnie do arcyważnego projektu, a ona po zapoznaniu się z moim CV, w pełni się z tym wyborem zgadza. W pierwszym momencie byłem zadowolony, oczyma wyobraźni widząc szansę wyrwania się ze swojego grajdołka.

Ale złudne były moje nadzieje, zajmując się wyżej wspomnianym projektem siłą rzeczy zaniedbałem swoje podstawowe obowiązki. Na zgłoszenia typu "emergency" reagowałem normalnie, ale tzw. "maintenance" leżał, gdyż liczyłem, że może team leader wyznaczy kogoś do tej nie arcytrudnej roboty - w końcu sam mnie zgłosił do projektu, to chyba powinien zapewnić mi możliwość pracy.

Team leader "zaprosił" mnie na rozmowę do salki konferencyjnej zwanej pokojem zwierzeń gdzie odbyliśmy mniej więcej taką rozmowę...
(TL) - team leader
(J) - ja

TL - Vege, w co Ty sobie pogrywasz!?! Ja dostałem przed chwilą bardzo niesympatycznego maila w sprawie tych raportów, których nie wykręciłeś, to są zlecenia poza departamentowe, to wali w nasz budżet.
J - Wiem, że tego nie wykręciłem, ale pracuję nad zleceniem od Pani dyrektor, jest to mocno absorbujące, myślałem że ktoś część tych prostszych rzeczy ze mnie zdejmie.
TL - To źle myślałeś, to, że dostałeś szanse, nie oznacza, że twoje podstawowe obowiązki mogą leżeć.
J - Ciężko tak dwie sójki za ogony..., to może chociaż nadgodziny...
TL - Jakie nadgodziny? Oszalałeś? Wiesz jaka jest polityka spółki w kwestii nadgodzin.
(polityka była taka, że jak się nie wyrabiasz to znaczy, że jesteś za słaby, a słabe ogniwa się wymienia).
J - Wiem jaka jest polityka firmy, ale tu się ona chyba nie stosuje, bo to jest zlecenia wykraczające poza mój zakres obowiązków.
TL - Masz w umowie podpunkt o wykonywaniu innych zadań zleconych przez przełożonego? Masz. To ja ci to zlecam i już nie wykracza. Możesz to robić w domu, ważne żeby całość gotowa była oddana w terminie.
I tu zostałem potraktowany motywacyjnym kijem "jak ci praca u nas nie odpowiada ...."

Na stratę pracy pozwolić sobie nie mogłem, w dodatku w dalszym ciągu liczyłem na możliwość przejścia do innego zespołu za lepsze pieniądze, zacisnąłem zęby i w domu w weekendy i po pracy temat skończyłem i oddałem nawet przed terminem.

Moje rozczarowanie osiągnęło poziom Mount Everest, jak po wszystkim okazało się, że o jakimkolwiek przejściu do innego zespołu mogę zapomnieć. Pani dyrektor, wraz z managerem z innego departamentu dostali premie, co nieco z pańskiego stołu spadło i mojemu team leaderowi, a ja nawet nie dostałem maila z podziękowaniem (cała korespondencja w temacie była prowadzona na płaszczyźnie team leader - ja, gdzie on później mnie usuwał śląc to "wyżej").
Na rozmowie z team leaderem usłyszałem, że w korporacji pracuje się na cały zespół, a nie indywidualnie, a zespół przed przełożonymi to on reprezentuje, i chyba nie myślałem, że po jednym takim zrywie z mojej strony to mnie będą na rękach nosić ...

W tym momencie zacząłem już ostro rozsyłać swoje CV gdzie i jak się dało (portale ogłoszeniowe, znajomi, rodzina).
Jakoś 2 tygodnie po powyższej akcji, dostaję od TL'a przesłany mail od Pani dyrektor, że ruszamy pełną parą z projektem wg. opracowanych przez NIEGO założeń, i związku z tym, że tak się świetnie spisał, będzie kluczową osobą w realizacji, z dopiskiem od team leadera "Vege otwiera się przed tobą potężny front wyzwań, traktuj to jak polecenie służbowe".
Odpisałem na to, że jestem zaszczycony, ale bez wyznaczenia osoby, która zastąpi mnie w podstawowym zakresie obowiązków, nie mogę się podjąć tego zadania, gdyż nie będę miał możliwości zaangażować... i takie tam, dając TL'wi kulturalnie do zrozumienia żeby pocałował mnie tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwą.
W odpowiedzi usłyszałem znad jego biurka "nie przyjmuję twojej odpowiedzi do wiadomości".
Team leader poinformował mnie, że wszelkie sprawy związane z tym wdrożeniem mają być kierowane bezpośrednio i tylko do niego.

Tak więc, słałem dalej CV, jednocześnie ciągnąc projekt w domu. W międzyczasie dowiedziałem się, że projekt jest tak ultra-mega ważny, że został do niego zatrudniony project manager. Panienka, która nigdzie wcześniej nie pracowała, a której największym atutem było nazwisko identyczne jak pierwszy człon nazwiska Pani dyrektor, za to z pensją doświadczonego PM.
TL czuł się zagrożony, bo przy trójce przy pańskim stole mniej dla niego skapnie.
Team leader od początku odbierał ode mnie "raporty" dotyczące postępu prac w pokoju zwierzeń, już nawet nie na maila, tylko wszystko na gębę, ewentualnie jak czegoś nie rozumiał to mu to rozrysowywałem na kartce.

To że bez problemu Pani dyrektor podpisała mi urlop, tylko potwierdziło moje przypuszczenia, że nie ma pojęcia, że jestem w to jakoś zaangażowany. Oczywiście po urlopie nie omieszkał mnie zmieszać z błotem, bo przecież urlop to nie jest żadne usprawiedliwienie dla braku postępu, a wręcz miałem więcej czasu żeby się tym zająć.

Na niecałe 5 tygodni przed deadline'm projektu moje poszukiwanie nowej pracy wieńczy sukces, jestem po rozmowie, warunki dogadane, umowa podpisana - w połowie następnego miesiąca już mnie w korporacji o najwyższych światowych standardach nie będzie (umowa na czas określony to 2 tygodnie wypowiedzenia). Informuje o tym TL'a jak również o tym, że chciałbym urlop odebrać w okresie wypowiedzenia.
I o to co słyszę:

- No cóż Vege to jest twój wybór, rozumiem, że w związku z tym projekt jest gotowy, działający i możesz mi go przekazać?
Odpowiadam:
- Jaki projekt?
Widzę tylko jego głowę wychylającą się znad monitora i potrzebę mordu w oczach i słyszę syk:
- Do salki konferencyjnej, natychmiast.

Przebieg rozmowy w salce konferencyjnej:

TL (wrzeszcząc) - Vege nie rób z siebie głupszego niż jesteś, nie zgodzę się na żaden urlop, jak projekt będzie nie gotowy.
J - Ale jaki projekt?
TL - Nie wyprowadzaj mnie z równowagi, ja mam długie ręce, potrafię i poza firmą zaszkodzić, ten projekt w sprawie którego się w tej salce prawie od 9 miesięcy we dwóch spotykamy.
J - A ten.., ale ja Pana informowałem mailowo, że ja się nie podejmuję, nie dostałem żadnej odpowiedzi, to znaczy, że Pan zaakceptował tego maila.
TL - A spotykaliśmy się tutaj, żeby o pogodzie pogadać, co? Zabawiłeś się moim kosztem, to już skończ i mów na jakim etapie jest projekt.
J - Na żadnym, spotykaliśmy się tutaj, bo prosił Pan o konsultację przy projekcie, do którego wstępniak ja robiłem, po tym jak zgłosił mnie Pan jako odpowiedniego kandydata do tej pracy do Pani dyrektor.
TL - Taki numer ze mną nie przejdzie, spotykaliśmy się tutaj, mówiłeś mi, że robota idzie naprzód, ja na podstawie tego informowałem Panią dyrektor i menadżera projektu.
J - Czy ja Ci cokolwiek mówiłem? Przekazywałem jakieś informacje o postępie jakichś prac? Możesz mi to w jakikolwiek sposób udowodnić? Pokaż mi mail ode mnie czy pismo w tej kwestii.
TL - Spółka Ci tak łatwo nie popuści ..., jeszcze jesteś pracownikiem, to jest działanie na szkodę pracodawcy, to jest karalne.
J - Co jest karalne? To wezwij bezpieczników, niech sprowadzą mój komputer, zabezpieczą maile na serwerze pocztowym, albo wiesz co ja to zrobię, ciekaw jestem co powie Pani dyrektor jak się okaże, że podpisywałeś się pod moją pracą, a oni muszą dyrektora departamentu o incydencie związanym z bezpieczeństwem poinformować.
TL - Dawaj ten papier i módl się, żebyśmy się na ulicy nie spotkali ...

Spojrzałem tylko z politowaniem na TL, który podpisał mi zgodę na wcześniejsze odejście. Później pocztą pantoflową dowiedziałem się, że poleciał z wilczym biletem ze stanowiska, szerokie plecy nie pomogły również Pani project manager, a Pani dyrektor świeciła oczami przed resztą dyrektorów, bo naobiecywała, że zgodnie z harmonogramem będzie dostępna nowa usługa dla klientów.

Jakoś rok później firma się zwinęła - to znaczy duży koncern z nazwy otworzył oficjalne przedstawicielstwo w Polsce, a firma straciła status przedstawiciela i dystrybutora na terenie Polski.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 815 (887)

#19684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem wstępu: mój dziadek ze strony taty był z pochodzenia Żydem. Poza 1/4 genów odziedziczyłem po nim dość charakterystyczne nazwisko. Nazwisko brzmi lekko z niemiecka, ale osoba choćby minimalnie świadoma historii i języka polskiego od razu skojarzy, że nazwisko jest żydowskie. Dla mniej świadomych tłumaczę, że gdybym był z tego portalu, to nie nazywałbym się Piekielny czy Piekielski, ale raczej na przykład Piekielbaum czy Piekielberg ;-)

Lat temu już niemal trzynaście, szykowałem się do ślubu. Jednym z dokumentów potrzebnych do ślubu kościelnego jest świadectwo chrztu. Choć od urodzenia mieszkałem w Warszawie, z różnych rodzinnych przyczyn chrzczony byłem zupełnie gdzie indziej - w rodzinnym mieści moich dziadków ze strony mamy. Mogłem oczywiście załatwić sprawę korespondencyjnie, ale że akurat byłem niedaleko, zajechałem do miasta P., aby sprawę załatwić. Idę do właściwej parafii, pukam do kancelarii, wchodzę - widzę że ksiądz (młody człowiek, pewnie niedługo po trzydziestce) rozmawia z jakąś starszą panią o wyglądzie typowo moherowym. Właściwie - nie tyle rozmawia, co z dość jednoznacznie udręczoną miną wysłuchuje jakiejś tyrady. Przeprosiłem i chciałem się wycofać, aby poczekać na korytarzu, ale ksiądz z naciskiem powiedział, żebym wszedł, bo on JUŻ KOŃCZY. Wyglądało na to, że uratowałem go od konieczności dalszego słuchania tyrad tej pani.

Mówię zatem o co chodzi, ksiądz z wyraźną ulgą siada do komputera (tak, już wtedy w większości parafii kancelaria była "wrzucona" do komputera, nie trzeba było szukać w księgach, wystarczyło znaleźć i wydrukować). Podaję rok urodzenia i nazwisko...

...I w tym momencie moherowa babcia (która cały czas siedziała na krześle obok) uniosła wysoko brwi i wygłosiła w stronę księdza (mnie nawet nie zaszczycając spojrzeniem):

- No ja nie wiem, proszę księdza! Przecież to chyba nie jest POLSKIE NAZWISKO!

Mnie w tym momencie szczęka lekko opadła, ksiądz popatrzył najpierw na panią z miną męczennika, potem na mnie z miną typu "Sam pan widzi, co ja tu mam..." - i nic nie mówiąc wrócił do przygotowywania zaświadczenia.

Ale babcia nie dała za wygraną. – To nie jest POLSKIE nazwisko, ja księdzu mówię, znam się na tym! Ja nie wiem, czy to tak można po prostu dać papierek! Ja myślę, że to trzeba chyba do biskupa zgłosić! (...i tak dalej, i tak dalej).

Już nabierałem powietrza, żeby powiedzieć babci co myślę (a nie byłoby to miłe), ale ksiądz nie wytrzymał pierwszy. Ochrzanił babcię (choć, muszę przyznać, w sposób kulturalny) i kazał jej "opuścić lokal". Babcia wyszła, wielce obrażona, rzucając jeszcze na odchodnym że "ona się proboszczowi poskarży", co ksiądz skwitował krótkim "Powodzenia".

Po wyjściu babci ksiądz kończył papierki, wydrukował, podpisał, pieczątkę przybił - ale widziałem, że jest wkurzony. Chcąc rozładować sytuację, powiedziałem żeby się nie przejmował, bo ludzie są różni, jak wiadomo, po czym dodałem pół-żartem:

- No ale w sumie ta panie miała rację, to faktycznie nie jest polskie nazwisko...

Na co ksiądz popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem i powiedział:

- A wie pan, jak ta pani się nazywa? Z domu Schimdt, po mężu Schwarzmüller. I używa obu nazwisk.

Myślałem że się uduszę ze śmiechu.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3875 (3947)

#37428

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w kinie.

Do koleżanki na kasie opodal, podchodzi bardzo nieletnio wyglądający chłopaczek i prosi o bilet na film dozwolony od lat 15.
Poinformować tu muszę, że wpuszczenie kogoś w nieodpowiednim wieku jest u nas najszybszym i najpewniejszym sposobem na wylecenie z pracy, więc nie mamy litości dla ściemniaczy.

[Koleżanka:] Legitymację, paszport albo cokolwiek ze zdjęciem i datą urodzenia masz?
[Chłopię:] Nieee...
[K., już tylko pro forma:] Ile masz lat?
[Ch.:] Yyyy, szesnaście.
[K.:] Data urodzenia?
[Ch.:] Ósmy kwietnia tysiąc dziewięćset... osiemdziesiąt cztery?
[K.:] Aha. Czyli masz szesnaście lat, ale tak naprawdę dwadzieścia osiem?
[Ch.:] Oj weeeź...

Odchodzi, przez jakieś dwadzieścia minut buja się przy stoliczkach opodal, napierniczając w swój smartfon. Wraca, ustawia się w kolejce do mnie. Koleżanka odchodzi na zaplecze, bo wie, co będzie się zaraz działo i nie chce ryczeć ze śmiechu przy klientach.

[Ch.:] Poproszę jeden na "Teda".
[Ja:] Legitymacja, paszport, cokolwiek ze zdjęciem i datą urodzenia?
[Ch.:] Nieee...
[J.:] Ile masz lat?
[Ch.:] Szesnaście.
[J.:] Data urodzenia?
[Ch., triumfalnie i bez namysłu:] Ósmy kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt cztery!
[J.:] Wróć, jak się nauczysz używać kalkulatora w komórce.
[Ch.:] Oj weeeź...

Odchodzi do wyjścia, ja na zapleczu dołączam do koleżanki i razem ryczymy ze śmiechu.

Kino zagranica

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1063 (1163)

#37600

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, w wakacje, pracowałem nad morzem, w pewnej większej i często obleganej miejscowości jako ratownik.

Otóż tego feralnego dnia gdy spotkałem Pana Piekielnego, nasz kochany Bałtyk miał niestety zbyt wysoką falę przez co byliśmy zmuszeni zamknąć kąpielisko (czyli wywiesić czerwoną flagę). Mimo tego naszym obowiązkiem było dalsze siedzenie na plaży i pilnowanie tegoż kąpieliska.

No więc siedzę ja i dwóch kolegów ratowników, wiadomo gadamy sobie, w sumie nic nie robimy bo co tu robić jak plaża pusta.

W gwoli ścisłości muszę dodać, że nasz teren był ostatnim strzeżonym na plaży. Czyli jakieś 100 metrów w prawo było kąpielisko niestrzeżone, obok którego stał falochron. Jak może nie wszystkim wiadomo, gdy jest duża fala obok falochronu, nawet najlepszy pływak nie wytrzyma chociażby pięciu minut, próbując oprzeć się fali i nie dać się przybić do falochronu. Jednak gdy to już się stanie, najlepszym co można zrobić jest albo opłynąć falochron, albo spróbować przejść nad nim.

No więc siedzimy na naszej plaży, aż tu nagle przychodzi jakiś facet i chce wchodzić do wody. Koleś napakowany, sterydy jak nic, a u jego boku któż by inny, "piękna" blondyneczka ze szpileczkami na piasku. No więc szef mówi, żeby ktoś do niego poszedł, bo on nie wytrzyma nerwowo. Zgłosiłem się (J)a. No więc podchodzę do Pana (P)iekielnego.

(P) Czego?
Cóż za miłe powitanie, myślę sobie. No ale nic coś trzeba zrobić.
(J) Przepraszam państwa bardzo ale jakby państwo nie zauważyli to jest dzisiaj zbyt duża fala i pływać nie wolno.
(P) A co ty mi mówisz o dużej fali. Co wy się możecie znać, jacyś ratownicy od siedmiu boleści. Daj mi pan spokój, ja idę popływać.
Pan widocznie popisywał się przed swą lubą.
(J) No nie wątpię, ale jeśli chce pan koniecznie popływać to proszę pójść jakieś 200 metrów w tamtą stronę, tam jest niestrzeżone kąpielisko więc jak już się pan utopi, to my nie będziemy mieli problemów.

Facet wielce oburzony ale razem z wybranką odeszli we wskazaną stronę. Ja wracam do kolegów no i cóż tu mówić zaczęliśmy się zakładać po ilu minutach trzeba będzie ich wyciągać. Obstawialiśmy około 2 minuty :) No i jakieś dwie i pół minuty później słyszymy wrzask:
- Ratunku, pomocy panowie ratownicy!
Muszę jeszcze wyjaśnić, że starsze falochrony są oblepione wieloma muszelkami i kamieniami, co nie zapewnia zbyt przyjemnego bliskiego kontaktu z plecami.
No więc bierzemy łódkę i do nich płyniemy. Przypływamy, a pan mięciutkim głosem krzyczy do nas:
- Najpierw mnie proszę, najpierw mnie!
Niestety pan musiał poczekać, bo blondyneczka już prawie zasłabła.

Gdy już ich wyciągnęliśmy, pani nie chciała nawet widzieć swojego niedoszłego wybranka. A że całe plecy mieli poharatane, musieliśmy ich zaprowadzić do lekarza. Mieliśmy więc do wyboru - iść do hotelu z punktem medycznym jakieś 300 metrów w stronę miasta, lub przejść około kilometra plażą do przychodni. Oczywiście poszliśmy do przychodni, gdzie mój kolega znał jednego doktora. No więc jeden kolega został na plaży, a my poszliśmy na spacer. Pan piekielny przez całą drogę strasznie jęczał, już pani lepiej to zniosła. No ale dochodzimy do przychodni, idziemy do pana (D)oktora. Kolega wziął go na stronę i opowiedział sytuację. Pan doktor postanowił dać piekielnemu nauczkę.

(D) Dzień dobry, proszę pokazać plecy.
(P) Aaaałłła!
(D) No cóż trzeba będzie zdezynfekować, ale niestety skończyła nam się woda utleniona i trzeba będzie użyć spirytusu.
(P) Cooo?? Nie ja się nie zgadzam, to będzie za bardzo bolałooo!!!
(D) Jeśli pan woli żeby wdało się zakażenie, to proszę bardzo.
(P) Nnoo dobrze, dobrze niech pan już to zrobi.

Mogę tylko dodać, że jego krzyki było słychać jeszcze daleko, daleko na plaży ;)

Nadmorska plaża

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 797 (851)