Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Carrotka

Zamieszcza historie od: 8 czerwca 2012 - 1:45
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 22:05
  • Historii na głównej: 62 z 85
  • Punktów za historie: 28436
  • Komentarzy: 478
  • Punktów za komentarze: 2628
 

#60575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czas spędzony na SORze...

Zawiozłam znajomego na SOR po pobiciu... Mniejsza o jego stan - ważne jest to, że według mnie wymagał on wykonania tomografii komputerowej głowy ze względu na obrażenia, co potwierdziło kilku znajomych ratowników medycznych.

Nic by piekielnego nie było gdyby nie fakt, że o takiej porze nie było nikogo w szpitalu, kto by mógł opisać tomografię. Idzie ona drogą elektroniczną do Warszawy, gdzie w dziesięć minut do maksymalnie dwóch godzin dostaje szpital odpowiedź z opisem.

Po pół godzinie zapytałam znajomą pracującą na oddziale, czy przyszedł już opis z Warszawy. Poklikała w komputerze i powiedziała, że tak i z opisu wynika, że wszystko jest w porządku. Odczekałam kolejne pół godziny i w końcu poszłam do dyżurki lekarzy przeszkadzając im w oglądaniu telewizji z pytaniem czy widzieli wyniki TK. Odpowiedzieli, że nie przyszły jeszcze.

Nie chciałam się wykłócać, bo może kiedyś będę tam pracować. Więc cierpliwie poczekaliśmy na szpitalnym korytarzu... 4 h, gdzie wieczór na SORze był bardzo luźny - spokój i praktycznie pacjentów nie było. A w międzyczasie przywieziono im jednego pijaka, który odmówił hospitalizacji i został zaraz zabrany przez policjantów do izby wytrzeźwień.

Ja rozumiem, że nikt nie lubi papierkologii, ale kazać czekać komuś na sam wypis tyle czasu, choć nie było pacjentów to lekka przesada.

SOR

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 306 (426)
zarchiwizowany

#60512

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Polska i egzaminy zawodowe.

Osoby ze szkół policealnych i techników od 26 maja do końca czerwca (nowy system) miała egzaminy państwowe. Większość ludzi chciałaby zacząć pracę w zawodzie jak najszybciej, niektórzy już na praktykach zawodowych (które odbywają się w większości pod koniec edukacji w szkołach a tuż przed egzaminami zawodowymi a nawet w trakcie ich) zaskarbili sobie potencjalnych pracodawców i dostali oferty pracy.

Warunek- dyplom uprawniający do wykonywania zawodu...

Problem- większość pracodawców potrzebuje pracownika od zaraz i nie może sobie pozwolić na tak długie oczekiwanie.

W czym problem?
Otóż dyplomy i wyniki egzaminów są dopiero 29 sierpnia. Przez dwa miesiące absolwenci muszą szukać tymczasowej pracy, żeby wytrwać do momentu otrzymania dyplomu i zacząć pracować w zawodzie.

Ja rozumiem jeszcze maturzystów- większość planuje iść na studia, więc biorą pod uwagę wakacyjną labę albo dodatkową pracę, żeby zarobić na swoje prywatne wydatki. Więc mogą nawet poczekać do 10 sierpnia. Rekrutacja na studia i tak odbywa się elektronicznie, więc problemów nie powinno być, żeby zamknąć sprawy rekrutacji przed końcem września.

No ale cóż... Polska- trudny kraj. A ja i niektórzy koledzy oraz koleżanki, choć mogliby już zacząć pracę od zaraz po szkole, bo jako praktykanci w miejscu gdzie byliśmy na praktykach sprawdziliśmy się- niestety nie możemy, bo papieru w ręku nie mają. A pracodawca jest zmuszony poszukać kogoś innego i niestety nie tak sprawdzonego jak my na nasze miejsce, ponieważ czas oczekiwania na uzyskanie uprawnień jest dla niego zbyt długi.


Dla jasności:
Jestem absolwentką kierunku Ratownik Medyczny. I dopóki nie mam dyplomu- nie mam prawa pracować w zawodzie bez względu na to jak bardzo dobrze się sprawowałam na praktykach zawodowych i bardzo mile widziana jestem przez pracodawcę.
Dla porównania- puszczenie kogoś bez dokumentów potwierdzających kwalifikacje na stanowisko Ratownika Medycznego, to tak jakby dać komuś prowadzić samochód bez prawa jazdy twierdząc "bo umie".

Bezrobocie i edukacja.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (206)

#60078

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukałam jakiś czas temu pracy, w niepełnym wymiarze godzin.
Znalazłam kilka ofert, wysłałam swoje CV.
Jedna z kilku firm dość szybko się odezwała, rozmowę kwalifikacyjną przeszłam dobrze i zaprosili mnie od następnego tygodnia do pracy. Podczas rozmowy zapytałam, kiedy umowę podpiszę. Odpowiedzieli, że pierwszego dnia pracy. Myślałam "OK.".

Nadszedł pierwszy dzień pracy (tak myślałam tylko). Zgłaszam się na stanowisko o umówionej godzinie, kierownik pokazał mi wszystko "co, gdzie i jak".
Zapytałam o umowę [k]ierownika. Wywiązał się mniej więcej taki oto dialog.
- Chciałabym podpisać umowę.
[k]- Jest pani na próbę. Umowę podpiszemy jak przejdzie pani okres próbny i zacznie pierwszy dzień pracy.
- Dla mnie to jest już pierwszy dzień pracy. W to w takim razie proszę mi dać umowę do podpisania na okres próbny.
[k]- Ale już mówiłem. Umowa będzie po okresie próbnym.
- Pan chyba sobie żartuje. Bez umowy nie jestem Waszym pracownikiem/zleceniobiorcą i tym podobne, więc zwyczajnie nie mogę się podjąć jakichkolwiek obowiązków ponieważ nie mam nawet podparcia do ubezpieczenia i w razie wypadku bez umowy nic nie będę mogła uzyskać. Pomijając fakt, że bez umowy nie ma podstawy do zapłaty mi. Chyba, że w takim razie codziennie będziecie mi płacić za każdy dzień z góry jako zabezpieczenie dla mnie, bo jaką mam pewność, że dostanę wypłatę za okres bez umowy?
[k]- Wypłaty są wypłacane do dziesiątego dnia następnego miesiąca, innej opcji nie ma.
- W takim razie dziękuję za taką pracę, bo powietrzem nie żyję ani na słowo wierzyć nie muszę.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. W domu przeszukałam internet i znalazłam opinie na temat tej firmy. Okazało się, że niejednego przyjęli w taki sposób na okres próbny. Nie płacili za ten okres, albo płacili tylko około ćwierć kwoty należnej i dziękowali za współpracę przyjmując kolejnego naiwnego człowieka na okres próbny. W chwili obecnej z tego co widzę firma już tam nie istnieje. Albo zmienili nazwę...

Nieuczciwa firma

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 624 (688)

#59319

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z jednego dyżuru w karetce podstawowej (P).

Na początek ku przypomnieniu wyjaśnię, że karetkę należy wezwać, kiedy doszło do nagłego, bezpośredniego zagrożenia życia lub w tzw. stanach nagłych, które mogą prowadzić do znacznego uszczerbku na zdrowiu.

Niestety wielu obywateli ma to gdzieś, albo nawet nie ma pojęcia, że tylko wtedy się wzywa pogotowie ratunkowe, stąd to przypomnienie. Dowody poniżej.

Przedstawię Państwu wezwania, jakie były na jednym dyżurze. Dane jak płeć i wiek zostały zmienione dla dobra pacjentów, a miejscowość pozostawię tylko dla siebie.

Oto one:

1. Rwa kulszowa od trzech dni. Pan 50 lat.
Rozumiem ten ból, to nic przyjemnego, bo sama przez to przechodziłam nie raz. Ale wybaczcie. Samochód na podwórku stał, pacjent sam też nie był, więc ktoś mógł zawieźć go do przychodni. Zrobiliśmy zastrzyk z lekiem przeciwbólowym i przeciwzapalnym. Pan zdecydował pojechać samochodem do przychodni.

2. Ból pleców. Kobieta, ponad 80 lat.
Na miejscu pani żwawo się porusza, narzeka na ból pleców doskwierający od LAT, stęka na pokaz i ma skierowanie na rehabilitację, którą miała rozpocząć tego dnia. Wesoła i ruchliwa, że nie jedna rówieśniczka by jej zazdrościła możliwości tak sprawnego poruszania się. Ba! Pewnie niejedna jej koleżanka już poznała Św. Piotra u bram niebios. Dowieźliśmy panią do szpitala i na SORze na pytanie personelu pracującego na oddziale co jej dolega usłyszeliśmy "Aaaa paniii. Biodro i lewa noga boli!". Czyżby w trakcie jazdy ból jej przewędrował w inne miejsce?

3. Pan przewrócił się na ulicy, siedzi na chodniku, wiek około 80 lat.
Okazało się, że alkohol go przewrócił bo trzepnął sobie z rana dwie seteczki na rozgrzanie, więc nóżki mu się w drodze do sklepu poplątały. Nic mu się nie stało, nastrój dopisywał prócz zaburzeń równowagi od alkoholu. A wystarczyło podejść i zapytać co się stało zamiast dzwonić po karetkę od razu. Nawet nie było na miejscu nikogo koło niego - ktoś zadzwonił i ulotnił się. Ot taka pomoc.

4. Utrudniony kontakt. Pani, około 35 lat. Wezwali pogotowie zaniepokojeni nadgorliwi bliscy mieszkający z nią pod jednym dachem.
Na miejscu jak weszliśmy pani sobie spała. Obudzona tylko się zdenerwowała na rodzinkę, że karetkę wezwali i stwierdziła, że nic jej nie jest prócz zwykłego przeziębienia i przemęczenia. Zwyczajnie chciała odespać dni słabości i jest na L4. Nie było żadnego utrudnionego kontaktu, pani logicznie odpowiadała na pytania i normalnie z nami rozmawiała. Odmówiła przewiezienia do szpitala twierdząc, że niepotrzebnie przyjechaliśmy i ktoś może potrzebować w tym czasie naprawdę pomocy. Podpisała odmowę i poszła dalej spać.

5. Poród, kobieta około 25 lat.
Dojeżdżamy na miejsce pod wypasiony dom. Pod domem dwa samochody. Kobieta w początkowej fazie porodu, dostała dopiero skurczy (dla tych co nie wiedzą poród potrafi trwać dobre kilka, a nawet kilkanaście godzin od pierwszych skurczy). Mąż pojechał za karetką, a mógł kobietę spokojnie zawieźć do szpitala swoim luksusowym samochodem.

6. Upadek w sklepie. Mężczyzna, lat 74.
Na miejscu okazało się, że jedna klientka niechcący stuknęła klienta wózkiem sklepowym w nogę. Pacjent z osteoporozą wpadł w histerię, że mogła jemu nogę połamać. Okazało się, że to tylko stłuczenie i pan o własnych siłach poszedł do ambulansu.

7. Atak epilepsji. Mężczyzna, lat 55.
Wezwani zostaliśmy przez rodzinę (która dobrze zna jego i jego historię chorób).
Człowiek faktycznie po napadzie. Z relacji świadków (rodziny) były tego dnia już trzy napady. Pan nie przyjął przepisanych leków (stąd te ataki) i do tego rąbnął dzień wcześniej pół litra ognistej wody. W wyniku własnych decyzji i zachowania na własne życzenie miał napady padaczki. Gdyby przyjmował leki regularnie i odstawił alkohol, normalnie by funkcjonował.

8. Słabo się czuje. Kobieta, 65 lat.
Na miejscu okazało się, że pani ma zwykłe zapalenie oskrzeli i gorączkę wraz z bólami stawów, jak to przy takich infekcjach. Liczyła na receptę. A w domu córunia z samochodem, która mogła zawieźć mamę do Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej (było to po godzinie 18:00).

9. Leży, utrudniony kontakt. Mężczyzna, około 50 lat.
Na miejscu okazało się, że pan leży na ławce znieczulony tanim alkoholem, zapewne filtrowanym przez chlebek. Bezdomny, a po nim skakało robactwo różnej maści- od robaków po wszy i inne cuda. Do tego pan miał świerzb. Obsrany, zasikany i pewnie o istnieniu czegoś takiego jak prysznic zapomniał jeszcze w ubiegłym roku. Nic mu nie było oprócz upojenia alkoholowego i pewnie nabawił się pasożytów układu pokarmowego ze względu na tryb życia. Karetka pomimo pełnej dezynfekcji i długiego wietrzenia jeszcze przez pewien czas w środku śmierdziała po nim. Po naszym przyjeździe nikogo nie było, kto wezwał pogotowie. A my nasłuchaliśmy się wulgaryzmów, że spać nie dajemy. Ale papierów o odmowie nie chciał podpisać a perspektywa wykąpania i ciepłego posiłku przekonała go do przewiezienia do szpitala (nie możemy zostawić pacjenta jeśli nie podpisze odmowy). Tylko niestety szpital nie powinien być traktowany jako darmowa kąpiel, ciepełko i kołderka... :(

10. Bóle w klatce piersiowej, tydzień wcześniej przebyty zawał. Kobieta, lat 63. (Było to JEDYNE uzasadnione wezwanie tego dnia!).
EKG na miejscu potwierdziło podejrzenie zawału serca.

Jeździmy w zdecydowanej większości do nieuzasadnionych przypadków. A kiedy pogotowie naprawdę jest pilnie potrzebne, to ludzie skaczą do nas z pretensjami "Gdzie żeście tak długo byli?!" (często przeplatane wulgarnymi przecinkami). Tak - wieźliśmy babcię z wieloletnim bólem pleców i pijaka, bo sam już stać na nogach nie potrafił.

Codziennie zdecydowana większość wyjazdów jest do pijaków, których grawitacja pokonała od nadmiaru alkoholu i bzdur, z którymi należy zgłosić się do lekarza rodzinnego albo jeśli już nie przyjmuje, to do Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej. I jeszcze jedno kochani- jak już lekarz przepisał leki, to należy je wykupić, posłuchać zaleceń lekarza i je przyjmować a nie potem stękać i karetkę wzywać.

Zespoły wyjazdowe w karetkach podstawowych (P) są bez lekarza. W składzie są sami ratownicy medyczni, którzy zgodnie z przepisami mogą podać tylko wybrane leki w stanach nagłych i nie wozimy w karetce całej apteki na wszystkie bolączki zdrowotne. Do tego ratownicy nie mają uprawnień do wypisywania recept. A karetka to nie darmowa taksówka i jazda nią nie należy do przyjemnych, szczególnie po naszych drogach, które przypominają ser szwajcarski. Trzęsie i jest niemiłosierny hałas od ogromnej ilości sprzętu wożonego w karetce, że często musimy krzyczeć jeden do drugiego, żeby się porozumiewać. Może też śmierdzieć jeszcze po poprzednim pacjencie pomimo dezynfekcji.


P.S. Po przeczytaniu pewnych komentarzy pragnę sprostować parę kwestii.

1. Jeździmy do bzdur, bo dzwoniący często nie słuchają dyspozytorów/koloryzują/kłamią specjalnie, żeby karetka przyjechała/nie chcą podejść i sprawdzić co z poszkodowanym i mówią "No leży/siedzi na ziemi. Przyjedźcie.". Praca dyspozytora jest niezmiernie ciężka i często przez brak współpracy dzwoniącego z dyspozytorem jest konieczność wysłania karetki, żeby medycy to sprawdzili bo naprawdę nie wiadomo co się dzieje - a jak nie wiadomo to lepiej to sprawdzić...

2. Jeśli karetka już przyjechała to medycy mają obowiązek zająć się pacjentem. Jest jeden wyjątek- kiedy pacjent nie wyrazi zgody na leczenie i przewiezienie do szpitala. Wtedy kierownik zespołu daje pacjentowi kwit do podpisania, że nie wyraził zgody, oddaje mu kopię dokumentu i zawija się z powrotem do bazy zostawiając pacjenta tam, gdzie go zastał.

3. Jak już widzimy kogoś leżącego na ławce/chodniku/trawniku itp., to warto podejść i zapytać głośno "Halo? Co się stało? Potrzebuje Pan/Pani pomocy? Wezwać karetkę?". Jak powie "sp******aj" lub przywita innymi tekstami wysyłając nas na księżyc z naszą chęcią pomocy- zostawmy go i lepiej zadzwońmy na policję z informacją, że pijany i wulgarny a nie po karetkę bez sprawdzania co z nim i z tekstem do dyspozytora "A no leży, na ławce, ale nie podejdę. Nie wiem co z nim...".

Zespół P

Skomentuj (109) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 298 (498)
zarchiwizowany

#59333

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Koleżanka zapragnęła kupić samochód. Ciężko zarobione pieniądze odkładała przez 3 lata aż zebrała się sumka.

Znalazła dziś ogłoszenie. W ogłoszeniu niewiele było napisane- generalnie podana cena, zaznaczone, że do negocjacji, dane samochodu typu silnik, moc, rocznik i dodatkowe wyposażenie. Ale nic nie było napisane o stanie. Zadzwoniła z ciekawości dopytać o parę spraw i umówić się na obejrzenie.

Okazało się, że pan wyjeżdża do rodzinki na urlop hen daleko i auto jest do obejrzenia dziś do 17:00 w naszym mieście a potem nie wiadomo bo może sprzeda będąc u rodzinki. Przez telefon koleżanka wygadała się, że szuka dla siebie auta, swojego pierwszego z resztą. Jak dowiedział się, zaczął chwalić, że auto w bardzo dobrym stanie, można lać i jechać. Pech chciał, że koledze, który obiecał pomóc w zakupie samochodu kompletnie dzisiejszy dzień nie pasował i znajoma nie miała nikogo kto się zna poprosić o pomoc w obejrzeniu. Postanowiła pojechać tam ze mną do towarzystwa, skorzystać z mojej podwózki i zaryzykować obejrzenie samej.

Na miejscu pan wychwalał, że lać i jeździć i same cuda wianki a auto w świetnym stanie.

Podniosłam maskę- silnik zarzygany, pewnie uszczelka pokrywy zaworów do wymiany, ale to nic- mały wydatek. Kable niektóre miały ubytki w izolacji, poziomy płynów w normie.

Klima nie działa, ogrzewanie szybko łapie, wycieraczka z tyłu nie działa, żarówka od świateł mijania przepalona (pryszcz), hamulec ręczny słabo łapie (linka do podciągnięcia), amory skrzypią (a może gumy stabilizatora zaskrzypiały jak stara wersalka jak się oparłam o karoserię z przodu naciskając od góry?- nie wiem dokładnie). Głośno wszystko mówiłam, a pan coraz bardziej patrzył na mnie jak na wroga i mina mu rzedła.

Koleżanka zapytała o jazdę próbną. Bez słowa kluczyki jej dał. Ona mi przekazała, powiedziała, że ja pierwsza... Pan cicho usiadł z tyłu, już nawet nie odzywał się z chwaleniem.

No i się zaczęło. Silnik nierówno pracował, typowe falowanie na wolnych obrotach jakby lewe powietrze gdzieś łapał- pewnie guma przepływomierza.

No to ruszamy... Pasek od wspomagania zapiszczał. Stuk, stuk puk... Tuleje belki do wymiany, hamulce piszczą, tuleje wahaczy do wymiany... Generalnie całe zawieszenie do typowego remontu. Auto ściąga na prawo, zbieżność do ustawienia... I po drodze wysypał się katalizator, w wyniku czego dźwięk dobiegał spod samochodu jakby kto tłukł pokrywką od starego garnka...

Spojrzałam tylko na koleżankę przecząco.

Po przejażdżce powiedziałam panu gdzie ja mam takie lanie i jeżdżenie i idiotę z siebie robi takimi przechwałkami szukając łosia. Oddałam kluczyki i wróciłyśmy do domu.


Czy naprawdę wszyscy faceci myślą, że jak baba chce kupić samochód to można robić tak bezczelnie w balona? Litości...

(Ku wiadomości niektórym facetom- owszem, mam cycki, na autach się średnio znam, ale jednak mgliste pojęcie mam o pewnych rzeczach. Trochę interesuję się motoryzacją. Sama kupiłam sobie auto bez pomocy kolegów i jestem zadowolona po dziś dzień i uważam, że nie zmarnowałam wydanych pieniędzy.)

Baba kupuje auto

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 226 (380)

#58315

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczę się na ratownictwie medycznym. W ramach obowiązkowych zajęć praktycznych często przebywam między innymi na różnych oddziałach szpitalnych.

Uwaga- może być obrzydliwe dla wrażliwych czytelników.

Ostatnio trafił mi się pacjent w podeszłym wieku 75+, chodzący, samodzielny, jasny umysł, tylko wredny charakter. Pominę powody, dlaczego leżał w szpitalu, bo nie tego dotyczy ta piekielność.

Otóż pan cierpiał dodatkowo na lekkie nietrzymanie moczu. W związku z tym nosił pieluchomajtki.

I nic by w tym piekielnego nie było, gdyby nie to, że wszystkich - nas uczniów i pielęgniarki traktował jak służące a on się zachowywał jakby był na urlopie.

Interwencje lekarzy, którym wszyscy się skarżyli były bezskuteczne.

Konkretnie, to panu nawet nie chciało się wstać do toalety za jakąkolwiek potrzebą - nawet tą grubszą. A potem ganiał za nami, żebyśmy mu zmieniły pieluchomajtki, podtarły rów mariański i wypucowały. Tłumaczyłyśmy, że jest chodzący i ma korzystać z toalety a pieluchomajtki są tylko zabezpieczeniem w razie "w", gdyby nie zdążył za potrzebą.

Pan stwierdził, że od tego tu jesteśmy i to nasz obowiązek, a on nic nie musi.

Cóż... W końcu wszyscy zaczęli pana ignorować zbywając słowami "za chwilę, muszę skończyć to co robię" udając, że mają do wykonania czynności ważniejsze i niecierpiące zwłoki.

Złośliwy pacjent

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (605)

#44746

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Koleżanka poszła na policję w sprawie usiłowania zgwałcenia. Towarzyszyłam jej jako wsparcie psychiczne...
W pierwszej kolejności zanim przydzielono policjanta do zebrania szczegółowego wywiadu i sporządzenia protokołu, musiała powiedzieć w okienku dyżurnemu w jakiej sprawie, kiedy, gdzie, dlaczego i w ogóle po co...

Sprawa niby jasna dla doświadczonego policjanta, są odpowiednie procedury, szkolenia odnośnie sposobu rozmawiania z takimi ofiarami... Jednak gdzieś po drodze to szlag trafił, albo policjantka młoda, niedoświadczona i jeszcze nie przeszła szkolenia w tym kierunku.

Sytuacja wyglądała następująco:
Kolega podał prawdopodobnie mojej znajomej coś do kieliszka, w efekcie upiła się do nieprzytomności. A potem usiłował ją nieprzytomną zgwałcić. Całe szczęście w porę zjawił się ktoś i przerwał, zanim stało się najgorsze.

W kodeksie karnym jasno jest napisane art. 197 §1. Kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem doprowadza inną osobę do obcowania płciowego, podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 12.
§ 2. Jeżeli sprawca w sposób określony w § 1, doprowadza inną osobę do poddania się innej czynności seksualnej, albo wykonania takiej czynności, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.
A przestępstwo jest to związane ściśle z art. 13 §1 kk (usiłowanie)- nie będę cytować, bo to już najmniej ważne.

Oczywiście usiłowanie bądź samo zgwałcenie jest wykluczone, kiedy za przyzwoleniem pod wpływem alkoholu doszło do kontaktu seksualnego (choć ofiara by na trzeźwo nie wyraziła nigdy takiej zgody). Jednak pijana (bądź odurzona i pijana - koleżanka sama nie wie, bo kiedy się zgłosiła to na toksykologię było za późno) w taki sposób, że była nieprzytomna nie miała nawet jak wyrazić takiej zgody, więc jak najbardziej jest to kwalifikowane jako próba zgwałcenia w przypadku mojej koleżanki.

Komentarz policjantki dyżurnej powalił mnie...

"Oj tam, od razu próba zgwałcenia. Może chciał tylko popieścić. Trzeba było tyle nie pić."

I jak tu u diabła kobiety, które są ofiarami zgwałcenia bądź próby zgwałcenia mają mieć odwagę zgłosić się, skoro zamiast od razu pomóc, to i tak musi ktoś jeszcze chamski komentarz wrzucić i obwinić samą ofiarę? To ma być policja?! Jeśli się nie ma przeszkolenia w takich sprawach, lepiej zawołać doświadczonego kolegę/koleżankę, żeby porozmawiał z ofiarą.
Ciekawe czy miałaby ta policjantka odwagę na taki komentarz, gdyby w przeszłości spotkało ją to samo co moją koleżankę...

Komenda

Skomentuj (114) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 863 (983)

#40889

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio czytałam artykuł na jednym z popularnych portali dotyczący ciężkiej pracy Stewardess i Stewardów...

Do najcięższych klientów podróżujących samolotem należą pijani pasażerowie, osoby nie dbające o higienę i hałaśliwe dzieci, które nie mogą usiedzieć na miejscu i dają się we znaki współpasażerom i załodze...

Opiszę tutaj dwie historie o takich dzieciach i ich piekielnych matkach - gdzie sama w tych historiach występuję jako piekielna. Kto był bardziej piekielny - oceńcie sami.

Historia nr 1:
Dziecko piszczy, kopie fotel na przeciwko siebie. Staje brudnymi butami na fotelu, odwraca się do tyłu i rzuca papierkami w współpasażera obok mnie.
Pasażerowie wraz ze Stewardessami bezskutecznie zwracali uwagę matce, by ta uspokoiła swoją latorośl.
Po godzinie lotu (a zostało jeszcze ładnych kilka godzin do końca podróży) nie wytrzymałam. Jak matka olała moje prośby by dziecko uspokoić, tak ja wpadłam na szatański pomysł.

Zaczęłam kopać fotel matki, która siedziała na miejscu przede mną, wstając pod pretekstem wyciągnięcia laptopa ze schowka na bagaż podręczny i w ręku trzymając kubeczek z wodą, niby przypadkiem ją oblałam, i jeszcze trąciłam w tą pustą głowę torbą od laptopa. Matka oburzona wstała i zaczęła na mnie wrzeszczeć, że co ja wyprawiam, że ona chce spokoju i grom wie jeszcze co... Przylepiłam na swoją twarz uśmiech i ze stoickim spokojem powiedziałam, że jak zaraz nie uspokoi swojego dzieciaka, to będę jej podróż tak umilać do samego końca. Groźba poskutkowała i był spokój do końca lotu.

Historia nr 2:
Tym razem dzieciak naprawdę z piekła rodem. W miejscu nie mógł usiedzieć, ciągle coś majstrował, kopał fotel, wiercił się tak i skakał na nim, że nie było sensu trzymać kubka na tacce, bo by zawartość w nim szybko się rozlała. Mało tego, wstawał, ganiał po przejściu, zasadził kopa w kostkę Stewardessie. Na zwrócenie uwagi przez personel i współpasażerów usłyszeli wszyscy wulgarnie, że mamy się kochać. W perspektywie jeszcze czekało mnie osiem godzin lotu. Nie miałam ochoty więcej znosić bachora i jego walniętej matki, która była zainteresowana czasopismem, a nie tym co dziecko odwala.

Postanowiłam zagrać nieobliczalną wariatkę.
Wstałam, ostro nawrzeszczałam na babę nie szczędząc wulgaryzmów wykrzyczałam, że jak tego bachora zaraz nie uspokoi to nie ręczę za siebie i zaczęłam wrzeszczeć, że niedawno wyszłam z psychiatryka i jeszcze do końca nie potrafię panować nad nerwami, więc lepiej, żeby ona i jej gnojek się o tym nie przekonali, bo ja jestem jeszcze oazą spokoju, ale lada moment mogę wybuchnąć. W efekcie matka w końcu uspokoiła szatana, zapięła w pasy i jak tylko zaczynał rozrabiać, wystarczyło, że się wychyliłam w jego stronę tak by mnie zobaczył i popatrzyłam na niego wzrokiem zabójcy z gestem poderżnięcia gardła, a znowu zachowywał się jak aniołek. Był wreszcie spokój i wszyscy odetchnęli z ulgą.

Gdy Stewardessa standardowo robiła obchód z pytaniem czy czegoś nie potrzeba, przeprosiłam za głośny i soczysty opiernicz dla matki dzieciaka i puściłam oczko. W odpowiedzi usłyszałam "Dziękuję, bo już nie mieliśmy siły na nich".

* Zdrowa jestem na umyśle, a wariatkę tylko zagrałam, żeby mamusia od "bezstresowego" wychowywania wreszcie uspokoiła dziecię.

Bachorstwo z piekielnymi matkami w samolocie

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 924 (1120)
zarchiwizowany

#40085

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie jestem mistrzem kierownicy. Prawo jazdy mam od dwóch lat, ale jeżdżę sporadycznie, bo w moim gospodarstwie domowym nie posiadam samochodu. Czasem poprowadzę samochód przyjaciela i u rodzinki za granicą. Na tym moje doświadczenie się kończy. Najważniejsze jest to, że staram się nie jeździć jak zawalidroga. Nie przyspieszam jak ktoś mnie wyprzedza, często uprzejmie nawet na margines zjadę jak widzę, że ktoś się czai do wyprzedzania. Nie jadę 60 km/h w miejscach gdzie jest dozwolona prędkość 90 km/h. Lewy pas służy mi do wyprzedzania a nie do jazdy. Staram się nie tamować ludziom zielonej warunkowej strzałki i tak dalej oraz i wiele innych przykładów... Czasem nawet jak widzę, że droga dobra to i nagnę przepisy, i przekroczę prędkość.

Zastanawia mnie co ma na celu wjeżdżanie mi za przeproszeniem prawie w d*pę? Jakiś gałgan się za mną spieszy i myśli, że dodam gazu jak mi usiądzie na zderzaku... Mnie, jako niedoświadczonego kierowcę to stresuje. Raz, że nie mogłam przyspieszyć, bo przede mną miałam widmo rowerzysty jadącego zygzaczkiem małym i nadjeżdżający pojazd z przeciwnej strony. A poza tym nikt mi nie będzie dyktował jak mam jeździć.

Ostatnio trafiłam na takiego ananasa, kiedy prowadziłam samochód ojca. A pojazd jest to leciwy, gdzie ojciec jednej, czy dwóch rys więcej by nawet nie zauważył. Jechałam z klockami, tarczami i stabilizatorami łącznika do wymiany u znajomego mechanika. Hamulce już dobrze nie łapały, dlatego też prowadziłam ostrożniej. Samochód koniki gdzieś przez te lata zgubił po drodze i jeździł jak muł po całodziennej robocie. Przyspieszenie tragiczne. Z resztą co mam oczekiwać od starego, niezadbanego, a zakatowanego diesla, który złapał pewnie wody do silnika?

No i znalazł się pan torpeda, usiadł mi na zderzaku. Oj wnerwiają mnie niemiłosiernie tacy ludzie i to bardzo. Skorzystałam z okazji, że hamulce słabe i lekko przycisnęłam pedał hamulca, tak by same światła stopu się zaświeciły inteligentowi i nic poza tym.

Reakcji można było się spodziewać. Pan dał mocno po hamulcach, wytrąbił mnie porządnie a bus za nim ledwo wyhamował.

I moje pytanie. Warto było siadać mi na d*pie? Czy mam wszystkich tak edukować?!
Gdyby mi coś na prawdę wyskoczyło na drogę to by się nie skończyło na leciutkiej stłuczce. I nie- ja wtedy nie dostanę mandatu, tylko kretyn, który nie zachował odpowiedniej odległości od mojego pojazdu.

Kierowcy poganiający siadając na zderzakach...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (183)

#38953

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wiadomo, każdy pracodawca chce zaoszczędzić jak może. Często gęsto - z tego powodu zatrudnia studenta na umowy śmieciowe. Wiadomo - nie trzeba odprowadzać składek za studenta poniżej 26 roku życia. Ludzie bardzo często nieświadomie podpisują takie śmieciowe umowy (a i nawet świadomie - bo praca bardzo potrzebna i godzą się na wszystko), które spełniają przesłanki umowy o pracę.

Pewnego razu pracowałam w takiej firmie. Jeszcze nie znałam się dobrze na prawie. Podpisałam umowę zlecenie.
Do jednych z moich obowiązków należało po pracy zajechać na pocztę z przesyłkami i wysłanie ich. Dostawałam na to pieniądze od asystentki szefa (malutka firma). Tyle, że prawie zawsze pieniędzy było za mało na wysłanie wszystkich przesyłek. Problemów nie robiłam, dokładałam ze swoich, a rano następnego dnia rozliczałam się z asystentką szefa.

Szefowa widząc, że sytuacja notorycznie się powtarza, oznajmiła mi, że jak nie starczy pieniędzy na wszystkie przesyłki, to mam nie dokładać z własnej kieszeni, tylko resztę przesyłek wysłać następnego dnia jak dostanę pieniążki od asystentki.

Jak kazano - tak zrobiłam. W związku z powyższym nie wysłałam danego dnia bardzo ważnej przesyłki i poszła ona następnego dnia... Szefowa jak dowiedziała się o tym, że ważna przesyłka nie wyszła - kazała mi zabrać swoje rzeczy i nie wracać. Czyli krótko mówiąc zostałam wyrzucona z firmy na zbity pysk za to, że prawidłowo wykonywałam swoje obowiązki.

Do domu wparowałam wściekła i postanowiłam, że tego tak nie zostawię. Zaczęłam studiować treść swojej umowy, kodeks pracy i rozporządzenia. W godzinę oświeciło mnie, że moja umowa zlecenie, tak na prawdę nią nie jest. Spełniała wszystkie przesłanki umowy o pracę. Stwierdziłam, że umowa śmieciowa jest beznadziejna - ani składek ani nic... Tylko zaliczka na podatek. A potem mogę sobie w brodę pluć w wieku podeszłym, że miesiąca mi do emerytury zabrakło...
W związku z tym poszłam do sądu, żeby uznano mi tą robotę jako umowę o pracę.

Bezdyskusyjnie wygrałam. Pracodawca został obciążony karą i musiał uregulować jeszcze składki i tym podobne. Zostałam zwolniona w Walentynki, a umowę miałam do końca lutego. Na umowie była podana stawka godzinowa netto. Pracodawca również był zmuszony mi zapłacić za pracę do końca lutego. Takie małe zadośćuczynienie, które opiewało na kwotę 1000 zł netto. Mnie to bardzo ucieszyło, bo żadne pieniądze piechotą nie chodzą.

Nie warto świadomego pracownika robić w balona

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 691 (733)