Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BartekBD

Zamieszcza historie od: 5 lutego 2013 - 18:47
Ostatnio: 9 listopada 2015 - 14:58
O sobie:

Kibic, rocznik 1998... Gimnazjalista, fanatyk Legii Warszawa

  • Historii na głównej: 1 z 3
  • Punktów za historie: 585
  • Komentarzy: 19
  • Punktów za komentarze: 87
 

#42293

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Święta, nawet te ukierunkowane na zadumę, pamięć i wyciszenie, zmieniają ludzi. Zmieniają ich tak bardzo, że już nawet nie w zwierzęta, a w jakiś nieokiełznany żywioł. Podobnie było w dzień poprzedzający ostatnie święto zmarłych, kiedy wybrałem się kupić kilka podstawowych artykułów w pobliskim markecie.

Złe przeczucia miałem już w chwili, gdy przywiązywałem smycze moich psów przed wejściem do sklepu. Samochodów na parkingu było więcej niż kiedykolwiek pamiętam, na około krążyły wyładowane po brzegi wózki pchane przez spoconych i poddenerwowanych ludzi... No ale hej, przecież aż tak źle być nie może, prawda? Prawda?!

Gdy wszedłem do sklepu zobaczyłem ścianę ludzi, nie tłum, nie masę, jedną zwartą ścianę. Każdy popychał każdego, wózki na siebie wpadały, dzieci płakały - po prostu cyrk, kabaret i walki gladiatorów w jednym.
Wszedłem między to stado i ruszyłem przed siebie, starając się nie uszkodzić nikogo dookoła, umyślnie czy też nie. Sceny na około dantejskie, ludzie opryskliwi i nieuważni.

W pewnej chwili wpadł na mnie, czy może raczej wszedł w moją nogę, mały chłopiec, nie wiem czy miał choćby siedem lat. Jakie są skutki nagłego spotkania małego obiektu z dużym, łatwo sobie wyobrazić. Mały rozłożył się na ziemi jakby postanowił w przyszłości zostać dywanem i właśnie zaczął trenować.
Postawiłem dzieciaka do pionu bojąc się, że go ktoś zwyczajnie zadepcze. Wydawał się nieuszkodzonym ale nie dane było mi się co do tego upewnić. Z otaczającego nas motłochu wystrzeliła w moim kierunku ręka jakiejś kobiety w średnim wieku, chwyciła mnie za rękaw i zaczęła szarpać.
- Uważaj idioto! Nienormalny jesteś?! To jest dziecko kretynie! - krzyczała na mnie.
- Mamo, ale to ja na tego pana wpadłem - powiedział dzieciak, a złość na twarzy kobiety ustąpiła obojętności.
- A to przepraszam, wie pan, już pięć razy mi go tu ktoś potrącił.
Odeszli, zapewne nawet nie słysząc mojego "To po cholerę go prowadzisz do sklepu i nie pilnujesz kobieto?!".

Gdy udało mi się dotrzeć do stoiska z pieczywem, jedna z pracownic akurat przyniosła świeży chleb. O Wielki Darwinie, co tam się zaczęło dziać!
Chyba cała materia powstała w wyniku Wielkiego Wybuchu postanowiła urządzić sobie Wielki Skurcz a zaczęło się od kompresji ludzi chcących dostać się do chleba. Dosłownie odepchnęli pracownice sklepu od wózka z pieczywem, co słabszych klientów z resztą też, i zaczęli wyrywać sobie towar jak małpy w zoo piłkę.
Jestem wysoki, może chudy, ale nie najsłabszy, udało mi się nie stracić równowagi, a że stałem obok źródła tych zamieszek, wystarczyło, że sięgnąłem ręką i wziąłem sobie jeden z pokrojonych bochenków. Gdy chciałem odejść, coś zadudniło mi w klatce piersiowej, raz, potem kolejny i znów...

Jakiś starszy facet okładał mnie swoimi mizernymi piąstkami po plecach domagając się... żebym mu oddał chleb!
- Dawaj to kmiocie! - wołał waląc mnie może nie mocno, ale tak, żebym wiedział, gdzie padło uderzenie.
- Chory pan jesteś? - zapytałem zszokowany, wtedy mój wzrok padł na siatkę którą trzymał w ręku i jej zawartość, przynajmniej trzy chleby - Przecież już masz pan pieczywo! - Jutro sklepy są nieczynne! Oddawaj! - tu uderzył mnie jeszcze raz. O jeden raz za dużo.
- WON! - syknąłem.
Facet bez słowa rozpłynął się w tłumie.

Gdy udało mi się w końcu wyjść z tego bagna, poszedłem po swoje psy. W miejscu gdzie je przywiązałem stałą grupka kilku dzieci, przekrojówka wieku zapewne 3-8 lat, wszystkie zajęte drapaniem, szarpaniem, dmuchaniem w nos i innymi formami męczenia Beli, na szczęście mniejszy pies - Misiek, schował się pod koszykami przypiętymi obok, nie wiem czy by to przetrwał.
- Co tu się wyrabia?! - przyznaję, krzyknąłem, na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć, że byłem już nie zszokowany, a przerażony.
- Bawimy się z psami. - odpowiedział najstarszy z grupki.
- To nie jest zabawa! Kto wam w ogóle pozwolił podchodzić do obcych psów?
- Mnie powiedziała moja mama, żeby się z nimi pobawił i tu na nią poczekał...

Okazało się, że dzieciarnie zostawiło tam kilka rodzin, które uznały, że nie będą wchodzić z dziećmi do sklepu, bo to za duży problem. Dzieci jak dzieci, nie znały się na zwierzętach, nie wiedziały co i jak, wiec bawiły się jak zwykłą zabawką nakręcając wzajemnie. Gdyby nie wyjątkowa łagodność Beli, zapewne już wszystkie biegałyby bez rąk obgryzionych aż do samego tyłka.

sklepy

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 710 (922)

#44369

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Z kolegą podejmujemy się obecnie prac dorywczych na umowę o dzieło.
Różne fuchy się trafiają, lepsze, gorsze, czasem niewykonalne - te których się podejmujemy, staramy się wykonać jak najlepiej. Ludzie widzą to, na ogół szanują nas, starają się pomóc, a po wszystkim obiecują i na ogół dotrzymują słowa, że polecą nas znajomym. Niestety, zawsze trafią się jacyś piekielni.
Dziś chciałbym zaprezentować Wam pierwszą część „Wielkiej Księgi Piekielnych Przypadków”, będącej spisem różnych piekielnych sytuacji i osób jakie zaobserwowałem w pracy „na swoim”.

I. „Oszukany przez oszczędność”
Zostaliśmy wynajęci do położenia rigipsów w jednym pokoju w prywatnym domu. Ot, właściciel niedawno postawił sobie swoje własne cztery kąty i chce je wykańczać.
Pracowaliśmy cały dzień i udało nam się zrobić trzy ściany i część sufitu, wszystko zgodnie z planem. Na następny dzień zostało nam dokończenie ściany i kawałka sufitu (pokój na poddaszu z wejściem na strych, więc troszkę było to wszystko skomplikowane). Gdy się zbieraliśmy, podszedł do nas właściciel.

- Widzi pan, teraz już z górki. – powiedział kolega, a głównemu inwestorowi zaświeciły się monety w oczach.
- Aaaaa, tak? To ja panom podziękuje. – powiedział – Resztę sobie zrobię sam, a teraz się rozliczymy.

Cóż, nam w to graj, przecież następnego dnia musielibyśmy się tarabanić tylko na kilka godzin by to dokończyć. Dokończyliśmy formalności i poszliśmy sobie w do domu.
Jakiś czas potem odebrałem telefon od naszego, byłego już wtedy, zleceniodawcy. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Wy ch***e! K***a! Oszuści!
- Spokojnie proszę pana, co się stało?
- K***a! Oszukaliście mnie! – szybki rachunek sumienia upewnił mnie, że to nie ja jestem koniem, nic nie przeskrobaliśmy a pracowaliśmy uczciwie – Miało iść z górki! Z GÓR-KI! A nie idzie! K***a, materiały pomarnowane, robota stoi! Macie odkupić wszystko i mi to zrobić do ch***a!
Po prostu się rozłączyłem i przestałem odbierać, znudził się po pół godzinie.

II. „Odśnieżanie, robota nie dla wszystkich”.

Zajmujemy się też odśnieżaniem, a że okres taki a nie inny, często obok nas pracują inni ludzie, zajmujący się tym samym. Nie wszyscy robią to za pieniądze, nie wszyscy robią to sumiennie.. ale są chyba jakieś granice nonszalancji, co? Nie, nie ma.

Ostatnio widziałem gościa który, jak ja, pracował przy odśnieżaniu cudzej posesji. Jak odśnieżał, pod nieobecność właścicieli, pochyły podjazd do garażu będącego poniżej poziomu gruntu? Oblał śnieg ciepłą wodą, ciesząc się z tego, jaki jest zaradny...

III. „Brak powagi przejawia się różnie”.

Odezwał się do mnie potencjalny zleceniodawca, to znaczy, napisał sms’a. Wymieniliśmy kilka wiadomości ale panu chyba średnio szło pisanie na telefonie, bo w końcu poprosił żebym zadzwonił.
Wiem, że do roboty trzeba czasem dołożyć, więc czemu nie? Wziąłem drugi telefon, z drugim numerem, na którym mam spora minut darmowych minut do wygadania i dzwonię...

- Halo? – zapytał pan miłym, głębokim głosem.
- Witam, ja dzwonię w sprawie pracy, pisaliśmy sms’y...
- Zaraz! Panie! Przecież ja z panem pisałem na inny numer! – jego głos stał się jakby piskliwy, w taki nieprzyjemny dla ucha sposób.
- No tak, dzwonię z innego numeru...
- To pan masz dwa numery?! – tu już naprawdę zaczął piszczeć, może nie jak panienka, ale tak, jakby tracił kontrolę nad własnym głosem – Pan jesteś niepoważny! Ja nie będę współpracował z kimś TAKIM!

No i się rozłączył.

usługi

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 728 (816)

#45586

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Znajomy zajmuje się rękodziełem postmonopolowym, znaczy się, tworzy z zawleczek od puszek. Jako że wspieram ludzi z pasją, a w tym wypadku chcę ją także wykorzystać do własnych celów, zbieram mu te zawleczki z zawziętością polującego warana.

Dziś szedłem sobie chodnikiem gdy zobaczyłem, na ziemi, cudnej urody zawleczkę. Jako że chwilę wcześniej wyszedłem ze sklepu, w ręku jeszcze miałem portfel, przełożyłem go do lewej ręki, a prawą sięgnąłem po swoje znalezisko. Jeszcze się dobrze nie wyprostowałem, gdy obok mnie wyhamowała kobieta w wieku średnim zaawansowanym.
- Proszę mi to oddać! - przywitała się wesoło wyciągając w moją stronę dłoń.
- Że słucham? - odparłem również uprzejmie.
- Proszę mi to oddać!
- Z jakiej racji? - a nuż mnie zaskoczy i powie coś z sensem?
- Ja tu zgubiłam pieniądze, to co pan znalazł, jest moje.
Dotykiem upewniłem się, ze zawleczka od puszki w mojej dłoni kształtu ani właściwości nie zmieniła.
- A ile pani tu zgubiła?
- Nie będę z tobą rozmawiać na tym poziomie, oddaj!
"Na układy mają baty, na oszustów kręcą stryczki" - przemknęło mi przez myśl powiedzonko mojego trenera. Niestety, żadnego obok nie było.
- A proszę bardzo. - i tu pokazałem jej na otwartej dłoni mój skarb.
Pani najpierw wybałuszyła oczy na bogu ducha winną zawleczkę, potem na mnie.
- No wariat, no... Śmieci zbiera!
- Przynajmniej nie oszukuje ludzi. - uśmiechnąłem się, bo w sumie co innego miałem zrobić?
- A spier***laj. - powiedziała i sama zastosowała się do własnej rady.

Życie codzienne

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1412 (1500)

#47614

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Podejmuję się obecnie prac dorywczych na umowę o dzieło, interes trochę się rozrósł i teraz organizuje takie robótki dla sporej grupy znajomych. Zasadniczo, działamy jak brygada "roboli" do wynajęcia.
"Krótka" historia pewnej PRÓBY nawiązania współpracy. Rozmowa via mail została skrócona do formy dialogu, by wygodniej się czytało. Poza drobnymi korektami, wszystko jest kopiowane "na żywca".

Dostaję maila od potencjalnej klientki.
- Dzień dobry. Jestem zainteresowana współpracą. Proszę o przesłanie wiadomości. Dziękuję. Z poważaniem.
- Witam - odpisałem - Proszę sprecyzować, jakiej wiadomości Pani oczekuje? Pozdrawiam
- Witam, Chciałabym nawiązać współpracę. Wiadomości zawarte w wiadomości z serwisu internetowego są zbyt ogólne, ponadto istnieje konieczność wstępnej ochrony danych lub wiadomości. Dziękuję raz jeszcze.
- Ale jakich konkretnie danych chce Pani ode mnie? Nie pisze Pani nic o rodzaju współpracy, jej zakresie... Za to pisze Pani, że istnieje konieczność ochrony Pani danych, a jednocześnie chce Pani moich - proszę bądźmy poważni. Jeśli rzeczywiście jest Pani zainteresowana współpracą, proszę o telefon na numer 5xxxxxxxx.

Na razie wydaje się jeszcze w miarę normalnie, prawda moi drodzy? Zapamiętajcie to uczucie, bo już go nie uświadczycie, oto wskakujemy do króliczej nory, a przed nami nie widać nawet Białego Królika...

- Witam - zaczęła Pani niewinnie - Z zasady nikogo nie obrażam, szczególnie w sieci. Nic nie pisałam o Pana danych, a zapytałam o możliwość współpracy.
- Nie bardzo rozumiem wstawkę o obrażaniu, wszak rozmowa prowadzona jest, jak mi się wydaje, dość spokojnie. Proszę Panią jedynie o sprecyzowanie własnych oczekiwań lub kontakt telefoniczny - naprawdę, o nic więcej mi nie chodzi. - dysonans między nami bardzo mnie irytował, dlatego dodałem - Proszę o telefon, bo tak się chyba nie dogadamy. Pozdrawiam.
- Chciałam się jedynie dowiedzieć na temat możliwości współpracy z Państwem. To wszystko. Ponadto dobrze jest nawiązać dobry kontakt. Słowa brzmią różnie. Z tego, co zrozumiałam szukają Państwo możliwości działalności lub pracy na rzecz firmy... może też istnieją inne opcje pracy, bądź współpracy.

Jak to powiedział mój znajomy czytając te dziwy "teraz brzmi jakby chcieli każdą ilość ludu żeby ich wrzucić za jakąś konsolę telemarketera... lub skup mięsa do rzeźni".

- Witam raz jeszcze - znów do mnie napisała - ...dlatego z powodu konieczności ochrony informacji, zazwyczaj nie przesyłam CV przez portale online i staram się budować swoje kontakty biznesowe/business na spotkaniach.
- ...Dodam, że poczta, jaką się posługuję jest tymczasowa... dlatego łatwo ją czytać. W przyszłości na pewno nie będzie w takim stopniu dostępna... - stało w kolejnym mailu od niej.
- Czy istnieje możliwość umówionego spotkania? - zapytała w JESZCZE JEDNYM mailu - Takie spotkanie jest mniej krępujące, ponadto może być wstępem do współpracy opartej na dobrych zdrowych zasadach. Dziękuję Panu za odpowiedź.
Cenię sobie prostotę, więc zapytałem po prostu
- Oczywiście, jaki termin i miejsce Pani pasuje?
- Chciałabym wstępnie poznać zakres Państwa działalności. Bieżący tydzień byłby chyba odpowiedni, proponuję Centrum miasta. Godzina, Miejsce oraz dzień do ustalenia... dopasuję się. - odparła.
- Tak jak już zapewne Pani wie, zajmujemy się niemal każdym zleceniem nie wymagającym posiadania specjalnych uprawnień czy specjalistycznej wiedzy. W naszej grupie działają studenci i studentki, mamy też kilka osób młodych ale już pracujących. Pracowaliśmy już przy budowach, remontach, pracach domowych, dostawach w hurtowniach, ochronie, na magazynie, etc. Rzecz jasna, przy grupie około 20 osób doświadczenie i umiejętności są dość zróżnicowane, tak jak nasze grafiki. Ja jestem koordynatorem i zarazem osobą biorącą największą ilość zleceń. - po tak wyczerpującej odpowiedzi postanowiłem skorzystać z nagłego skonkretyzowania jej oczekiwań i chęci - Czy pasuje Pani jutro, około 13:00 w Galerii Dominikańskiej, przy fontannie?
- Wykonują Państwo zlecenia poza granicami, np. w Czechach, czy na Słowacji, także w Niemczech lub innych państwach? Dołączyłabym do zespołu, chociaż wiem, że w innej sytuacji byłabym zleceniodawcą. - napisała w odpowiedzi.
- Czy jest Pan nadal zainteresowany spotkaniem? - dodała po chwili w kolejnym mailu.

Gdy odebrałem jej maila było już późno, ale postanowiłem jeszcze odpisać.

- Owszem, jak pisałem, np jutro o 13:00 w Galerii Dominikańskiej, przy fontannie. Jeśli ten termin Pani odpowiada, proszę o telefon jutro rano lub dziś do północy. - dość logiczna prośba, prawda? - Co do pracy za granicą, jesteśmy w większości studentami dziennymi. Wszystko zależy od długości trwania zlecenia, dowozu, etc. Jeśli wszystko udałoby się spasować z naszymi grafikami studiów, nie widzę przeszkód.
- Witam, Panie Michale. - odpisała w dniu spotkania, na 1,5 h przed nim - Rozumiem, że o g. 13:00 na parterze galerii, tam przy fontannie. Mam mały czarny telefon komórkowy, myślę, że możemy wymienić się numerami w trakcie spotkania, ponad to zawsze pozostaje możliwość kontaktu online... Pozdrawiam, Martyna, tak mam na imię... .

Po tym mailu zwątpiłem. Po prostu, zwyczajnie zwątpiłem. Chyba wiecie czemu?

- Tak, zgadza się, 13:00 na parterze Galerii Dominikańskiej. - gen kaskadera wziął jednak górę nad rozsądkiem i postanowiłem zaryzykować - Po czym jeszcze mam Panią poznać? Telefon komórkowy nie wydaje się najlepszym znakiem rozpoznawczym, a przy fontannie zawsze stoi wiele osób. Ja będę w jeansach i czarnej, skórzanej kurtce, ale też nie mam pewności czy tylko ja wpadnę na podobny pomysł przy doborze garderoby.

Kontakt mailowy urwał się. Postanowiłem jednak stawić się na miejscu, a nuż coś jednak się wyjaśni?
Nim przejdę do właściwego opisu spotkania, pozwolę sobie już teraz zrobić małe jego podsumowanie, w którym opiszę poboczne wątki.

Pani spóźniła się - mogę wybaczyć.
Pani wydawała się nie ogarniać rzeczywistości - powinienem się spodziewać.
Pani co chwila patrzyła na telefon, przerywając rozmowę - omal mnie cholera nie strzeliła.

A teraz, wracając do samego spotkania. Pani wyglądała jak polska wersja Gotowej na Wszystko, której ktoś podał jakieś leki moczopędne lub jak gdyby zmutował ją z zającem, przez co Pani nie była pewna, czy zaraz nie spadnie na nią sokół. Krótko mówiąc, była bardzo niespokojna.
- Witam, jestem Martyna. - powiedziała chowając telefon do kieszeni.
- Miło poznać, Michał. - odparłem - Czy teraz wyjaśni Pani o jakiej współpracy Pani mówiła? Czy ma Pani dla nas zlecenie?
- Zacznijmy od tego, że to nie jest dobre miejsce na prowadzenie takich rozmów...
- Wie Pani, sporo interesów już tu dogadałem... - odparłem unosząc brew w okolice moich przyszłych zakoli.
- Ale to nie jest dobre miejsce, tu jest za dużo ludzi. - tu wyciągnęła telefon z kieszeni.
- To jakie miejsce będzie odpowiednie? - już prawie jęknąłem.
- Inne. - schowała telefon - Gdzieś na zewnątrz.
- To może wyjdziemy...
- Haha - zaśmiała się nerwowo, gdyby nie czapka, pewnie zastrzygłaby nerwowo uszami - Nie, wie pan, nie dziś. - znów wyjęła telefon - Przepraszam, mam telefon.
- Mały czarny... - wymknęło mi się, ale nie zwróciła na to uwagi i odkicała, jakbym co najmniej miał spisywać jej rozmowę.
Pogadała chwilę, wyraźnie kryjąc słuchawkę przed mijającymi ja ludźmi, potem wróciła.
- Pani chce mi zaproponować coś wstydliwego albo nielegalnego, że świadkowie przeszkadzają? - nie wytrzymałem.
- Nie, to po prostu nie jest dobre miejsce na rozmowę. Spotkaliśmy się, resztę możemy ustalić online, a teraz przepraszam. - tu wyminęła mnie i pognała do wyjścia.
Dziwnym krokiem musiała iść, bo ja zgarnąłem swoją dziewczynę z ławki nieopodal i gdy spokojnie wychodziliśmy z Galerii, ona była za nami.

Przyznaję, chciałem jej napisać w mailu co myślę o tym wszystkim, ale ubiegła mnie. Następnego dnia znalazłem w skrzynce trzy maile od niej, pisane w przeciągu kilku/kilkunastu minut.
- Dzień dobry, dziękuję, że Pan przyszedł... uważam, że szczegóły kontaktu można także przesłać online. Galeria Dominikańska nie jest najlepszym miejscem do spotkań w sprawie zleceń.
Nie chciałam organizować zbędnego zamieszania. Jeżeli Państwo realizują zlecenia, chciałam dołączyć do zespołu, ponadto także w przyszłości organizować pracę, czy Pan dotarł bezpiecznie na miejsce?
- Dzień dobry, muszę przyznać, że mam mieszane uczucia po naszym spotkaniu. Proszę wybaczyć, może byłam zbytnio zmęczona. Zrozumiałam, że Pan chciał abym zaproponowała zlecenie, pracę.... wcześniej napisałam, że chciałam dołączyć do zespołu, dopiero po pewnym czasie realizować zlecenia... chciałabym zobaczyć jednak słowo od Pana. Pracę można zorganizować, jednak nie na środku
Galerii Dominikańskiej... najlepiej w innym miejscu, jeżeli są Państwo zainteresowani. Szukam dobrych możliwości na dobrych warunkach poza granicami. Proszę nie podchodzić sceptycznie do tego spotkania. Dziękuję za zrozumienie.
- Dobry wieczór, Oczywiście ma Pan rację... mam nadzieję, że dotarł Pan bezpiecznie, ponadto, mam nadzieję, że rozmawiałam z Panem. Mam nadzieję, że ewentualne szczegóły dotyczące pracy można także przesłać jako wiadomość online. Szukam możliwości wykonania zleceń, ale także chcę spotkać sytuację, w której można realizować napływające zlecenia. Interesuje mnie także praca poza granicami kraju lub inne możliwości pracy w sferze zdobytego doświadczenia bądź nowych możliwości nauki. Powinnam była spotkać się z Panem w tej sprawie np. w Kawiarni, Galeria Dominikańska też jest dobrym miejscem. Z poważaniem.

Postanowiłem napisać co miałem i tak napisać, a jednocześnie skomentować jej wiadomości. Widząc już jak się sprawy mają, wrzuciłem jej maila w googla i posprawdzałem wyniki. Potem skleciłem odpowiedź
- "Witam,
Po dzisiejszym, dość enigmatycznym, spotkaniu niestety nie widzę naszej dalszej współpracy czy też "wymiany wiadomości". Obawiam się, że szuka Pani kogoś innego, być może nawet Pani nie wie kogo.
Przyznam, że po wczorajszym dniu mam wrażenie straconego czasu. Skoro nie odpowiadało Pani spotkanie w Galerii, czemu Pani o tym nie powiedziała? Po co przeciągnęła mnie Pani przez miasto na spotkanie, które z założenia nie miało wnieść do sprawy nic nowego ponadto, że teraz wiem jak Pani wygląda? Przyznam też, że Pani zachowanie wydało mi się najzwyczajniej w świecie dziwne, nieprofesjonalne.
Po sprawdzeniu Pani maila w sieci widzę, że szuka Pani swego miejsca na rynku pracy, rozumiem to. Nie rozumiem jednak dlaczego tymi poszukiwaniami zaaferowała Pani obcego mężczyznę, proponując współpracę i nie chcąc (nie potrafiąc?) nawet określić jej zakresu. Z tego co widzę, chciałaby Pani wejść do mojej grupy, nauczyć się czegoś na naszym doświadczeniu i kręcić lody na naszej maszynce - to już mi się zwyczajnie nie podoba, a fakt, że tak wymijająco mówi Pani o wszystkim zwyczajnie, proszę wybaczyć kolokwializm, trąci kantem.

Podsumowując, cała nasza korespondencja, wczorajsze spotkanie i jego przebieg oraz to, co można znaleźć o Pani w sieci niestety nie pozwala mi na podjęcie z Panią jakichkolwiek wspólnych interesów.
Oto niektóre linki, które można znaleźć wpisując w google Pani maila (linki zastąpiłem opisem ich treści):
- tu link do ogłoszenia o udzielaniu przez panią korepetycji z angielskiego,
- tu link do ogłoszenia o tym, że Pani chętnie przyjmie paczki z ubraniami,
- tu link do ogłoszenia o tym, że Pani szuka kogoś znającego się na astronomii z jakimś dziwnym dopiskiem,
- tu link do ogłoszenia o udzielaniu przez Panią korepetycji z historii, przyrody, biologii, etc,
- tu ogłoszenie, że Pani szuka funduszu inwestycyjnego,
- tu Pani chciała sprzedać jakieś tajemnicze "zdjęcie" za 1000 zł,
- tu był link do forum erotycznego o sponsoringu, gdzie Pani również oferowała zdjęcie, już bez ceny minimalnej
Mimo wszystko, pozdrawiam".

Co odpisała mi Pani Martyna?
- Niestety mija się Pan z prawdą.
Trochę się już we mnie zagotowało, więc odparłem.
- W którym miejscu mijam się z prawdą? Gdy piszę o swoich odczuciach sprawie Pani osoby? Gdy pisze o swoich domysłach odnośnie Pani celu (bo nic nie powiedziała Pani otwarcie i TRZEBA się domyślać?) Czy może zmyśliłem wyniki wyszukiwania google?
- Dzień dobry, Napisałam wcześniej do Pana o swoich zamiarach podjęcia rozmowy. Istotny jest czas. Tak jak wspomniałam wcześniej, Galeria nie jest najlepszym miejscem do tego typu spotkań. - oto co dostałem w odpowiedzi.
- Problem w tym, że Pani pisze o wszystkim i o niczym, raz tak, a raz tak. W jednym z maili po spotkaniu napisała Pani "Powinnam była spotkać się z Panem w tej sprawie np. w Kawiarni, Galeria Dominikańska też jest dobrym miejscem." - za Panią po prostu nie da się nadążyć, od samego początku rozmowy jest tak samo. Czy ma Pani chociaż mglista wizję tego CO i JAK chciałaby Pani robić?

Potem dostałem trzy wiadomości od niej, jedna po drugiej.
- Dzień dobry, nie przesłałam powyższych wiadomości Panu, zaproponowałam spotkanie w celu
dostrzeżenia możliwości realizacji zleceń oraz spostrzeżenia zaistniałej sytuacji w celu określenia możliwości podjęcia współpracy, np. w ramach zleceń. Dziękuję Panu za spotkanie. W moim odczuciu także powinno ono przebiegać inaczej, jednakże zaproponowałam inny termin, także miejsce.
- Nie, nie, jeżeli sprawia nasza korespondencja takie wrażenie, przepraszam. Zaproponowałam Panu np. szczegółowe przesłanie wiadomości, online, to jedna z propozycji kontynuacji tego spotkania. W powyższym miejscu znajdowało się w pobliżu bardzo dużo osób postronnych, chciałam rozmawiać z Panem.
- Zarówno z punku widzenia mojej sytuacji, jak i Pana zaproponowałam kontynuowanie spotkania online. Zbyt wiele osób znajdowało się w pobliżu, także chciałam być dobrze zrozumiana. Przeczytałam, że Państwo zajmują się wykonaniem zleceń, chciałam doprecyzować taką sytuację z pomocą np. spotkania, zaproponowałam dołączenie do Państwa zespołu... ponadto wyraziłam możliwość zaistnienia takiej sytuacji jak wykonanie zleceń w przyszłości.

Wkurzyłem się.
- Proszę mi wyjaśnić tylko jedną rzecz, tylko jedną. O czym chciała Pani rozmawiać, że przeszkadzali Pani ludzie, którzy i tak nie byli w stanie usłyszeć naszej rozmowy? - odpisałem nie licząc chyba zbytnio na jakąś konstruktywną odpowiedź. Nie zaskoczyła mnie.
- Zaproponowałam miejsce, gdzie można by trochę "ochłonąć". Zapytał Pan bardzo nachalnie o to, czy można realizować zlecenia. Oddaję jedynie sens powyższej sytuacji. Owe osoby nie przeszkadzały mi, uznałam, że należy pozostawić tzw. "zmęczenie". Dziękuję za to, iż Pan przyszedł. Uważam, jednak, że nasze spotkanie w pewnym tego słowa znaczeniu się nie odbyło.

Nic już nie miałem do powiedzenia, słów i sił mi zabrakło.
Może jednak ktoś z Was umie ustalić o co tej Pani chodziło? Będę zobowiązany za wszelkie wskazówki, bo mnie to zaintrygowało.

usługi

Skomentuj (128) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 870 (1172)

#47631

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
„Wielka Księga Piekielnych Przypadków”, tom III.

Podejmuję się obecnie prac dorywczych na umowę o dzieło, załatwiam też podobne zlecenia osobom które zebrałem wokół siebie tworząc coś w rodzaju „brygady robolskiej do wynajęcia".
Zima wróciła, śnieg spadł, więc przedstawiam Wam dwie historie związane właśnie z tematyką wody w stanie stałym.

I. „Nie dogodzisz"
Odśnieżałem z rana chodnik przy kamienicy. Zgodnie ze standardami, odśnieżone powinno być przynajmniej 1,5 metra, tak, żeby i piesi oraz wózki dziecięce i inne ustrojstwa miały swobodę poruszania się. Oczywiście, gdy się kawałek przestrzeni odśnieży, to gdzieś ten śnieg trzeba upchnąć, ja sypałem go pod ścianę kamienicy.
Właśnie w takiej sytuacji dopadła mnie starsza Pani, idąca najpewniej na poranne zakupy.

- Panie! Pan nienormalny jesteś?! Nie wolno tak sypać pod ścianę! Co za hałdy Pan tu robisz?!

Dla świętego spokoju nie odpowiedziałem, a jedynie przestałem na chwilę pracować. Pani, ukontentowana zwycięstwem, ruszyła przed siebie i faktycznie weszła do sklepu nieopodal. Ja zacząłem zrzucać śnieg za krawężnik, do rynsztoku. Po chwili, Pani wróciła.

- Panie! Pan nienormalny jesteś?! - „oj, matrix szaleje" przemknęło mi wtedy przez głowę - Jak to tak, komuś roboty dokładać? Rzucasz Pan ten śnieg na jezdnie, a potem Ci z utrzymania miasta muszą to zbierać!
- To co wedle Pani mam robić z tym śniegiem? Po kieszeniach upychać? - zapytałem uprzejmie zainteresowany, opierając się o szuflę.
- Myśli, ze stara to i głupia. Ja dobrze wiem, ze teraz to są te pługi, co to się nimi zajeżdża, zbiera na pakę i wywozi. Ja głupia nie jestem, tylko Ty leniwy!

Lubię S-F i futurystyczne wizje ale niestety, do tej nie dałem się przekonać. By znaleźć złoty środek zacząłem, salomonowo, zrzucać śnieg raz pod budynek, raz do rynsztoku.
Pani zrezygnowała z gadania po kilu minutach mojego milczenia.

II. „Pracuj, pracuj, inni odpoczną".
Każdy sprzątacz czy osoba odśnieżająca ma swój rewir do obrobienia i środki wyliczone na "obsługę" tego terenu. Rewiry zaś maja to do siebie, że czasem nie obejmują całych budynków, a pojedyncze klatki, bo np inne należą już do kogoś innego lub podpadają pod inną wspólnotę, spółdzielnię czy ichnie czarcie układy.

Tak jak w sytuacji opisanej powyżej, odśnieżałem chodnik obok budynku. W tym przypadku ja miałem do oczyszczenia chodnik i dojście do dwóch bram, trzecia, będąca miedzy moimi dwiema, nie należała do mojego rewiru i ją pominąłem. Gdy zbierałem się, by iść dalej, z okna na pierwszym piętrze wychyliła się kudłata, siwawa głowa smoczy... to znaczy, bardzo zaniedbanej i zniszczonej życiem oraz całymi wagonami fajek kobiety. Wiek ciężko było określić, bo skóra na jej licu dosłownie wisiała.

- Eee! A tu - wskazała teren który pozostawiłem dziewiczo biały jak siedem krasnali pozostawiło Śnieżkę - to kto zrobi?
- Raczej nie ja, to nie mój rewir. - odpowiedziałem zakładając sobie szufle na ramię.
To był mój prywatny błąd, bo gruda śniegu wpadła mi za kołnierz, ale cóż, tak kończy się szpanowanie "profesjonalno-zawadiackimi pozami". Było mi nie oglądać tylu filmów z John'em Wayne'm.
- Co mnie to?! To ma być zrobione! Jak ja teraz wyjdę i się połamie, to mi będziesz płacić!
- Daje dychę ekstra, jak lądowanie będzie z telemarkiem. - odparłem i poszedłem przed siebie.

Sytuacja byłaby tylko miłą pogawędką, gdyby po czasie nie wyszło, ze Pani z która rozmawiałem była osobą odpowiedzialną za rewir, w który wliczała się tamta klatka...

usługi

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 773 (859)

#39702

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu znajoma zapytała mnie czy udzielałem korepetycji, otwarła tym samym drzwi w mojej głowie, drzwi prowadzące do pewnego paskudnego miejsca.
Korepetycji, sensu stricto, udzielałem tylko raz w życiu. Oczywiście, zdarzały mi się bardziej lub mniej zorganizowane akcje pomocy innym w nauce, ale był to raczej wolontariat, czasem barter, ale tylko raz zgodziłem się robić to za pieniądze. Co mi wtedy odbiło, skoro wiedziałem, że gdzie są pieniądze, tam zwyczajowo są i problemy?

Kolega poprosił mnie o pomoc w nauce dla jego kuzyna. Kuzyn miał być "geniuszem historycznym", "pasjonatem i gawędziarzem, potrafiącym snuć długie, historyczne debaty" - tak zachwalał mi go kolega. Sam jednak po chwili dodał - "tak w każdym razie mówi o nim rodzina...". Sam kolega jest raczej człowiekiem niezainteresowanym nauką inną niż te powiązane z motoryzacją i "robieniem" pieniędzy, stąd brak własnego zdania na temat kuzyna, czy nawet jakiejś głębszej znajomości z nim samym. "Co mi tam, dorobię tym co mógłbym robić i za darmo" - tak sobie wtedy pomyślałem, zgodziłem się.

Kuzyna poznałem przy okazji ustalania warunków współpracy z jego ojcem, chłopak młodszy ode mnie o kilka ledwie wiosen, wyglądający zupełnie jak każdy. Wydawał się w miarę konkretną osobą, tak samo jego rodziciel. Oczekiwania też wydawały się "w miarę", ot, chcieli by ktoś z "świeżym" przygotowaniem do matury podrzucił Kuzynowi trochę dodatkowych materiałów i wiadomości, czasem odpytał by sprawdzić jak wiedza się przyswaja. Za tak banalną sprawę chcieli płacić 40 zł - dla mnie bomba!

Pierwsze zajęcia mieliśmy zaraz po rozmowie z rodzicielem. Usiedliśmy przy kawie i zacząłem od sprawdzenia co uczeń umie, czego nie umie i czego chciałby się nauczyć.
Wyszło dość nieoczekiwanie, bo z jego słów wychodziło, że umie wszystko, czego nie umie, to tego nie ma, a co chciał wiedzieć, już wie.
Z mojej strony wyglądało zaś to tak: chłopak potrafił cytować podręczniki z pamięci i... w zasadzie tyle. Nie potrafił powiązać wydarzeń ze sobą, nie rozumiał ich znaczenia ani konsekwencji, a rzeczy których w programie nauczania nie ujęto, zwyczajnie dla niego nie istniały.

- Wiesz, masz pewne braki... - powiedziałem starając się nie urazić ucznia, ale zasygnalizować mu, że jak na "geniusza" ma spory problem.
- Ta, niby gdzie?
Gdyby buta miała twarz, spokorniałaby patrząc na niego.
- No dobra, inaczej. Zrobimy mały eksperyment, ok?
- No skoro musisz sam się przekonać... - tu przewrócił oczami.
- Ile było rozbiorów Polski?
- Trzy. I gdzie te braki, hę?
- Spokojnie, a wiesz, że paktu Mołotow-Ribbentrop czasami nazywa się czwartym rozbiorem?
- No niby tak, ale co z tego?
"Lewe jajco ty ośle" - chciałem powiedzieć ale się powstrzymałem.
- To potraktujmy go w ten sposób, ok?
- Ok.
- No to jakich zaborców można wymienić na przestrzeni wszystkich czterech zaborów?
- Prusy, Rosja, Austria, ZSRR i III Rzesza. To miało być trudne?
- Pewien jesteś, że to wszyscy?
Nie stropił się nawet na chwilę.
- No jasne, JA się w takich sprawach nie mylę?
- No to niespodzianka, w 1939 na Polskę napadły też wojska słowackie, udało im się zająć trochę naszego terytorium... jaki z tego wniosek?
Na to pytanie już nie uzyskałem odpowiedzi. Kuzyn rzucił się do swojego podręcznika historii kartkując go jak szalony.
- Chyba cię pos***ło! Gdzie to niby jest napisane?! No gdzie?! - mówił machając książką jak granatem - Pie***ysz żeby wmówić mi, że nic nie umiem! Kasę chcesz tylko ciągnąć!
Zanim zdążyłem mu przerwać, wyleciał z pokoju jak pies z biegunką. Chwilę potem, przez otwarte drzwi wpadł jego ojciec ciskając gromy z oczu.
- Ja ci k***a dam! - mówiąc to złapał mnie "za szmaty" i postawił do pionu - Z MOJEGO syna niedorozwoja będziesz robił?! Won! - i na skrzydłach tego okrzyku dosłownie wyniósł mnie z mieszkania. Na zakończenie huknął mi drzwiami przed nosem, otwarł je po sekundzie, rzucił we mnie moimi butami i znów je zamknął.

Korepetycje

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 745 (987)

#42401

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny ale bardzo skuteczny był mój nauczyciel od matematyki z czasów liceum. Dobrze uczy, bierze dużo za korepetycje, ale trafił mu się uczeń, który nie słuchał go, bawił się i myślał że będzie umiał. Po kolejnej nieodrobionej pracy domowej, nauczyciel stracił cierpliwość. Idzie do rodziców dziecka i mówi tak:

- Proszę wziąć pieniądze za dzisiejsze zajęcia i zapraszam na balkon!
Poszli zaciekawieni co on im chce pokazać. A on mówi:
- Teraz zrzucamy je z 10 piętra!
- Ale przecież się zmarnują!
- Z aktualnym zaangażowaniem państwa syna będzie niestety efekt identyczny!

dom

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 778 (880)

#42798

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początku miałem zamiar opisać najbardziej piekielne zdarzenie w którym brałem udział (swoją drogą wyjaśniające moją nazwę użytkownika), ale ustąpić mu miejsca musi wypowiedź mojej "wrażliwej" nauczycielki.

W czwartek podczas powrotu zza granicy mój ojciec miał wypadek samochodowy. Dowiedziałem się o tym drogą telefoniczną od mamy, która poprosiła mnie abym wracał szybko do domu, że ona załatwiła mi już zwolnienie ze szkoły i żebym nie zapomniał poinformować wyżej wymienionej pani "wrażliwej" o mojej nieobecności (tutaj małe wyjaśnienie; w tym dniu miałem pisać sprawdzian na którym byłem nieobecny, warto dodać, że był to ostatni możliwy termin). Będąc dobrej myśli pobiegłem do nauczycielki wyjaśnić jej powód mojej nieobecności i umówić się na inny termin pisania pracy, wywiązał się taki dialog:

[N]- Nauczycielka
[J]- Ja

[J]:- Proszę pani, ze względu na zaistniałą sytuację nie będę mógł dzisiaj napisać sprawdzianu i w jakim innym terminie mógłbym go zaliczyć? (w mojej szkole jest możliwość pisania prac w innych terminach niż ten wyznaczony przez nauczyciela w przypadku zdarzeń, na które uczeń nie ma wpływu np. pogrzeb, wypadek, itp.)
[N]:- Ależ nie ma takiej opcji, termin jest jeden, a mogę wiedzieć co się stało?
[J]:- Ojciec miał wypadek i mama prosiła abym szybko udał się z nią do szpitala.

I tutaj następuje wypowiedz która zwaliła mnie z nóg:

[N]:- I po co tak kłamiesz? Nie mogłeś powiedzieć jak twój kolega, że zwyczajnie się nie nauczyłeś? Przecież każdy wie, że twój ojciec pracuje za granicą, a tam nigdy się nikomu nic nie dzieje. Poza tym to, że ciebie nie poskładali* nie znaczy, że zrobią to samo z twoim ojcem. Jutro chciałabym się spotkać z twoją mamą i porozmawiać z nią na temat tak strasznego kłamstwa.

Czyli według tej pani za granicą nigdy nikomu nic się nie dzieje.

Na odchodne usłyszałem tylko:
[N]:- Jeżeli teraz wyjdziesz, dostaniesz 3 jedynki za to że mnie okłamałeś, za to że nie przyszedłeś w terminie i masz niezaliczony sprawdzian i za to że nie poinformujesz swojej mamy odnośnie wezwania do szkoły. Tuż po tej wypowiedzi dodała tylko "w dupach się gówniarzom od dobrobytu poprzewracało".

*- Ten zwrot odnosi się do sytuacji z moim prawym okiem, w której lekarze nie mieli zbyt dużo do roboty ponieważ zastali je w takim stanie że i tak nie uratowaliby go...

szkoła nauczyciele

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 757 (839)

#43854

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno byłem w moim rodzinnym mieście coby załatwić kilka spraw no i udało mi się spotkać sąsiada (nazwijmy go [M]arkiem). Mimo kilkunastu lat różnicy zawsze się lubiliśmy, ot podobieństwo charakterów. No to wiadomo,że jak tylko na siebie wpadliśmy, to Marek zaprosił na kawę by pogadać. Jak tylko weszliśmy do środka rzuciły mi się w oczy kule ortopedyczne. Gdy dowiedziałem się co się stało, to normalnie zjeżyły mi się wszystkie włosy na głowie.

Marek ma 15-letniego syna ([K]rzysia). Krzyś generalnie należał do tych spokojniejszych dzieci, nigdy z nim nie było problemu, zawsze uprzejmy i pomocny.
Pewnego razu w wakacje Krzysiek wybrał się z kolegami pograć w piłę na pobliskie boisko przy gimnazjum. Chłopaki pograli i się rozeszli, ale Krzysiek przypomniał sobie, że zostawił bluzę na boisku i musiał się wrócić. Niestety, jak tylko znalazł bluzę i chciał wrócić, drogę zastąpiło mu trzech dresów z tekstem "dajesz piłkę albo k***a nie żyjesz". Krzysiek przestraszony, próbował wyprosić żeby go puścili ale nie zdążył nawet dokończyć zdania gdy dostał od jednego z nich z pięści w twarz. Padł na ziemię, tamci go jeszcze chwilę pokopali, wzięli tą nieszczęsną piłkę i poszli.

Krzyś jakoś dotarł do domu, a stamtąd od razu do szpitala. Okazało się, że nie licząc poobijanych żeber, sińców, itp. przy jednym z kopnięciu Krzysiek dostał w ucho i doszło do pęknięcia błony bębenkowej. To już się wiązało z kosztami i trochę poważniejszą rehabilitacją, więc sprawa poszła na policję. Dzięki pomocy dyrektorki szkoły (okazało się, że takie sytuację zdarzały się dosyć często, dresy z pobliskiego osiedla po prostu terroryzowali większość uczniów, od jakiegoś czasu szkoła była monitorowana) oraz specyficznej ksywie jednego z nich udało się zidentyfikować tych trzech idiotów. Sprawa poszła do sądu i wydawało by się, że wszystko okej.

No ale oczywiście nie było. Już nie mówię o tym, że dresiarze się okazali mieć po 19 i 18 lat (i w trójkę atakować 15-latka...). Znalazł się świadek (uczeń który akurat wychodził z gimnazjum): przy rozpoczęciu przesłuchiwania go, pani sędzina podała WSZYSTKIE jego dane osobowe (adres zamieszkania, imię i nazwisko) mimo, że tych trzech siedziało obok. Tak samo zresztą jak Krzysia i Marka. Sąd zasądził, że dresiarze mieli tam wypłacić jakieś odszkodowanie i zawiasy (wyroki w zawieszeniu).

Koniec? Akurat. Dwa tygodnie po procesie świadek został pobity przez kilku dresów, na szczęście bez poważniejszych obrażeń. Niestety, Krzyśkowi też się dostało. Czekali na niego niedaleko domu, w pięciu. Zero szans na ucieczkę, został praktycznie rozniesiony. Obydwie nogi złamane (jedna w dwóch miejscach), lewa ręka złamana, złamany nos, kilka żeber, pęknięta czaszka, pełno innych mniejszych obrażeń.

Krzyś do tej pory porusza się za pomocą kuli, o pograniu w piłkę może pomarzyć. Rehabilitacja trwa do tej pory (pół roku). Odszkodowania Marek do tej pory nie widział, tych trzech "dostało" wyrok, ale co to za pocieszenie...

Piekielności było mnóstwo. Już nie mówię o tych s********h co się rzucają w trójkę na o 4 lata młodszego gościa z powodu piłki, bo takich to powinni odstrzeliwać. Piekielny był także sąd, a raczej przepisy, które pozwalają na to by oskarżeni mieli łatwiejszą sprawę z "zemstą" (podawanie danych osobowych w ich obecności). Piekielni byli ludzie, którzy przechodząc, nie tylko nie pomogli Krzyśkowi, ale udawali, że niczego nie widzą.

A najbardziej piekielni było to, że Marek niedawno jednego z nich spotkał w sklepie (co z tym wyrokiem ja się K***A pytam). Dres sobie spokojnie kupował piwo. W tym czasie Krzysiek pewnie był na rehabilitacji, by mógł jeszcze kiedykolwiek pobiegać. Polska...

sąd-dresi-polska

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1128 (1168)

#47629

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielności naszego systemu edukacji.

Kto uczył się w polskiej szkole, ten wie, jak się tam uczy historii: bezsensownie wałkuje się na każdym etapie edukacji od nowa całą historię od starożytności, dzięki czemu dzieci trzykrotnie uczą się o Mezopotamii czy Egipcie, z kolei nic nie wiedząc o XX-leciu Międzywojennym czy PRLu.

Był sobie historyk-pasjonat, nauczyciel w gimnazjum który postanowił dzieci czegoś nauczyć. Każda klasa dostawała do wyboru, czy chce iść standardowo wg planu, czy też wolą uczyć się na lekcji rzeczy ciekawych. Podręcznik dzieci miały czytać same (z lekcji na lekcje zadawane były fragmenty), na lekcjach jedynie tłumaczył gdy czegoś ktoś nie rozumiał, po czym wiedza była sprawdzana łatwymi sprawdzianami, na których bardziej było badane czy uczeń rozumie temat, zna główne postacie i wydarzenia niż czy zna "daty". Oceniał dość łagodnie.

Na lekcjach omawiał głównie to, co jego zdaniem, każdy znać musi. W jego klasach nie było ucznia, który by nie wiedział o Kłuszynie, Wiedniu, Warszawie 1920, Bzurze, czy Mokrej. Wszyscy wiedzieli kim był Galileusz, Cortez, Narutowicz czy Beck. Dzieciaki znały wszystkich najważniejszych filozofów od Platona poprzez Monteskiusza, po Smitha. Dawał dzieciakom wybierać, o czym chcą z nim rozmawiać. Prowadził po zajęciach kółko historyczne, na którym puszczał ciekawe filmy o polskiej historii (np. Sensacje XX Wieku, czy Katyń Wajdy) i prowadził dyskusje. Frekwencja była znakomita!

Oczywiście nie mogło być za pięknie. Rodzice najbardziej leniwych i ułomnych dzieci, które nic się nie uczyły, przyszli na skargę. Że ich dzieci miały marne wyniki na egzaminie gimnazjalnym. Że to nie wina ich lenistwa, tylko historyka. Jedna głupia mamuśka której dziecko miało średnią ocen w okolicach 2,0 złożyła donos do Kuratorium. Ono stwierdziło nieprawidłowości i historyk wyleciał. Pomimo protestów innych nauczycieli oraz uczniów, którzy go uwielbiali. Pomimo sukcesów dzieci w konkursach historycznych (wcześniej nikt w tej szkole nawet o tym nie marzył).

Dla baby z Kuratorium to nie miało znaczenia. Liczy się, żeby dzieci umiały Egipt i Mezopotamię, wbijane im do głów po raz kolejny...

Skomentuj (106) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1490 (1572)