Ja chyba kiedyś sprawiłem wrażenie takiego naciągacza, bo ludzie w ogóle nie słuchają, co się do nich mówi: musiałem sobie dopompować opony, a pompka na monety była. Miałem potrzebną kwotę, ale w niewłaściwych nominałach. Zacząłem pytać innych kierowców (stacja samoobsługowa) i jeden był gotów dać mi monetę o 2x większym nominale (bo taka akurat miał i myślał, że sępię), inna pani dała mi właściwą monetę i była bardzo zdziwiona, że ja jej w zamian dałem tę samą kwotę w drobnych.
Ja miałem podobnie: samochód z wypożyczalni, model, z którym ani wcześniej, ani później nie miałem do czynienia. Skończył się płyn w spryskiwaczu, trzeba dolać. Tę dźwignię we wnętrzu samochodu znalazłem bez problemu, z tą od drugiego zamka był już problem: za cholerę nie mogłem jej znaleźć. Poprosiłem o pomoc obsługę stacji benzynowej, też bez efektu. W końcu na jakimś parkingu udało mi się zdybać kierowcę identycznego samochodu, któremu też nie od razu się udało. Okazało się, że wajcha była tak sprytnie ukryta, że należałoby mieć stawy w palcach wyginające się w przeciwną stronę, żeby ją wygodnie pociągnąć.
Bez przesady z tym oddawaniem. Tylko wtedy, gdyby trafił się nieuczciwy klient twierdzący, że on nie płacił. Wtedy sklep nie mając potwierdzenia transakcji musiałby oddać pieniądze i miałby podstawę do obciążenia kasjerki. A i to chyba (ale tu już nie jestem pewien) w przypadku transakcji potwierdzanej podpisem, a nie PINem, bo chyba istnieje możliwość ponownego wydrukowania potwierdzenia.
Te miedziaki, to są tak samo ważne pieniądze, jak banknoty po 100 zł i gdyby klient nie cwaniakował próbując płacić zbyt mało, wszystko byłoby OK z jego strony. Jako, że jednak był znany z kombinacji, więc brawo dla dostarczyciela.
Mnie nie dziwi, że owa "pusta blondi" trafiła na praktyki do lepszego hotelu. Jeśli już, to dziwne jest, że od razu
przy polerowaniu sztućców nie wylądowała. Pracowałem kiedyś w hotelu z jeszcze większą liczba gwiazdek i jak
widziałem niektórych praktykantów przysyłanych przez szkoły hotelarskie, to ręce mi opadały (na szczęście ja z
nimi nie musiałem pracować). Jednakże kierownicy działów, do których ci praktykanci byli przydzielani, potrafili
większość z tych pustaków rozpoznać i nie pokazywali się oni w miejscach, w których goście mogli ich widzieć. A tych z kompletną pustka między uszami odsyłano.
Za 10 zł dobrego wina się w Polsce nie kupi, ale za 20 już tak. Jako, że mam blisko, wino kupuje głównie we Francji i tam stosuję zasadę "nie więcej niż 4 EUR" za butelkę. Ludzie, którzy się na tym naprawdę znają, twierdzą, że jakość rośnie wraz z ceną do 8-9 EUR, później płacimy głównie za markę. W przypadku win musujących dodajemy 2-3 EUR, bo bąbelki kosztują.
Sytuacja wydaje się być nieprawdopodobna, ale gdy napisałaś, że miała miejsce w Brukseli, natychmiast uwierzyłem. Belgia (tez tu mieszkam) jest konsumenckim piekłem, a Bruksela zbiera w sobie wszystko, co najgorsze w tym kraju. Dlatego wszystkie sprzęty, które mi się zepsują staram się wozić do naprawy w Polsce.
Opcja "porzucam sprzęt, proszę go zniszczyć" jest, zdaje się, wymagana przez tutejsze prawo i nawet ma sens: pozwala uniknąć "kosztu sprawdzenia" (a, jak widać z opowiedzianej historii, słono sobie za to liczą) przewyższającego wartość sprzętu. A brat pewnie tego nie tyle nie zrozumiał, co nieuważnie przeczytał.
Pismo przyszło po 6 tygodniach: tak, w tym piekielnym kraju prawie wszystko trwa tygodniami".
Opcja "tej części gwarancja nie obejmuje" chyba nie jest zgodna z belgijskim prawem, a na pewno nie jest zgodna z prawem europejskim, bo gwarancja obejmuje cały komputer i wszystkie jego części. Twój brat w odpowiedzi na pismo ze sklepu nie powinien niczego zaznaczać, tylko zażądać naprawy w ramach gwarancji. Trochę by to trwało, bo po kolejnych kilku tygodniach odpowiedzieliby odmownie, wtedy należało napisać do belgijskiego przedstawiciela Samsunga, który potraktowałby go w ten sam sposób, po czym należało napisać do europejskiej lub głównej centrali firmy, która by Belgów nacisnęła z góry.
Pozdrowienia z Flandrii
Jorn van der Ar
A ja umarłem przy "nie ważne"
Marudów się spławia, a potem płacz, że interes trzeba zwijać, bo klientów nie ma.
Ja chyba kiedyś sprawiłem wrażenie takiego naciągacza, bo ludzie w ogóle nie słuchają, co się do nich mówi: musiałem sobie dopompować opony, a pompka na monety była. Miałem potrzebną kwotę, ale w niewłaściwych nominałach. Zacząłem pytać innych kierowców (stacja samoobsługowa) i jeden był gotów dać mi monetę o 2x większym nominale (bo taka akurat miał i myślał, że sępię), inna pani dała mi właściwą monetę i była bardzo zdziwiona, że ja jej w zamian dałem tę samą kwotę w drobnych.
No ale jak wyliczyć te 10%? Tylko 10% gotówki z portfela, czy też 10% stanu kont, do których podczepione były te karty? :)
@Mea: popieram!
Ja miałem podobnie: samochód z wypożyczalni, model, z którym ani wcześniej, ani później nie miałem do czynienia. Skończył się płyn w spryskiwaczu, trzeba dolać. Tę dźwignię we wnętrzu samochodu znalazłem bez problemu, z tą od drugiego zamka był już problem: za cholerę nie mogłem jej znaleźć. Poprosiłem o pomoc obsługę stacji benzynowej, też bez efektu. W końcu na jakimś parkingu udało mi się zdybać kierowcę identycznego samochodu, któremu też nie od razu się udało. Okazało się, że wajcha była tak sprytnie ukryta, że należałoby mieć stawy w palcach wyginające się w przeciwną stronę, żeby ją wygodnie pociągnąć.
Bez przesady z tym oddawaniem. Tylko wtedy, gdyby trafił się nieuczciwy klient twierdzący, że on nie płacił. Wtedy sklep nie mając potwierdzenia transakcji musiałby oddać pieniądze i miałby podstawę do obciążenia kasjerki. A i to chyba (ale tu już nie jestem pewien) w przypadku transakcji potwierdzanej podpisem, a nie PINem, bo chyba istnieje możliwość ponownego wydrukowania potwierdzenia.
Te miedziaki, to są tak samo ważne pieniądze, jak banknoty po 100 zł i gdyby klient nie cwaniakował próbując płacić zbyt mało, wszystko byłoby OK z jego strony. Jako, że jednak był znany z kombinacji, więc brawo dla dostarczyciela.
Mnie nie dziwi, że owa "pusta blondi" trafiła na praktyki do lepszego hotelu. Jeśli już, to dziwne jest, że od razu przy polerowaniu sztućców nie wylądowała. Pracowałem kiedyś w hotelu z jeszcze większą liczba gwiazdek i jak widziałem niektórych praktykantów przysyłanych przez szkoły hotelarskie, to ręce mi opadały (na szczęście ja z nimi nie musiałem pracować). Jednakże kierownicy działów, do których ci praktykanci byli przydzielani, potrafili większość z tych pustaków rozpoznać i nie pokazywali się oni w miejscach, w których goście mogli ich widzieć. A tych z kompletną pustka między uszami odsyłano.
@prasbs: w dodatku nie było etyliny E95, tylko E94 (oraz E86, wcześniej E78).
Za 10 zł dobrego wina się w Polsce nie kupi, ale za 20 już tak. Jako, że mam blisko, wino kupuje głównie we Francji i tam stosuję zasadę "nie więcej niż 4 EUR" za butelkę. Ludzie, którzy się na tym naprawdę znają, twierdzą, że jakość rośnie wraz z ceną do 8-9 EUR, później płacimy głównie za markę. W przypadku win musujących dodajemy 2-3 EUR, bo bąbelki kosztują.
No, od biedy może być, ale znacznie lepsze byłoby "May I".
Sytuacja wydaje się być nieprawdopodobna, ale gdy napisałaś, że miała miejsce w Brukseli, natychmiast uwierzyłem. Belgia (tez tu mieszkam) jest konsumenckim piekłem, a Bruksela zbiera w sobie wszystko, co najgorsze w tym kraju. Dlatego wszystkie sprzęty, które mi się zepsują staram się wozić do naprawy w Polsce. Opcja "porzucam sprzęt, proszę go zniszczyć" jest, zdaje się, wymagana przez tutejsze prawo i nawet ma sens: pozwala uniknąć "kosztu sprawdzenia" (a, jak widać z opowiedzianej historii, słono sobie za to liczą) przewyższającego wartość sprzętu. A brat pewnie tego nie tyle nie zrozumiał, co nieuważnie przeczytał. Pismo przyszło po 6 tygodniach: tak, w tym piekielnym kraju prawie wszystko trwa tygodniami". Opcja "tej części gwarancja nie obejmuje" chyba nie jest zgodna z belgijskim prawem, a na pewno nie jest zgodna z prawem europejskim, bo gwarancja obejmuje cały komputer i wszystkie jego części. Twój brat w odpowiedzi na pismo ze sklepu nie powinien niczego zaznaczać, tylko zażądać naprawy w ramach gwarancji. Trochę by to trwało, bo po kolejnych kilku tygodniach odpowiedzieliby odmownie, wtedy należało napisać do belgijskiego przedstawiciela Samsunga, który potraktowałby go w ten sam sposób, po czym należało napisać do europejskiej lub głównej centrali firmy, która by Belgów nacisnęła z góry. Pozdrowienia z Flandrii Jorn van der Ar