Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zaana

Zamieszcza historie od: 6 listopada 2015 - 16:20
Ostatnio: 15 października 2018 - 17:07
  • Historii na głównej: 4 z 6
  • Punktów za historie: 1671
  • Komentarzy: 100
  • Punktów za komentarze: 601
 

#38326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to jakoś 3 miesiące temu. Byłam ze swoim chłopakiem w akademiku.
Nie znoszę zakupów. Jakichkolwiek. Ale że potrzeba pragnienia oraz głodu coraz bardziej mną zaczyna rządzić (i nim również), postanowiliśmy uciszyć bestie i zrobić porządne zakupy.

Cel obrany: najtańszy sklep, podobno tylko dla biedoty, jak to drzewiej się mówiło;)
Koszyk naładowany wszystkim, co trzeba, idziemy do kasy. Po drodze oczywiście kilka rozwrzeszczanych dzieci w wózkach i takich już chodzących, kilka niezdecydowanych kobiet, którym bardzo ciężko obrać kierunek i zwrot dalszego przemieszczania się po tym przybytku oraz emeryci, którzy robią zakupy, jakby jutro miała się zacząć III WŚ. Otwarte całe 3 kasy, ogonki kolejek zaczynają zawijać się już któryś raz z kolei. Gdyby zrobić zdjęcie z lotu ptaka wyglądałoby to pewnie jak ślimak, ale spoko. Stoimy i czekamy.

Kasjerki robią co mogą, ale kolejka się jakoś nie chce zmniejszyć, wręcz się powiększa. Część czekających zaczyna narzekać (najgłośniej emeryci, bo oni się śpieszą - kurka, gdzie niby??), część głośno wzdycha, jeszcze inni rozglądają się uważnie po innych towarzyszach niedoli. Norma.
A że było cholernie gorąco, duszno (bo klimy w tym sklepie nie uświadczysz) to jednej z pań się zemdlało. Akurat na mnie. Huk, jakiego narobiłyśmy zrobił na wszystkich piorunujące wrażenie. Dopiero po chwili, kiedy wyczołgałam się spod pani zauważyłam, że jest w ciąży (na oko 5-6 miesiąc). Nagle wokół zrobiło się pusto i nastała cisza. Ułożyłam ją w pozycji bezpiecznej, sprawdzając przedtem, czy przytomna i czy reaguje na słowa, dotyk. Stwierdzam, że nie i mówię do mojego, żeby dzwonił na pogotowie i opisał wszystko. I czekamy.

Nie, nie jest tak kolorowo. Emerytki podnoszą głos, że zrobiliśmy po to, aby ominąć kolejkę (wtf?!), jeszcze inni ze śmiechem szukają na suficie ukrytej kamery, dwóch osobników chyba z gimnazjum chce robić zdjęcia, żeby mieć się czym pochwalić w szkole. Mój chłopak rozgania gapiów, każe jednemu z mężczyzn wyjść na ulicę i wypatrywać karetki.

Czekamy jakoś 10 min, sprawdzam tętno - brak. Mózg na chwilę przestaje pracować, potem szybkie przypomnienie sobie lekcji PO z liceum i robimy razem z chłopakiem usta-usta, co jakiś czas sprawdzając, czy tętno i puls wróciły. Brak reakcji. Słyszę głosy ratowników, więc odsuwam się i pozwalam im działać. Na szczęście pani po chwili wróciła do świata żywych i została zabrana do szpitala.

Co w tym piekielnego? Po wszystkim, kiedy moje emocje znacząco opadły, chłopak opowiedział mi, jakie komentarze były wypowiadane pod moim adresem, a mianowicie:
- Nie tak się robi masaż serca - widziałem w telewizji!!
- Żebra jej połamie, dziecko jej zabije.
- Jakie to obrzydliwe, obcą kobietę całuje i to przy swoim facecie/swojej kobiecie!!
- K*rwa, nie mam jak zrobić zdjęcia, ta sz**ta mi zasłania (w domyśle ja)!
Na koniec usłyszałam od ratowników, że nasze starania naprawdę ją uratowały.

Na koniec: sama nie mam żadnego wykształcenia medycznego, kursów, itd. Ale tylko my dwoje próbowaliśmy pomóc, w naprawdę ogromnym stresie i jeszcze słuchając tak 'pomocnych' rad...

sklep i pewna pani

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1210 (1312)

#76182

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niniejszy wpis jest moim pierwszym w tutejszym portalu, więc na początku chciałabym się przywitać. Nie wiem, czy ta historia kogokolwiek zainteresuje, ale jej pisanie pomogło mi poukładać kilka myśli, więc czas na to poświęcony nie był straconym.

Mam na imię Alicja. I jestem chora. Od dzieciństwa. Mam cukrzycę, problemy z kręgosłupem, astmę, nietolerancję glutenu (tę prawdziwą) i szereg innych przypadłości. Z tym wszystkim dałoby się żyć, prawie normalnie. Dałoby się, gdyby nie rodzice, dla których najważniejszą moją cechą było, że byłam chora. Dlatego nigdy nie byłam na wycieczce szkolnej, nie pozwolono mi zapisać się do harcerstwa ani robić wielu rzeczy, które robią zwykłe dzieci.

Na szczęście, rodzicom zależało na mojej edukacji, a pochodzę z mieściny, w której nie ma żadnej dobrej uczelni, więc gdy dobrze zdałam maturę (a jak miałam zdać, jeśli nauka była jedną z niewielu rzeczy, które było mi wolno?), to z wielkim bólem i pełni obaw, rodzice pozwolili mi na studia w Stolicy. Tak, wiem że byłam pełnoletnia, a mimo to piszę, że "pozwolili mi", bo wtedy nie przychodziło mi do głowy, że mogę o czymś zdecydować wbrew ich woli.

Cały okres studiów upłynął na udawaniu, że nie robię rzeczy, które robię, bo chcę je robić i mogę je robić (tak, pytałam wprost lekarza, którego znalazłam w Warszawie, pierwszego normalnego, nie ustawionego przez rodziców). W ukryciu przed rodzicami zrobiłam praktyki, staże, drugi, bardziej wymagający kierunek studiów, w ukryciu przed rodzicami zdałam prawo jazdy i pracowałam przez ostatnie dwa lata studiów. Niestety, ta cała sytuacja była dla mnie źródłem stresów i napięć, które zaowocowały problemami psychicznymi (depresja, nerwica, stany lękowe).

Na szczęście, byłam na tyle przytomna, by w miarę szybko zapukać do terapeuty. Jak zrobiło się lepiej, to postanowiłam powiedzieć o wszystkim rodzicom, wytłumaczyć im że jestem dorosła i mogę żyć jak chcę, bo tak naprawdę od 4-5 lat już żyję jak chcę, a moje zdrowie wcale się nie pogarsza (oprócz tego psychicznego).

Nie trafiło to do nich. Uznali, że jestem nieodpowiedzialną smarkulą. Stwierdzili, że mam natychmiast wracać do domu (stara, dwudziestoczteroletnia baba). Powiedzieli, że nie będą mi dawać już więcej pieniędzy. Byli w szoku, że od paru lat utrzymuję się sama, a pieniądze od nich trafiają na konto oszczędnościowe i mogę im je w każdej chwili oddać. Wyjaśniając, nie broniłam się przed comiesięcznymi przelewami od rodziców, bo wiedziałam, że odmowa ich przyjmowania skończy się ogromną awanturą, a sytuacja finansowa moich rodziców powodowała, że ta kwota w ogóle nie była dla nich odczuwalna.

Tak więc, wstrzymanie finansowania wcale nie ściągnęło mnie do domu. Zaczęło się piekło. Matka zaczęła się nagle pojawiać w Warszawie co tydzień, odwiedzać mnie bez zapowiedzi, "przypadkiem" spotykać mnie pod moją pracą i tak dalej. To znaczy, tych wydarzeń było dużo więcej (telefony, nasyłanie wujków, anonimy do pracy), ale opiszę je może kiedyś, teraz nie chcę o tym myśleć. Byłam na skraju wyczerpania nerwowego.

Wybawieniem wydała się... korporacja w której pracowałam. Udało mi się załatwić przeniesienie do oddziału w innym kraju na pół roku. To nie był awans, właściwie to miałam tam zarabiać trochę mniej niż w Warszawie (ale koszty życia także niższe).

I w tym momencie należy zakończyć wstęp traumatyczno-historyczny, do którego pewnie będę wiele razy odsyłać w kolejnych historiach (jeśli ktoś będzie chciał je czytać), a przejść do konkretnego zdarzenia, które chciałabym opisać.

Jak już załatwiłam wyjazd zagranicę, to poczułam się troszkę lepiej: taka dorosła, niezależna i wreszcie odrobinkę pewna siebie. Postanowiłam, że kasę z premii rocznej, paru dodatkowych zleceń i ekwiwalent za niewykorzystany urlop wydam na swój pierwszy samochód, którym pojadę do nowego życia w nowym kraju. ;) Akurat tato koleżanki sprzedawał swoje wozidło. Na brakujące kilka tysięcy wzięłam pożyczkę i stałam się posiadaczką kilkunastoletniego fiaciorka.

Przed wyjazdem z Polski postanowiłam odwiedzić Babcię, bo z nią kontakty ciągle utrzymywałam, mimo sytuacji między mną, a rodzicami. Zaparkowałam wóz pod blokiem Babci i poszłam porozmawiać, pożegnać się, przekonać, że nie musi się martwić (choć ona to rozumiała w przeciwieństwie do rodziców).

Siedząc u Babci usłyszałam huk i wycie alarmu mojego auta. Zeszłam na dół, na tyle na ile mogę, bo do biegania po schodach to ja się nie nadaję i zobaczyłam... starego dostawczaka z firmy moich rodziców wkomponowanego w bok mojego "nowego" auta. Okazało się, że ojciec firmowym gratem rozwalił mój samochód, licząc że się przestraszę i nie wyjadę.

Nie przestraszyłam się. Sytuacja nie pogorszyła moich relacji z rodzicami, bo gorsze być nie mogą. Pogorszyła trochę moją nerwicę. I depresję. Ale wyjechałam. Tylko auta szkoda. Ulysse rzadki model i drugiego takiego nie znalazłam i musiałam na jakiś czas zadowolić się nudnym volkswagenem. ;)

Gwoli wyjaśnienia powstałych wątpliwości "historia zmyślona, nie da się tyle rzeczy osiągnąć na raz": ja nic szczególnego jeszcze nie osiągnęłam. Zrobiłam licencjat z prostego i lekkiego kierunku, ostatnie dwa lata studiowania poważniejszego kierunku przepracowałam jako szeregowy pracownik korporacji. Dopiero od tego momentu zaczęłam utrzymywać się sama i odkładać kasę od rodziców. Zarabiałam poniżej średniej krajowej. Wynajmując mały pokoik udało mi się w dwa lata zaoszczędzić 8 tysięcy na kilkunastoletnie auto. Bo mało imprezowałam i nie byłam nigdzie na wakacjach.
Wyjazd za granicę nie jest żadnym awansem. To firma międzynarodowa, więc miałam możliwość przeniesienia się z szeregowego stanowiska w Polsce na tak samo szeregowe stanowisko daleko od Polski, bez awansu ani podwyżki. Było mi to potrzebne, więc skorzystałam z tej opcji.
A moje zdrowie pozwala mi aktualnie na prawie normalne życie. Muszę brać lekarstwa, przestrzegać diety i uważnie wybierać formy aktywności fizycznej. Kiedyś było dużo gorzej i stąd przewrażliwienie rodziców.

rodzice

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (338)

#35335

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Bank.

Wchodzi kobieta - młoda, długi włos blond, modne okulary przeciwsłoneczne, modny luźny t-shirt, modne szorty, modne trampki. Chód modelki wieńczony adekwatną pozą, bo a nuż ktoś ją niespodziewanie sfotografuje: wprawa w przyjmowaniu odpowiedniego ustawienia ciała zdawała się sugerować, że zdarza się to wyjątkowo często. Brakowało tylko wentylatora, który by wspomnianą jasną sierść rozwiewał i kobiety w tle retorycznie pytającej czy to jej urok, czy jednak Maybelline. W każdym razie, było na czym oko zawiesić.

No i podchodzi owa seksbomba do mego skromnego stanowiska i rzuca z akcentem godnym samego Aldo Apacza:

- Dszem dhobry.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
- Pszepraszam, bo ja słabo polsky. Czy mówisz angelsky?

No to ja - że jak najbardziej, w końcu człowiek światowy, a i serial zachodni niejeden w życiu widział. Konwersujemy sobie o jakimś tam koncie walutowym, o przelicznikach i innych bzdurach w języku Szekspira, a w trakcie rozmowy rzucił mi się w oczy (uszy?) wyjątkowo kiepski, jak na długoletnią emigrantkę, zasób słownictwa mojej nowej klientki. Bardzo dobrze markowała te niedostatki różnymi "emmm", "ammm" czekając na to, aż dżentelmeński instynkt zmusi mnie do pomocy damie w opałach.

No to pomagam, ale im dalej w las, tym klientka mniej zdaje się z naszej rozmowy wyciągać. Po latach w branży ludzkie niezrozumienie dla świata wielkiej finansjery jest już czymś naturalnym, więc nieco inaczej podchodzę do problemu. I jeszcze inaczej. I znów z innej strony. Po podejściu którymś z kolei dotarło do mnie, że to nie meritum sprawy stanowi trudność, tylko słowa których postanowiłem użyć... No cholera, kobieta patrzyła na mnie jak na kosmitę, próbując coś zrozumieć, wyłapywać kontekst, czytać z ruchu warg. Co jakiś czas uzupełniała swój zaskoczono-zniesmaczony wyraz twarzy kolejnym "oommm", "ehemmmm", cały czas będąc przy tym bardziej "hamerykańska" niż Wujek Sam "hymself".

Na rozwiązanie czekać długo nie trzeba było - do banku wchodzi chłopak, na oko w wieku dziewczyny. Podchodzi do biurka, przysłuchuje się rozmowie, wybucha śmiechem i w te słowy do dziewoi rzecze:

- Kaśka, przestań już, przecież ty dopiero do tych Stanów jedziesz i to, kur***, na trzy tygodnie!

Kobieta przybrała kolor dojrzałego buraka. Dobrego, swojskiego, jak najbardziej patriotycznie polskiego. Wybąkała tylko, że przeprasza za kłopot i oddaliła się w trybie natychmiastowym. Mnie natomiast udało się zachować profesjonalizm do końca i śmiechem strzeliłem dopiero w momencie, w którym zatrzasnęły się za nią drzwi.

Bank

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1283 (1355)

#75446

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hej.
Na pewno kojarzycie historie pszczelarza z Zawoi który wyrokiem sądu zmuszony jest do likwidacji pasieki.
Kto jest piekielny?

A-Pszczelarz który prowadzi pasiekę od kilku dziesięciu lat. Która to pasieka jest jego formą utrzymania.
B- lokatorzy sąsiadującego budynku którzy wprowadzili się niedawno
Fakty
Pszczelarz do tej pory nie miał problemu z pszczołami, sąsiadami lub innych w tej kwestii. Od jakiegoś czasu prowadzona jest akcja ratowania pszczół. Pasieka jest jedyną formą zarobku. Pasieka funkcjonuje dobrych parę lat.

Lokatorzy wprowadzili się nie dawno. Towarzystwo pszczół im nie odpowiada. Na domiar złego jeden z nich jest uczulony na jad pszczeli. Dom został kupiony świadomie.

Wyrokiem sądu pszczelarz zmuszony jest usunąć pszczoły z ich obecnego miejsca co wiąże się z ich prawdopodobną śmiercią bo pszczoły nie lubią zmian.

A- słabe
B- mocne



Na chwile obecna wszyscy oceniający zadecydowali ze nowi lokatorzy są PIEKIELNI.
Ja uważam tak samo.
Lokatorzy świadomie zdecydowali się na kupno domu na wsi. gdzie latem są pszczoły. Myślę ze uczulenie na jad pszczeli nie pojawiło się ostatni.
A)Czyli osoba z uczuleniem na jad świadomie kupuje dom na wsi
B) nie sądzę żeby przed zakupem nie sprawdzili okolicy i nie pytali sąsiadów co i jak wiec kolejny raz zwiększają ryzyko ukąszenia
A teraz piszą skargę na sąsiada bo im przeszkadzają pszczoły.
Przez jakiś czas mieszkałem niedaleko torów kolejowych. Przejazdy pociągów były naprawdę hałaśliwe. Nikt z mieszkańców nie pisał do sądu o zamknięcie torowiska gdyż mieszkanie w tym budynku było dobrowolne i każdy świadomie dokonał wyboru chcąc tam mieszkać.
Dla tego ja osobiście uważam że oprócz sąsiadów PIEKIELNY jest SĄD który wydaje tak absurdalne wyroki


PS. Jeśli nie zgadzasz się z moim zdaniem proszę napisz powód w komentarzu. jestem Bardzo ciekaw co sądzisz o całej tej sytuacji.

KTO JEST PIEKIELNY?

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (529)

#31731

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zasłyszane wczoraj w tramwaju.

Jedzie sobie dwóch dresów, 200% testosteronu, niedaleko nich stoi młody chłopak o dość kobiecym typie urody.
Dresy: - Hehe, ale ciotunia, pedałek k...a, pewnie się daje dymać za maseczki Olaya.
Chłopak nie reaguje, za to starsza pani się odzywa do jednego z dresów:
- A twój ojciec to nie był pedałek?
Dres: - Co k...a!? Po....o?
- Taki męski jesteś, że chyba dwóch facetów musiało cię robić.

Babcia mistrz. :-)

komunikacja_miejska

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2947 (3029)

#18448

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem chyba najczęściej zwalnianym „pracownikiem” marketów w tym kraju, a już z częstotliwością raz na miesiąc jestem „zwalniany” z tego samego marketu na „A”.

Z racji wykonywanego zawodu, stale muszę być „pod krawatem” i w garniturze. Czasem wracając do domu wpadam po drodze do wspomnianego marketu, a że w garniturze mało wygodnie więc zostawiam marynarkę w samochodzie.
Tak, facet w koszuli i krawacie na markecie jest systematycznie brany za obsługę.

Niemal za każdym razem znajdzie się osoba pytająca mnie o to czy tamto, w 90% to uprzejme pytania i jeśli mogę pomóc to pomagam, a jeśli nie to przepraszam i informuję że nie jestem z obsługi. No ale pozostaje jeszcze te 10% - (P)IEKIELNI.

Poniżej przytoczę parę przykładów z ostatnich dni, jak się spodoba to dodam więcej.

(J) ja, (Pa) piekielna, (Py) piekielny,
Efekty takich potyczek słownych są też standardowe więc będą tylko skróty:
(S) Awanturka i piekielny poszedł się poskarżyć na mnie za złą obsługę.
(Z) Krzyki i piekielny poszedł mnie zwolnić z pracy w markecie.

Stoisko odzieżowe:
Pa (władczym tonem) – Pokażesz mi gdzie pończochy.
J – Nie noszę ale będę musiał tego spróbować
(S)

Dział z warzywami
Py - Ej ty gdzie są banany?
J – W Afryce.
(S)

Dział z odzieżą i (P) z naręczem damskich fatałaszków
Pa – Co się gapi, może by mi tak pomógł z tym do przymierzalni?
J – Dziękuję za propozycję, ale jestem żonaty.
(S) + (Z)

Dział elektryczny i (P) z jakimś bliżej nie określonym pudełkiem.
Py - Wymień mi to.
J – Nie od tego tu jestem.
Py – A od czego k*rwa?
J – Od strzelenia do złodziei sklepowych.
(Z)

Buty – przykucnąłem przy niższej półce, wybierając mały rozmiar dla mojej pociechy, gdy czuję szturchanie w plecy, za mną siedzi (P) na stołeczku do przymierzania z butem w dłoni, którym mnie szturcha.
Py – Głuchy jesteś palancie, mówię byś mi przyniósł numer większe!
J – Nic z tego, a jak jeszcze raz usłyszę ‘palancie’ to mogę zrobić się agresywny.
Py (wstając przede mną) – Wiesz palancie, KTO JA JESTEM ?!!!
J ( wstając z pozycji kucającej ) – Gnój nie człowiek.

On 165 cm i około 70 kg, Ja 188 i blisko 100 kg.
Wyjątkowo szybko pobiegł mnie zwolnić, więc wyszedłem z zza regałów, by widzieć POK gdzie zmierzał.
Jedna z pań ze zdziwieniem patrzyła na nadciągającego piekielnego, zaś druga zobaczyła jak z dala macham im dłonią szeroko się uśmiechając, więc obróciła się plecami i tylko rytmicznie drgające ramiona świadczyły, że zanosi się ze śmiechu.

No tak, zapomniałem dodać, że niektórzy z obsługi już mnie kojarzą i tylko się uśmiechają gdy widzą jak wchodzę na sklep, bo Piekielnych to oni też już znają na pamięć ale im nie wolno, a mi jako klientowi... więc maja radochę, że ktoś ich wyręcza.

sklepy

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1037 (1107)

#52369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kupiłam sobie szafę. Sporo desek do noszenia, ciężkie jak diabli, więc koniecznie z transportem i składaniem.
Tragarze przywieźli, skręcili, pojechali w długą.

Dwa dni później przychodzi sąsiadka.
S: Dzień dobry, ja w takiej sprawie, bo to pani musi wiedzieć, że ja widziałam, że wczoraj tu jakaś firma u pani była.
J: Była, owszem, a o co chodzi?
S: No właśnie, a oni mi samochód porysowali!
J: Przykro mi... Ja dam pani numer do tej firmy, zadzwoni pani. Zresztą to niedaleko, można podejść nawet.
S: Tak, ja wiem, ja już tam byłam.
J: Aha. I jak się sprawa skończyła?
S: Oni mnie wyśmiali! Powiedzieli, że to nie oni!
J: A pani jest pewna, że to oni?
S: No pewnie! Przecież mąż widział, jak oni nosili jakieś paczki tu! Zrzucili na pewno! Ale się nie przyznają, to jasne... No, ale pani ich wynajęła, to pani odpowiada przecież. Więc ja chciałam się rozliczyć z panią.
J: Słucham?
S: Odszkodowanie. Bo przecież ktoś musi odpowiedzieć.
J: I pani wymyśliła, że ja, tak?
S: Pani, bo pani ich wynajęła, dla pani pracowali.
J: Ale to nie moi pracownicy, ja jestem raczej klientką.
S: No nieważne, ktoś musi. Mnie nie stać, żeby za lakier nowy płacić.
J: Żarty pani sobie stroi. Przykro mi, że ma pani uszkodzony samochód, ale jedyne co mogę zrobić, to dać pani numer do tego sklepu. Nic więcej. Zresztą, zadzwonię sama. Jak będę coś wiedzieć to do pani przyjdę.

Dzwonię, kierownik trochę zdegustowany, a trochę rozśmieszony opowiada, jak przyszła do nich baba ze skargą. Pojechali, obejrzeli uszkodzenia, okazało się, że jest to ewidentne przytarcie, w poziomie. Żadnego wgniecenia, odprysków. Wygląda, jak ślad po słupku... W dodatku już trochę zakurzone. Popukali się w głowy i kazali szukać jeleni gdzie indziej. I po tym pani trafiła do mnie z pretensjami.

Podzieliłam się historią z mężem. Pierwsze jego pytanie:
- To taki beżowy ford?
- Tak.
- No to on od tygodnia stoi z tym przytartym bokiem...

Bogatsza o te informacje odwiedzam sąsiadkę.

J: Pani jest pewna, że to robotnicy uszkodzili?
S: No widziałam przecież!
J: I widziała pani jak im coś spada?
S: No nie, ale nosili obok, przeciskali się!
J: A wie pani, że wyłudzenie jest karalne?
S: Pani mnie chce zastraszyć!
J: Nie, ja pani mówię, że mam świadków, że uszkodzenie jest od tygodnia. Tu są kamery na bramach. Jak pani chce, wzywamy policję, ale ja nie odpuszczę i pociągnę sprawy dalej.
S: To jest zastraszanie!
J: To niech pani wezwie policję. Tylko proszę mnie poinformować, też przedstawię sytuację. A do tego czasu, proszę mnie nie nachodzić.

I czekam już kolejny dzień, a policji jakoś nie ma...

dom wariatów

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1118 (1156)

#7351

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja działa się w jakże popularnym, w tym serwisie, hipermarkecie. Okres przedświąteczny, tłum, koszyki zapakowane po brzegi, kolejki do kas długie na kilometr. Stałem już czas jakiś, przede mną klient, jak wszyscy, nieco zirytowany kolejkami, z koszykiem jak wyżej - właśnie w trakcie kasowania. Trwało to dość długo, bo jeszcze dwa produkty miały złe kody. W międzyczasie do klienta podeszła (chyba) żona, po krótkiej rozmowie oznajmiła że ona poczeka na ławce za kasami.
Kasjerka skończyła kasować (wyszło dobre kilka setek), pan podaje jej kartę, ta przeciąga... i odmowa.
- Pani spróbuje jeszcze raz!
Kasjerka spróbowała i znowu odmowa. Po trzecim razie klient zaczął się pienić, że taki „gorący” okres a tu awaria. Kasjerka na to, że raczej nie, bo wcześniej wiele osób płaciło kartami i wszystko było ok. Na szczęście 15 m. dalej był bankomat, pan stwierdził, że szybko podejdzie. Kolejkowicze zacisnęli zęby, ale cóż było robić, czekali.
Po, rzeczywiście krótkiej, chwili wrócił klient, bez pieniędzy i zaczyna się pieklić, że jednak awaria i że jak to tak może być itd.
Wtrąciłem się grzecznie, że to jednak nie awaria bo ludzie wypłacają pieniądze z tego bankomatu (widać go było z miejsca gdzie staliśmy).
Tu klient nieco się zadumał, gestem przywołał partnerkę i zadał kluczowe pytanie:
- Kochanie, brałaś jakieś pieniądze z tego konta?
Ta z niewinnym uśmiechem i oczami jak u kota ze Shreka (a oczy miała ładne, muszę to przyznać):
- Nie, wczoraj tylko byłam na zakupach z Hanką.
Pan, po dłuższej chwili, z lekkim jękiem:
- Ale tam było ponad 3000.
- Ooo, nie wiedziałam, że tylko tyle...
Skończyło się na anulowaniu zakupów co oznaczało następne kilka minut czekania – choć dało się zauważyć wyraźnie weselsze miny kolejkowiczów.

Hipermarket

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1047 (1157)

#16642

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie opisujące piekielnych lekarzy weterynarii, pojawiają się tutaj ze zmiennym nasileniem. Zauważyłem, że najczęściej dotyczą one pokrzywdzonych właścicieli i ich pupili, w związku z czym postanowiłem przedstawić drugą stronę medalu.

W marcu uzyskałem tytuł lekarza weterynarii, a następnie rozpocząłem pracę w rodzinnej miejscowości. Zamierzam przedstawić tutaj, w formie krótkich epizodów, piekielnych właścicieli, którzy poprzez swoje postępowanie oraz tzw. "miłość do zwierząt" wyrządzają im krzywdę. [W]Właściciel/ka, [J]Ja.

Po kastracji psa, jako środek zapobiegający lizaniu rany pooperacyjnej, każdy pacjent otrzymuje kołnierz ochronny (zwany także elżbietańskim). Właściciele nie są zadowoleni z powyższego rozwiązania, ale w większości przypadków są w stanie zrozumieć jego celowość. W większości przypadków...
Pani, która wybrała naszą przychodnię po zabiegu, została poinformowana o wszystkich zaleceniach, w tym o konieczności noszenia kołnierza, przez jej pupila, przez okres 10dni(zdjęcie szwów). Po 10 dniach rzeczona osoba pojawia się u nas z psem, ten bez kołnierza (pomyśleliśmy, że zdjęła go dopiero dzisiaj). Po wymianie uprzejmości i ułożeniu delikwenta na grzbiecie zamiast ładnie zagojonej rany pooperacyjnej, naszym oczom ukazała się paskudna, zaropiała "dziura" o średnicy 3cm.

[J]Przepraszam, ale czy utrzymywała pani psa w kołnierzu?
[W]Nie, bo mój: "Bobasek, bimbasek, pieseczek, dzieciątko i co jeszcze tylko chcecie" przeżywał straszny stres, gdy miał na sobie kołnierz (uzasadnienie: w oczach innych ludzi i psów musiał wyglądać głupio). Nie mogłam na to patrzeć i ściągnęłam mu to paskudztwo!
Konsekwencje-długotrwałe gojenie się rany, tym razem pani musiała jednak założyć "to paskudztwo", pies otrzymywał antybiotyk. Wyglądanie głupio przez 10 dni byłoby dla niego mniej szkodliwe.

Epizod z żywieniem zwierząt towarzyszących w tle.

Wyznaję pewną zasadę, w większości przypadków, pomijając te nieliczne np. choroby metaboliczne, człowiek jest otyły z własnej nieprzymuszonej woli- za dużo żre. Ze zwierzętami jest inaczej, to my decydujemy o ilości i jakości pobieranego przez nie pokarmu. Mimo tego na co dzień słyszę: [K]Bo wie pan doktor jak moja "dorcia, dolcia, kuleczka, pieszczoszka..." (tutaj w roli głównej np.labrador 65kg), na mnie spojrzy swoimi oczkami, to muszę jej dać jeść!

Kolokwialnie mówiąc psu wysiadają stawy, serce, często miewa różnego rodzaju infekcje, a mimo tego paniusia nie widzi przyczyny powyższego stanu w 30kg nadwagi, którą dźwiga jej ukochana sunia. Po raz enty strzępię sobie język na temat: jak ważne jest racjonalne żywienie psa i jak poważny jest stan, do którego doprowadziła go właścicielka. Na twarzy paniusi widzę jedynie kpinę i politowanie pod tytułem "ja i tak wiem lepiej". W końcu jednak udaje mi się namówić właścicielkę na wdrożenie programu odchudzającego (sprzedaję jej specjalną karmę, informuję jak ma dawkować, jak odpowiednio dozować wysiłek fizyczny), grajcie surmy anielskie! Tutaj jednak czeka mnie zderzenie z twardą rzeczywistością-po tygodniu okazuje się, że pies przytył 1kg. O_o

[J]Czy zastosowała się pani do moich zaleceń?
[W]Tak dawałam tą karmę, ale jak ona tak na mnie patrzyła... bla bla bla bla etc.
Tym razem ja już nie słuchałem. Paniusia oprócz karmy odchudzającej, podawała psu wszystko co tylko chciał, a nawet jeszcze więcej "bo on taki biedny". To tak jakby oprócz kilograma schabu zjeść sałatkę "light" - jakie ciężkie jest to odchudzanie. Dlatego też, kiedy rzeczona paniusia (lub jej podobne) przychodzi ze łzami w oczach: [W]Mój piesek kuleje, dusi się, proszę mu pomóc, a był taki zdrowy... itp. brakuje mi słów. Drodzy właściciele nie kaleczcie swoich zwierząt, kot i pies nie mają wyglądać jak kulka i 4 patyczki! Przekarmiając swoich milusińskich wcale nie okazujecie im miłości.

Na koniec o największej zmorze spędzającej sen z powiek wszystkim lekarzom weterynarii, czyli samodzielnych próbach leczenia zwierzęcia przez właścicieli.
W dobie internetu coraz częściej spotykam się z tym negatywnym zjawiskiem. Nie wiem dlaczego, ale część posiadaczy zwierząt ubzdurała sobie, że pies czy kot jest organizmem dużo prostszym niż człowiek. Dlatego też mają w zwyczaju bagatelizowanie symptomów możliwej choroby-[W]Myślałem/am, że samo przejdzie. Niektórzy jednak idą dalej, myślą sobie, że oglądanie animal planet, nadrobi 5,5 roku studiów weterynaryjnych.

Dość częsta sytuacja: Pies intensywnie łzawi, oczy są przekrwione, co robi właściciel? Przemywa je oczywiście rumiankiem, po czym o zgrozo delikatne zapalenie spojówek przeradza się w zapalenie ropne. Uzasadnienie: Babcia przemywała mi oczy rumiankiem i było cacy!

Kolejny przykład geniuszu właścicieli: Na wstępie informuję, że dość częstą chorobą skóry jest tzw. Hot Spot (ropne miejscowe zapalenie skóry). W skrócie psa zaczyna swędzieć, wylizuje się i drapie w miejscu świądu przez co tworzy się rana. Drapanie i wylizywanie jeszcze bardziej ją zaogniają, co zwiększa świąd - błędne koło. Uczony właściciel smaruje ją jakimiś duperelami dla niemowląt, zasypką i czym tylko ma, aż po tygodniu decyduje się na wizytę u mnie. Konsekwencje: leczenie trwające minimum 2 tygodnie (tak to jest z chorobami skóry), duże koszty, stres dla niego i dla zwierzęcia. A można było przyjść jak tylko pies zaczął się drapać.

Ludzie szukają u nas pomocy, oceniają nas, często obmawiają za plecami, nazywają rzeźnikami([W]Bo moja Pusia tak płakała jak ten rzeźnik dawał jej zastrzyk). Prawie nigdy nie dostrzegają, że zły stan ich zwierzęcia jest wyłącznie ich winą. W mojej pracy istnieje jedno zwierzę, którego zachowanie potrafi wyprowadzić mnie z równowagi, mianowicie człowiek.

WET

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 900 (1016)

#64424

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Losowałem historie, gdy nagle jedna z nich przypomniała mi o sytuacji w jakiej był kiedyś mój kolega.

Kumpel z ubioru "metal". Długie włosy, uśmiech na twarzy, wzrost i budowa przeciętna. Nic nie wskazuje na to, że od małego trenuje kung fu, albo jedną z odmian tej sztuki.

Kolega nie jest w żadnym stopniu agresywny, nawet nie wyobrażam sobie go podczas bójki. Nigdy nie szukał okazji do pokazania co potrafi. Trenował dla sportu, zabawy i zdrowia.

Rok czy dwa lata temu po naszym mieście rozeszła się wiadomość o tym, jak to wylądował na komendzie. Gdy go spotkałem zapytałem go "coś to tam porobił". Okazało się, że historia rozpoczyna się nawet romantycznie.

Był z koleżanką na spacerze w piękny letni wieczór. Odprowadzał ją do jej mieszkania. Na osiedlu "podbiło" do niego dwóch dreso-absów, mieli jakieś sprawy do jego koleżanki. Ona nie chciała z nimi rozmawiać, więc zakończyła konwersację i chciała odejść. To się antagonistom nie spodobało. Jeden z nich uderzył dziewczynę w twarz, a drugi zaatakował Kung Fu Kolegę.

Kolejnego dnia (czy tam kilka dni później), na komisariacie odbyła się ciekawa scenka. Dwa napakowane dwumetrowe typy z zakazanymi gębami siedziały po jednej stronie stolika, jeden z nich miał połamaną rękę i żebra. Drugi przemieszczenie szczęki oraz twarz przypominającą zostawioną na słońcu brzoskwinię. Po drugiej stornie: mój kolega, przy nich wyglądający wręcz filigranowo, ale bez żadnych uszkodzeń ciała jedynie z ciepłym uśmiechem skierowanym na "poszkodowanych".

Gdy dresy ogłosiły, że wniosą sprawę o dotkliwe pobicie, policjanci płakali ze śmiechu. Jego koleżanka zeznała, że bronił ją przed napastnikami. Panowie Absy byli znani policji, dostali jakieś tam śmieszne zawiasy. Teraz kolega po prostu nie zapuszcza się samotnie w tamte rejony.

policja abso-dresy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 576 (672)