Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91238

przez ~Tomiswia29 ·
| Do ulubionych
Historia o rekrutacji przypomniała mi dyskusję z jaką musiałam walczyć podczas ostatnich świąt wielkanocnych.

W moim domu zawsze jawnie mówiło się o zarobkach w najbliższej rodzinie. A że zmieniłam pracę, o której rodzina wiedziała, że jestem w niej już ponad pół roku, to padło:
-To pewnie więcej zarabiasz, co?
-Nie, tyle samo co w poprzedniej firmie, ale mogę pracować całkowicie zdalnie, więc koszty dojazdu mi odpadają i wychodzę relatywnie na plus.
-Ale pracę się zmienia żeby zarabiać więcej! Ty taka ambitna w końcu jesteś, że albo awans albo większą pensja. -oburzyła się moja ciocia, będąca jednocześnie moją chrzestną.
-Ambicja już mi zeszła po poprzedniej pracy. Tu mam spokój, kończę pracę zawsze o czasie i przede wszystkim, mam normalnego szefa, który bez pretensji zwolni mnie godzinę z pracy, abym mogła pójść do dentysty czy urzędu.
-No ale w tamtej firmie to chyba tak źle nie miałaś.

Uświadomiłam ciocię, że owszem miałam. W teorii pracowałam w 5 osobowym zespole, na którego czele stała, dajmy na to Ania. Ania miała 37 lat, ja gdy zaczęłam pracę, 26. Mimo to miałam doświadczenie w pracy, bo od 2 roku studiów pracowałam w zawodzie. Ania miała być w przyszłości awansowana na dyrektora działu, który obecnie był, ale tylko na papierze. Przechodził wkrótce na emeryturę (bo pracował mimo wieku emerytalnego), miał pozycję w firmie i bardziej przychodził dla rozrywki, niż faktycznej pracy. Był bardzo fajny, ale faktyczne zarządzanie działem trafiło do Ani, która nie umiała tego robić. Była bardzo inteligentna, jednak nie rozumiała jak tworzyć zespół.

Przykładowo, pomagałam Asi- kobiecie, którą przeniesiono do nas "karnie", bo zwolnić nie można jej było. Za mało na dyscyplinarkę, do emerytury 3 lata. Całe życie pracowała w tej firmie, więc też nikt nie chciał jej wywalać. Dostała pracę u nas w dziale, gdzie miała przygotowywać faktury, robić archiwizację i ogarniać korespondencję. Jednak Asia nie potrafiła tworzyć Excela. Z tego zrobionego już korzystała, ale kiedyś przypadkiem "w coś kliknęła i jej nie działało". Odeszłam więc od swoich zadań (nie miałam nic pilnego) i naprawiłam jej formułę. Chciała się dowiedzieć jak to zrobiłam. Powoli dyktowałam jej kroki, a ona zapisywała sobie w zeszycie. W tym momencie weszła Ania, która z góry na dół, okrzyczała mnie, że "siedzę na pierdołach, a nie przy swoim biurku". Asia próbowała wytłumaczyć, że jej pomagam, ale Ania kazała mnie nie bronić.

Gdy pracowaliśmy pół roku razem, pojechałam na krótki wyjazd do Hiszpanii. Wróciłam z pierścionkiem, co od razu pozostałe koleżanki zauważyły i mi gratulowały zaręczyn. Gdy byłyśmy na przerwie (odgórnie narzucona o 12:30 do 12:45), pokazałam im zdjęcia. Widziała to Ania, która gdy skończyła się przerwa, zadzwoniła do mnie na biurko i zaprosiła do gabinetu. Z dobrej woli powiedziała, że ona woli, abym skupiła się na pracy, bo widzi, że jestem zdolna i chciałaby abym w przyszłości przejęła jej stanowisko, ale MUSZĘ SKUPIĆ SIĘ NA PRACY. Odparłam, że się skupiam, ale na przerwie lubię porozmawiać z dziewczynami. Na co Ania odparła:
-Nie mówię tylko o tym, a o priorytetach. W pewnym wieku wydaje się, że chłopak to wszystko, ale lepiej zająć się najpierw karierą, a potem facetami, tym bardziej, że widzę w tobie potencjał.

Wyszłam z tej rozmowy zniesmaczona. I od tego czasu, nawet gdy stałam przy kserze z Anią, rozmawiałyśmy wyłącznie na tematy służbowe.

Potem zaczęły się nadgodziny. Formalnie pracę zaczynałam o 8, kończyłam o 16. Jednak Ania zaczęła ustawiać spotkania tak, że zaczynały się one albo punkt 8 albo 15:30. Dwa razy jej odpuściłam, bo rzeczywiście był to duży projekt, który wymagał obecności kilku osób z różnych działów. Mojej również. Potem jednak pojawiły się tzw. dupospotkania, gdzie 70% czasu to była kawka i ciasteczka, a 30% omawianie faktycznego problemu, który potem i tak był rozpisywany mailowo.

Gdy liczba moich nadgodzin w ciągu jednego miesiąca dobiła do 16, chciałam odebrać je jako dwa dni wolnego. Wtedy Ania zanegowała, że tyle godzin nabiłam, bo według procedury nadgodziny zaczynają się nabijać od 15 minut. Więc gdy pracowałam np. 30 min dłużej, liczyła mi z tego 15. Napisałam w tej sprawie do dyrektora, który ręce umył i kazał wysłać zapytanie do kadr, które utkwiły mentalnością w latach 90 i żyły myślą, że do takiego prestiżowego miejsca każdy chce się dostać. Dostałam upomnienie, że moim czasem pracy dysponuje kierownik i to on mi rozpisuje urlop.

Wkurzona jak cholera, przestałam przychodzić wcześniej, aby być ogarnięta na spotkanie. Punkt 8 odbijałam kartę, a gdy spotkanie dobijało 16, pakowałam się i o 16:00 wychodziłam, nawet jeśli ktoś zabierał głos. Zostałam wezwana na dywanik. Odpowiedziałam, że mój czas pracy to 8-16, a skoro 15 min nie liczy się jako nadgodziny, to nie mam zamiaru siedzieć dłużej bez żadnego profitu.

I oj, to była moja najlepsza albo najgorsza decyzja. Ania zaczęła robić mi pod górę ze wszystkim. W głupim mailu potrafiła mi wyrzygać, że zamiast ";" na końcu podpunktów, użyłam ",", co WYGLĄDA NIEPROFESJONALNE. Zaczęła wytykać mi niekompetencję, gdy regulaminowo zaczęłam trzymać się godzin przerw i nie odbierałam od niej telefonu. Dziewczyny zaczęły mnie prosić o uspokojenie się, bo mnie zwolnią, a taka fajna dziewczyna jestem (byłam najmłodsza w zespole).

Przyszedł dzień moich urodzin, krótko przed rocznicą pracy w tym miejscu. Dziewczyny z działu kupiły mi symbolicznego kwiatka i wręczyły kartkę z życzeniami. Nie chciała się na niej podpisać Ania, bo to praca, a nie przedszkole. Dostałam naganę na maila, z wiadomością do kadr, że wbrew przepisom wewnątrzzakładowym przyniosłam tort i serwowałam go na swoim biurku, a jedzenie możemy przechowywać jedynie w kuchni.

Już wtedy wiedziałam, że moje i koleżanek interwencje u dyrektora nie dadzą rady i muszę się szykować na wypowiedzenie. Dostałam je na koniec miesiąca w wielkim stylu.

Ania wparowała do mojego pokoju i patrząc z góry, zaprosiła na rozmowę do gabinetu. Siedziała tam kierowniczka HR, która wręczyła mi wypowiedzenie umowy, gdzie jako powód rozwiązania podano (pisownia oryginalna) rarzącą niekompetencję. Program do kadr był stary i nie wyłapywał błędów. Zapytałam się o to, czy poprawią mi literówkę, bo inaczej nie podpiszę. Z łaską kadrowa przekreśliła długopisem rz i wpisała ż. Oświadczyła, że to wypowiedzenie do kartoteki i po prawdziwe mam przyjść do HR (norma, nazywaliśmy to walk of shame- ale dla zakładu pracy). Walk of shame odbywał się w ostatnim tygodniu miesiąca we wtorek i czwartek. We wtorek zleceniobiorcy, w czwartek pracownicy.

Powiedziałam, że skoro jestem tak beznadziejna, to może rozwiążmy umowę za porozumieniem stron, bo nie chcę tu już przychodzić do tak toksycznej atmosfery. Nie zgodzili się.

Przez niecały miesiąc przychodziłam udawać pracę, a osoby z mojego pokoju, były wściekłe na Anię, bo rozpoczęła rekrutację na moje miejsce, gdy jeszcze realnie byłam u nich w zespole. Gdy znaleziono osobę dostępną od ręki, dano mi urlop i to odpłatny, bylebym już się nie pojawiła.

Jednak musiałam jeszcze przyjść raz po obiegówkę i raz odbierałam koleżankę z sąsiedniego biurka, na umówiony jeszcze za czasów wspólnej pracy koncert, który odbył się 3 miesiące później. Jak się dowiedziałam nowa super pracownica (jak ją przedstawiono) po 3 miesiącach zrezygnowała ze współpracy, bo cytując "do takiego PRLu nie chciała wracać".

I wiecie co? Teraz jest to dla mnie śmieszne, a wtedy tak stresowała mnie ta sytuacja, że co rano mnie aż mdliło ze stresu. Jednocześnie moje rozmowy kwalifikacyjne nie mogły się odbywać inaczej niż popołudniami, co nie każdemu pasowało i mnie skreślali z listy. Dopiero na wypowiedzeniu dostałam wolne godziny i zaczęłam chodzić normalnie na rozmowy. Co pozwoliło mi znaleźć moją obecną pracę, gdzie stresu nie mam i rzeczywiście mam normalnego szefa.

praca zmiana

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (130)

#90006

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Kolega zamówił w połowie Listopada na Shopee figurkę kolekcjonerską. Na prezent dla syna.

Szła z Chin. Shenzen Hong Kong potem Amsterdam. Polska i poczta. Od 6 Grudnia utknęła w oddziale w Komornikach.

Po telefonach na infolinię itd stwierdzono, że prawdopodobnie zaginęła.

poczta

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (173)

#91242

przez ~olkal ·
| Do ulubionych
Bardzo przykre dla mnie jako kobiety i matki jest bagatelizowanie przemocy wobec mężczyzn, a co gorsza wyśmiewanie wykorzystywania seksualnego chłopców.

Mam młodszego kuzyna. Kuzyn był zwykłym nastolatkiem, któremu hormony uderzały do głowy. Nic takiego, gdyby nie to, że mając 16 lat (czyli już legalnie) został uwiedziony przez 27-letnią, o zgrozo, znajomą rodziny. Romans był najpierw tajemnicą, a po przypadkowym ujawnieniu przez rodziców, przerodził się ku rozpaczy cioci i wujka w związek. Dziewczyna manipulowała kuzynem, odcinała go od rodziny, znajomych, zaczął zawalać szkołę, całe dnie spędzał z nią (była bezrobotna).
Zaczął nienawidzić rodziców, którzy nie potrafili tego związku zaakceptować. W domu były awantury, kuzyn uciekał do kochanki.

Zrezygnowani rodzice zaproponowali kompromis - niech się z nią spotyka, ale chodzi do szkoły, uczy się. Dziewczyna z czasem stawała się coraz bardziej toksyczna, uważała, że kontakty z rówieśniczkami, spędzanie czasu ze znajomymi czy rodziną to zdrada. Namawiała go do kradzieży, pobić, częstowała alkoholem. Trwało to ponad rok. Kuzyn przejrzał na oczy, gdy zaczęła namawiać go do trójkątów z innymi mężczyznami, a na odmowę reagowała agresją, biciem go, poniżaniem, wyzwiskami.
Efektem tego było powtarzanie klasy w szkole, totalnie rozwalona psychika, którą leczy do dziś (7 lat później).

Kuzyn rzadko komukolwiek poza rodziną się z tego zwierza, bo co słyszy?
- sam chciałeś;
- nie mów, że ci źle było w łóżko ze starszą;
- trzeba było się nie dawać;
- ile ja bym dał za taką znajomość!
- sam jej pewnie też nie szanowałeś;
- może była chora;
- poruchał i jeszcze się skarży.

Wyobrażacie sobie takie komentarze w sytuacji, gdyby odwrócić płcie? A co dopiero podobne komentarze, gdy chodzi o osoby jeszcze młodsze? Nikt nie ma wątpliwości, że uwodzenie małoletniej przez dorosłego faceta jest złe, a przy informacjach o wykorzystaniu małoletnich chłopców przez dorosłe kobiety faceci rozpływają się nad tym, że szkoda, że ich żadna nie uwiodła, jak mieli po 13 lat. Co jest nie tak z tymi ludźmi? Przyklasnęliby gdyby chodziło o ich syna? Jeśli tak to mogę tylko współczuć ich dzieciom...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (98)

#91241

przez ~Aaron8375 ·
| Do ulubionych
Na głównej pojawiła się historia o biednej zapracowanej cioci. Normalnie historia 1:1 jak mojej teściowej, o ile uwzględnimy tylko jej perspektywę.

Moja teściowa od zawsze pracowała w domu i wychowywała dzieci. Moją żonę zaczęła wpuszczać do kuchni, aby zrobiła sobie kanapkę, dopiero w wieku 15 lat. Dlatego do dzisiaj ja gotuję, a żona po gotowaniu sprząta ;)

Teściowa robiła duże święta, mimo naszych protestów, że chętnie wpadniemy drugiego dnia świąt na kawę. I tak kawa u teściowej to były 4 dania i 3 desery. Gdy pytaliśmy się co przywieźć, mówiła że nic.

No i tak się przyzwyczailiśmy, bo nawet jak coś przywieźliśmy swojego, to teściowa "chowała to na później" i sama dawała swoje rzeczy. Stwierdziliśmy, że więc to bez sensu.

Gdy teść pożegnał się ze światem w czasach covida, liczyliśmy, że teściowa się uspokoi i uda nam się ja zaprosić do siebie. Odmówiła, bo tradycja to tradycja i wszyscy mamy się spotkać u niej (ja, moja małżonka, szwagier z żoną i dziećmi oraz moi rodzice). Powiesiliśmy, że w tym roku mieliśmy ochotę na święta we dwoje, tym bardziej, że żona wylosowała dyżur w wigilię do 15. Do teściowej mamy jeszcze 2h jazdy. Podobnie siostra mojej żony - była w kolejnej ciąży i z 2-letnimi bliźniakami, chciała pobyć u siebie. Ustaliliśmy że teściowa przyjedzie do nas na wigilię, a pierwszego dnia świąt na kolację pojedziemy do nich.

Teściowa nie zaaprobowała naszego pomysłu, bo to wbrew tradycji. Spędziła święta u swojego brata, narzekając, że zostawiliśmy ją w pierwsze święta bez teścia. Dopiero nasze naprostowanie sytuacji postawiło nas w normalnym świetle, a nie jako ostatnich zwyroli.

Potem teściową zaczęło przerastać utrzymanie domu. Udało nam się znaleźć kupców, a sami postawiliśmy jej mały domek 70m2 (prefabrykat bez zezwolenia). Teściowa więc stwierdziła, że i tak nas na święta zapraszam. Zapytaliśmy się bez złośliwości jak ma zamiar zmieścić na takim metrażu w sumie 8 osób i niemowlaka. Stwierdziła, że to nie problem i damy radę.

Stanęło na tym, że my wzięliśmy hotel, bo dwa dodatkowe pokoiki przejęła siostra żony. Teściowa znowu cały dzień gotowała i jednocześnie zignorowała prośby o dostosowanie jedzenia pod dzieci. Czyli na stół trafiło wszystko co bardzo słodkie, z dużą ilością tłuszczu i soli, bo ta przecież nie szkodzi.

W ubiegłe święta już się nie daliśmy wrobić i postawiliśmy ultimatum, że albo przyjeżdża do nas, albo wcale się nie widzimy, bo na te święta mieli przyjechać do nas moi rodzice. Teściowa się nie pojawiła, mimo zaproszenia i kupionego na pociąg biletu.

Jaką wersję przedstawiła teściowa u swojej siostry? Zwyrolskie córki zostawiły ją na święta samą, a ona zawsze dawała im tyle od siebie. Nic nie musiały przywozić, nic nie musiały gotować, sprzątać. Przyjeżdżały na gotowe, a teraz ją porzuciliśmy jak zużytą szmatę.

Mnie ogarnęła wściekłość, bo 1 dnia świąt dostaliśmy telefon od kuzynki żony z tą wersją wydarzeń. Jej się nie chciało w to wierzyć, ale jej rodzice łyknęli wszystko jak pelikany. Gdy moi rodzice usłyszeli o problemie z teściową, chcieli wrócić do siebie, bylebyśmy z nią czas spędzili. I mieliśmy przez chwilę dylemat, a potem potwierdziliśmy, że nie.

Już kilka razy daliśmy się jej zmanipulować, teraz albo się dostosuje do naszych zasad, albo niech jej historia o wyrodnych córkach się zrealizuje. Zadzwoniliśmy do niej 1 dnia świąt z pytaniem dlaczego nie przyjechała. Powiedziała, że to było za daleko i ona nam naszykowała już pokój u siebie i czeka z ciepłym obiadem. Postawiliśmy granicę i ponowiliśmy zaproszenie do nas.

Niestety siostra żony dała się wrobić i od tego czasu, teściowa się do nas nie odzywa, mówiąc że jesteśmy niewdzięczni.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (67)

#91240

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie o pracy, tylko z "życia prywatnego", ale wstęp o pracy niezbędny, bo wyjaśniający pewne rzeczy.

Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, a także jako asystent osoby niepełnosprawnej (umowa-zlecenie). W ramach tej drugiej pracy (tak, wiem, to zlecenie, ale będę używała słów "pracodawca", a nie "zleceniodawca") przysługuje mi zwrot kosztów za taksówki, jeśli jadę gdzieś z podopiecznym. Oczywiście wymaga to wypełnienia miliona papierków, wyjazd musi się zgadzać z godzinami w karcie pracy, gdzie opisuję, w jakich godzinach byłam u podopiecznego, oprócz tego muszę wypełnić jeszcze inna kartę, już taką typowo "wyjazdową", do której muszę dołączyć paragony.

Piekielność pierwsza - mojego pracodawcy (jest nim MOPS, jakby kto pytał, co dużo wyjaśnia). Najpierw życzyli sobie fakturę, na co gdzieś tak co drugi taksówkarz parskał mi śmiechem albo robił wielkie oczy, po długich bojach (nie tylko moich, wszyscy asystenci protestowali przeciwko temu absurdowi) MOPS łaskawie zgodził się na paragon z kasy fiskalnej. Niestety, firma taksówkowa, z której usług korzystam, przechodzi na paragony sms-owe, tzn. paragon przychodzi na nr tel., z którego się zamawiało taksówkę, można go sobie pobrać i wydrukować.

Piekielność druga - owszem, pobrać i wydrukować mogę, ale chyba tylko w celu oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie, bo MOPS nie uznaje tych paragonów elektronicznych, twierdząc że "takie coś to każdy może sobie wydrukować". Na ironiczne pytania taksówkarzy, że dlaczego mój pracodawca nie honoruje tych paragonów, skoro nawet Urząd Skarbowy je honoruje, odpowiadam grzecznie, że nie wiem, ale mogą się zapytać. I że ja nie robię im na złość, prosząc o "papierek" z kasy fiskalnej, a nie ma sms-a, tylko tak po prostu muszę.

W związku z tym, że nie mam ochoty bulić za taksówki z własnej kieszeni, zazwyczaj dzwoniąc i zamawiając taksówkę zaznaczam, że proszę o kierowcę, który ma kasę fiskalną w samochodzie, podkreślając, że elektroniczny paragon nie wchodzi w grę. I że jestem w stanie nawet dłużej poczekać na taksówkę, ale ma przyjechać taka, w której po opłaceniu kursu dostanę "papierek" do ręki. Tutaj chciałabym dopowiedzieć, że NIE JEST to wpisane na stałe przy moim koncie klienta, a przynajmniej ja o to nie prosiłam, czasem jeżdżę również całkowicie prywatnie i wtedy paragon może być z kasy fiskalnej, na sms-a albo może wcale go nie być, lotto mi to.

Przydługi wstęp, ale niestety konieczny, przechodzę do dzisiejszej sytuacji. Młoda jechała dzisiaj na zawody, wyjazd o nieludzkiej godzinie 4.30, z racji tego, że dziś sobota, komunikacja miejska odpada (gdzieś od 5.00 zaczynają kursować autobusy). Wczoraj koło 22-giej zamówiłam taksówkę na 4.15 rano. Zlecenie przyjęte, dostałam potwierdzającego sms-a, cudownie, prawda?

No nie. Od godz. 4.10 dostałam trzy sms-y "jedzie do ciebie taksówka (model i rocznik)", za każdym razem inny, natomiast taryfy ani widu, ani słychu. O godz. 4.20 dzwonię do firmy z zapytaniem, gdzie moja taksówka??? "Aaa, bo pani ma tu zaznaczone na stałe, że potrzebuje pani paragon z kasy fiskalnej, no nie dysponujemy w tej chwili takim pojazdem...".

Kur...tyna wodna, z jakiej racji "na stałe"? Nie prosiłam o to, co mam wpisane na stałe, to mam, ale na pewno nie to! Krótko i zwięźle uświadomiłam panią, że potrzebuję taksówkę, nie paragon, a nawet jakbym potrzebowała za ten kurs paragon z kasy fiskalnej, to po to zamawiam taryfę jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, żeby do tej 4.15 to "ogarnęli"!

Przyjechał o 4.28. Na szczęście ode mnie na dworzec jedzie się 5 minut, a Młoda nie jechała pociągiem czy PKS-em, tylko wynajętym autokarem, więc spokojnie by poczekali parę minut. Ale jeszcze byli w trakcie pakowania klamotów.

Ale kawy rano już nie potrzebowałam.

taxi

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (102)

#90262

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nikt nie lubi jeździć drogami ozdobionymi żółtymi pudełkami radarów co kilka mil. Niestety, czasami trzeba.

I sama jazda nie byłaby denerwująca - ot, nastawiam sobie tempomat albo limiter i spoko jadę.

I byłoby spoko, ale sporą część kierowców czuje potrzebę nadmiernego zwalniania.
Autostrada, limit 70mph - zbliżamy się do kamery i na wszelki wypadek dajemy gwałtownie po hamulcach - tak do 65, czasem 60.

Droga do 60mph - Waze daje znać o kamerze - no to hamulec i 50.

Droga w mieście - standardowo 30mph - no to nagle okazuje się, że samochód przede mną, który jechał sobie spokojnie 32 - 33mph nagle jedzie 25.

I jeździj tu człowieku płynnie, jak kierowca przed tobą woli dać po hamulcach na wszelki wypadek.
Pół biedy, jak jest to stopniowe delikatne wytracanie prędkości - ale ile razy jeden z drugim się zagapi i urządza prawie że hamowanie awaryjne tuż przed kamerą.

Dodam jeszcze, że tuż za kamerą jeden z drugim - gaz do dechy - odrabia stracone 10 sekund.

Dobrze, że lubię swoje autko i zniżki i zawsze trzymam sensowny odstęp :-)

radar prędkość hamowanie

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (147)

#91235

przez ~macka ·
| Do ulubionych
Dzisiaj zwątpiłam trochę w ten świat.

Zasuwam przez centrum Krakowa do pracy, z daleka widzę jakiegoś młodego chłopaka, trzymającego przed sobą coś czarnego, jak teczka (skrzyneczkę zasłaniał).

Jak jestem dość blisko, zagaduje mnie:
- Przepraszam, mówisz po polsku?
- Tak.
- Ja też, ale jestem z Mołdawii, mam na imię (nie zapamiętałam), jesteś z Krakowa?
- Tak.
- Zbieram pieniądze dla niepełnosprawnego dziecka, które chciałoby zostać piłkarzem - pokazuje mi dość małą skrzyneczkę ze zdjęciem jakiegoś dziecka.

Już wyciągam portfel, jakieś drobne mam, gdy chłopak dodaje: ale tylko 20, 50, 100 zł. Drobne nie bardzo.

Aha. To sobie poszłam.

ulica zbiorka

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (124)

#90678

przez ~Matkapsychopatka ·
| Do ulubionych
Kto tu jest piekielny? Bo ja już odchodzę od zmysłów i może faktycznie to ja!

W skrócie: mieszkam z mężem i dwójką dzieci (nastolatek i 4letnia dziołcha) w bloku. A nad nami samotna matka.
Ze wszystkimi sąsiadami się dogadujemy, rozmawiamy, jak coś komuś nie pasuje to dyskutujemy i wspólnie dochodzimy do rozwiązania problemu. Starszym sąsiadom wnosimy zakupy, innym podlewamy rośliny podczas ich nieobecności i jakoś to się kręci.

Nad nami mieszka kobieta, która sama wychowuje dziecko. Znaliśmy jej męża, który kilka lat temu po kolejnej awanturze się wyprowadził. Facet był fajny, spokojny, zaangażowany. Ale jej zawsze coś nie pasowało. Ledwo chłop wrócił z pracy do domu a jej krzyki było słychać na całej klatce. Tak że facet się spakował i widzieliśmy go tylko kilka razy jak próbował się z dzieckiem zobaczyć. Od tamtej pory mieszka tylko ona i dziecko.

I teraz do brzegu. Mój mąż dużo pracuje, ja zresztą też. Żeby pogodzić to z wychowywaniem dzieci to zdarza się, że któreś z nas pracuje w weekendy (oboje pracujemy zdalnie). Mój nastolatek chodzi już do szkoły, po szkole idzie sam na dodatkowe zajęcia, odrabia lekcje itd. Dużo czasu spędza na dworze, a w weekend albo szaleje ze znajomymi albo wyskoczy gdzieś z nami. Młoda chodzi do przedszkola a po przedszkolu raczej jesteśmy na dworze - chyba, że choroba albo oberwanie chmury. Deszcz nam nie straszny bo kalosze mamy i lubimy kałuże. Staramy się dzieciom zapewniać czas aktywnie, ale potrafią też się nudzić czy bawić same. W weekendy też idziemy na rower, rolki, do parku, czy cokolwiek. W domu zakaz biegania, rzucania, skakania. Można potańczyć, pośpiewać, klocki pobudować. Od biegania jest podwórko - pod nami mieszka rodzina z 3 dzieci i też mają podobne zasady, nigdy się nie skarżyli żeby nas było słychać.

Natomiast sąsiadka z góry non stop siedzi z dzieckiem w domu. Zawozi je do przedszkola, odbiera i tyle. Popołudnia w domu, całe weekendy siedzą w domu. Niezależnie od pogody. Dziecko jest już bardzo otyłe przez brak ruchu, w mieszkaniu sufit mi się trzęsie bo dziecko non stop biega od ściany do ściany i skacze. Dodatkowo tak jak matka, chodzi z pięty. Zbliża się koniec wakacji a oni nigdzie nie byli, całe dnie siedzą w domu, TV na full i bieganie od ściany do ściany. Już kilka lat temu proponowałam sąsiadce że wezmę jej dziecko na spacer, żeby dała znać. Proponowałam to też później. Zawsze "nie" i koniec. No OK, może nie lubi sąsiadów czy coś. Furtka była otwarta.

Tak jak wspominałam - pracujemy z domu, w weekendy też. Kiedy któreś z nas pracuje w weekend to drugie zabiera gdzieś dzieci. Choćby na plac zabaw niedaleko bloku. A u sąsiadki na górze tupanie od rana do nocy. Któregoś razu nie wytrzymałam i poszłam do niej na górę, żeby poprosić o nie skakanie. Sąsiadka zareagowała bardzo agresywnie, krzykiem, że może robić sobie co chce i nie obchodzi jej że coś mi przeszkadza. W sumie przez kilka lat byliśmy u niej 3 razy prosić o nie granie piłką w domu, nie skakanie przez cały dzień. Za każdym razem krzyk, agresja i wyzwiska że to ja jestem zła bo się czepiam. Wydaje mi się, że 3 prośby (!) w 6lat to chyba nie jest dużo...

Sama mam dzieci, w domu układają klocki, czasem coś spadnie, jak się chce czymś pochwalić to też potrafi przebić przez całą chałupę z wrzaskiem, ale to są pojedyncze sytuacje. Dzieci potrzebują podwórka, przyjaciół, socjalizacji. Wychodzę z dziećmi, mąż też. Kolegujemy się z ludźmi w bloku. A sąsiadka z góry izoluje (więzi!) to dziecko. Piękna pogoda była całe wakacje i nigdzie nie wyszły. Spacer robią tylko po lody do pobliskiej Żabki i 10 minut i są w domu. Szkoda mi tego dziecka - jest jak dzikus. Ani spaceru, ani placu zabaw, ani rolek, roweru - nic...

Coś z tym robić? Nic? Wydziwiam? Przesadzam? Ciężko wytrzymać w mieszkaniu, pracować czy odrabiać lekcje jak sufit się trzęsie jakby ktoś tam POGO urządzał.

Blok mieszkanie Leszno

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (176)

#91233

przez ~nielubiepalaczy ·
| Do ulubionych
Wszyscy palący ludzie - nienawidzę Was. Nienawidzę Was wszystkich po kolei i nienawidzę Waszego nałogu, w którym jestem pośrednio zmuszona uczestniczyć.

A robię to, gdy stoję na przystanku, gdy przechodzę pod jakimś lokalem i pracownik sobie wyszedł "na przerwę", gdy idę po prostu chodnikiem i idzie przede mną palacz albo stoi grupka ludzi i rozmawia - i muszę te wszystkie opary wdychać. Tak, to czuć, to jest dym, który nie leci w górę, ale również na boki, a gdy wieje wiatr czuć to wszędzie, nawet jak człowieka nie widać!

Co Wam w tych papierosach tak imponuje? To nie ma absolutnie ŻADNYCH korzyści. Drogie, śmierdzi przeokrutnie, zatruwa organizm Twój i osób, które są zmuszone to bycia biernymi palaczami. To jest nałóg - szkodliwy jak każdy innymi i jak z każdym innym można walczyć z nim, by rzucić. Naprawdę nie potrafię wskazać żadnych pozytywnych stron palenia papierosów. Chwilowe uczucie radości, stymulacja układu nerwowego - jesteście w stanie to osiągnąć w tańszy i zdrowszy sposób, i nawet więcej - tych sposobów jest cała masa, wystarczy się postarać i to znaleźć.

Nie ma dnia, abym mogła rano iść na przystanek a potem po pracy wrócić spacerem do domu i nie wąchać tego smrodu, bo zawsze i wszędzie znajdzie się ktosiek, który to musi popsuć, bo nie wytrzyma.

A już zupełnie nie jestem umysłem w stanie ogarnąć sytuacji, gdy widzę, że idzie przykładowo mama z dziećmi, z wózkiem, albo mama z babcią i z wózkiem, i jedna z nich albo obydwie palą. Przy dzieciach! Ostatnio w parku na ławce siedziały dwie kobiety z wózkiem, obydwie paliły przy tym dziecku. Czy Wy naprawdę myślicie, że tego nie czuć, bo się odwrócicie w drugą stronę albo opuścicie rękę pod ławkę? Dorośli ludzie a tacy głupi.

Nie trafia do mnie argument "to nie wąchaj", "jestem wolnym człowiekiem, mogę robić co chcę". Możesz na przykład Ty po prostu nie smrodzić komuś prosto w twarz albo zwyczajnie przestać oddychać. A Twoja wolność kończy się w miejscu, gdy zaczyna się wolność innego człowieka. Niestety, żyjemy w społeczeństwie i nie jesteśmy pępkami świata, świat nie kręci się wokół nas i idąc na spacer, możesz człowieku pomyśleć, czy ktoś za mną będzie musiał wąchać ten smród, który mam ochotę teraz odpalić.

Nie możecie po prostu zapalić w miejscu, w którym nikogo nie ma? Nie możecie się powstrzymać na chwilę, aż przejdziecie w miejsce, w którym sobie na spokojnie będzie mogli na to pozwolić? Ja nie mam ochoty być zmuszana do wąchania tego. Bardzo bym chciała tego nie wąchać, ale nie zawsze mam wybór - ktoś idzie centralnie przede mną, a nie mogę wyminąć, albo stoimy na przystanku. Ile można wstrzymywać oddech? Poza tym palenie na przystankach autobusowych jest chyba zakazane, prawda?

Przestańcie być takimi egoistami z tym paleniem, włączcie empatię. Pal w otoczeniu ludzi, którzy tego chcą albo z dala od ludzi w ogóle.

otoczenie palacze

Skomentuj (75) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (206)

#91234

przez ~konellllka ·
| Do ulubionych
Historie, które ostatnio tu przeczytałam zainspirowały mnie do opisania historii z mojej rodziny.

Mam ciocię, która ma 70 lat, jest wdową i ma trójkę dzieci.
Ciocia z wujkiem mieszkali na wsi. Wszystkie dzieci wyjechały na studia do miasta.

Wujek był prostym człowiekiem, rolnikiem, ciocia pomagała w gospodarstwie i trochę dorabiała po sąsiadach. Wioska, w której mieszkała to maleńka miejscowość, ledwie kilka gospodarstw. Sklepy, kościół, przychodnia - wszędzie trzeba dojeżdżać do sąsiednich wiosek.

Moje kuzynostwo urządziło się w mieście, wszystkim powodzi się nieźle. Jedna kuzynka wyszła za mąż, ma dwójkę dzieci, mieszkają z mężem w sporym domu. Druga kuzynka z partnerem w mieszkaniu własnościowym, kuzyn z partnerką i dzieckiem też w na swoim.

Dopóki żył wujek, wszystko było ok, wujek miał samochód, mieszkali sobie w tej wioseczce we dwójkę, dzieci często przyjeżdżały na święta, ot tak na weekend na wsi, a kuzynka nawet czasem podrzucała wnuki na tydzień czy dwa.
Niestety, 5 lat temu wujek zmarł. Na szczęście głupi nie był i całkiem dobrze zabezpieczył żonę na starość. Ciocia mieszkała jeszcze jakiś czas na wsi, radziła sobie, dojeżdżała wszędzie rowerem, ale zaczęła się po prostu czuć samotna. Dzieci, owszem, przyjeżdżały, ale wiadomo, wszyscy mają swoje życie, a ciocia jednak na co dzień była sama.

Trzeba też powiedzieć, że gdy dzieci zapowiadały się z wizytą, to zawsze pojawiały się sugestie, że zjedliby bigosu albo może zraziki, chętnie też szarlotka na deser. A ciocia jeździła rowerem i 3 km na rowerze woziła te zakupy na obiad dla kilku osób.

Pamiętam w jakim byłam szoku, gdy ciocia zaprosiła nas na swoje urodziny - pojechałam z mamą i moją córką. Obie kuzynki, jak i ich partnerzy, nie kiwnęli nawet paluszkiem, żeby pomóc nakryć do stołu, posprzątać talerze czy cokolwiek. Wszyscy jak książęta, podczas gdy ciocia, mama, ja i córka wszystkim się zajmowałyśmy. Ciocia nie prosiła o pomoc, to fakt, ale też ucieszyła się, że my po prostu zaczęłyśmy coś robić, bo to dla nas normalne.

Ogólnie nawet po śmierci wujka pozostała tradycja spotykania się na święta u cioci - kuzynostwo przyjeżdżało zawsze do mamusi w odwiedziny i dawali się obsługiwać. Ciocia czasem prosiła mamę, aby przyjechała z miasta samochodem i pomogła jej zrobić zakupy, bo dzieci przyjeżdżają na święta, trzeba nagotować, bo głodni, a ile można na rowerze przewieźć? Gdy prosiła dzieci o to, aby przywieźli jej zakupy albo podwieźli do sklepu - oczywiście, nikt nie miał czasu, a potem jeszcze pretensje, że nie ma czegoś, co by chętnie zjedli.

Ciocia jednak się nie skarżyła i dopiero ostatnio powyżalała się mojej mamie, bo chyba przelała się czara goryczy.
Otóż ciocia już jakiś czas rozmyślała o przeprowadzce do miasta. Chciała być bliżej rodziny, siostry, dzieci, wnuków, mieć sklep, lekarza, kościół pod nosem.
Domu nie chciała sprzedawać, ale jak wspomniałam, wujek ją zabezpieczył, ciocia sprzedała kawałek ziemi i kupiła kawalerkę całkiem niedaleko najstarszej córki.

Niestety, z dziećmi wcale nie spotykała się częściej niż dotychczas. Nikt nie miał dla niej czasu, nikt nie odwiedzał, nawet rzadko kiedy dzwonił. Jedyny plus, że miała bliżej do moich rodziców czy do mnie i mojej rodziny.

Nadeszły jednak święta Bożego Narodzenia i tu dzieci się odezwały, czy mama wyprawi Święta jak zwykle w domu na wsi. Ciocia zgodziła się, pojechała kilka dni wcześniej nagrzać w domu, posprzątać i rozpocząć gotowanie. Święta udane, ale zmęczyło to ciocię na tyle, że przy kolejnych Świętach (Wielkanoc) powiedziała dzieciom, że wolałaby spędzić Święta w mieście. Dzieci były zaskoczone i zapytały, gdzie ona chce te Święta urządzić, bo u siebie w kawalerce nie ma przecież miejsca. Ciocia zasugerowała, że w końcu można by urządzić Święta u któregoś z dorosłych dzieci (wszyscy są po 40).

Najstarsza córka zgodziła się rodzinę ugościć u siebie, ale oczywiście oczekiwała, że ciocia przyjdzie i wcześniej wszystkie ugotuje. Ciocia się jednak zbuntowała, powiedziała, że owszem ugotuje kilka rzeczy, ale już nie w takich ilościach jak wcześniej, bo zwyczajnie chciałaby też na Święta odpocząć i posiedzieć spokojnie przy stole, a nie latać ciągle między stołem a kuchnią.

Święta mimo niezadowolenia dzieci z takiego postawienia sprawy, udały się dość dobrze.

Nadeszły Święta Bożego Narodzenia. Mama widziała się z ciocią parę dni przed Wigilią i zapytała jakie ciocia ma plany. Ciocia przyznała, że żadne. Żadne z dzieci się do niej nie odezwała, aby zaprosić na Święta. Mama pomyślała, że to dziwne, ale jest jeszcze czas, na pewno to niedopatrzenie. Postanowiła mimo wszystko zadzwonić do kuzynki i zapytać, co planują na Święta, gdzie urządzają, bo ich mama nic nie wie. Kuzynka odparła tylko, że już mają swoje plany, które nie uwzględniają spotkania z mamą. Kuzynka druga odpowiedź w tym samym tonie. Kuzyn wyjeżdżał z rodziną do teściów na dwa tygodnie.
Ciocia Święta spędziła u moich rodziców.

Okazało się, że kuzynki spędziły Święta razem, czego dowiedziałam się z relacji na FB, ale mamy postanowiły nie zapraszać. Zapytałam ich o to, dlaczego tak postąpiły i co usłyszałam od jednej z kuzynek?
- Bo mama to by chciała, że ją ciągle obsługiwać i koło niej skakać!

rodzina

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (175)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni