Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Autoryzacja żądania nie powiodła sięx

 

#91266

przez ~marena ·
| Do ulubionych
Apropos historii Cranberry o nieuprzejmym kelnerze.

Wylądowałam kiedyś na lokalnym hejted. Za co? Opisuję poniżej.
W okolicy naszego miasteczka jest bardzo popularna restauracja, słynie z dobrego jedzenia i przyjemnej atmosfery, jest więc oblegana, szczególnie w weekendy. Rzadko tam bywamy z rodziną, ale zawsze byliśmy zadowoleni, więc postanowiliśmy zarezerwować tam stolik na 4 osoby z okazji urodzin starszej córki.

Uzgadnialiśmy się wszystko z właścicielką osobiście. Słowem - rezerwacja na 14 na sobotę, 4 osoby, zapytaliśmy jak wyglądała by sprawa z niewielkim tortem dla naszej 4 - czy można u nich zamówić albo czy możemy przynieść własny i za opłatą poprosić o podanie i pokrojenie go. Właścicielka powiedziała, że oni nie oferują takich rzeczy, ale możemy przynieść swój i podadzą go po obiedzie bez żadnych opłat.

Jesteśmy więc w restauracji w sobotę o 13:50. Poinformowaliśmy kelnera, że mamy rezerwację, na co usłyszeliśmy nieuprzejme:
- a już jest 14? No chyba nie - po czym odwrócił się na pięcie i po prostu zostawił nas w drzwiach. Poczekaliśmy więc do 14 na dworze, znów się przypominamy i słyszymy znów nieuprzejme:
- No dobrze, moment!

Restauracja wypchana po brzegi. Nadal stoimy przy drzwiach kolejne kilka minut. Po tym czasie wyszła do nas inna kelnerka i tłumaczy, że ogólnie trochę głupia sprawa, bo ktoś posadził przy naszym stoliku innych gości, licząc, że szybko zjedzą, no, ale nie wyszło, bo ci ludzie nadal konsumują. Zaproponowano nam zajęcie miejsca na dworze, zamówienie napojów i poczekanie na stolik w środku. Co zrobić - zgodziliśmy się, pogoda nienajgorsza, nie ma tragedii. Kolejne 15 minut czekamy aż ktoś nam poda karty i przyjmie zamówienie na napoje. Gdy podeszła kelnerka, poprosiłam ją o zabranie torcika do kuchni. Kelnerka łypnęła na mnie złowrogo i zapytała, dlaczego przychodzimy z własnym ciastem i że to wbrew zasadom. Wyjaśniam, że jest to uzgodnione z szefową, kelnerka stwierdza nieufnie, że musi dopytać. Po chwili zabrała to ciasto bez żadnego komentarza. Napoje dostaliśmy, poinformowaliśmy, że wolelibyśmy zjeść w środku, więc poczekamy aż zwolni się nasz stolik nim zamówimy.

W międzyczasie widzimy, że przychodzą kolejni goście, którzy dostają miejsca w środku, a my nadal na dworze. Krótko przed 15 mąż przypomniał, że nadal czekamy na stolik. Kelnerka ma ewidentnie przerażenie w oczach, sugerujące, że zapomniała o tym, że mamy się przesiąść. Po chwili jednak woła nas do środka i sadza przy maleńkim dwuosiowym stoliku z dostawionymi krzesłami. Tu już mną zatelepało i zapytałam czy to żart - przy żadnym z tych małych stoliczków nie siedziały 4 osoby. Ona tłumaczy, że mieli zapisane, że dwójka dorosłych i dwójka dzieci, więc mały powinien wystarczyć. Córki mają 12 i 15 lat, o czym właścicielka wiedziała.

Nie odpuściłam i powiedziałam, że prosimy o normalny stolik na 4 osoby, a nie wykombinowany naprędce stoliczek w przejściu. Finalnie o 15:20 dostaliśmy normalny stolik i zamówiliśmy jedzenie. Nawet ciężko to skomentować w jaki sposób podano nam je podano. Dziewczyny zamówiły makarony, które pojawiły się ekspresowo, gdy już kończyły jeść ja dostałam swoją porcję, a mąż czekał dokładnie godzinę na swoje jedzenie. To tyle z rodzinnego obiadu.

Naprawdę zniesmaczeni postanowiliśmy chociaż ten tort zjeść razem i spędzić resztę po południa gdzie indziej. Poprosiliśmy kelnerkę o podanie nam go. Co zrobiła kelnerka? Przyniosła nam niepokrojony tort w pudełku z cukierni. Bez talerzyków i widelczyków oczywiście. Tu już naprawdę nie wytrzymałam. Zapytałam jej, czy to jest jakiś żart. Dziewczyna kompletnie nie zrozumiała, o co mi chodzi. Stwierdziła, że oni nie podają na miejscu jedzenia z innych miejsc i w ogóle co to za zwyczaje, żeby się czegoś takiego domagać. Zapytałam, czy na miejscu jest szefowa. A no nie ma, poprosiłam więc o rozmowę z jakimkolwiek przełożonym, który powinien mieć kontrolę nad tym, co się tu odwala. Przyszedł jakiś młody chłopak, wyłuszczyłam mu wszystkie moje pretensje. Chłopak kiwał ze zrozumieniem głową, po czym stwierdził, że no cóż, mamy sobotę, duży ruch, a my jesteśmy klientami problematycznymi, oni w zasadzie to nie serwują ciast klientów, a poza tym wiadomo, że jak zamawia się makaron, mięso z grilla i sałatkę to nie da się tego podać w tym samym czasie. Ponadto przyszliśmy za wcześnie, kazaliśmy sobie zmienić stolik i powinniśmy mieć świadomość, że to są duże wymagania i trzeba zrozumieć, że czasem przy dużym ruchu nie da się im sprostać.

Wygarnęłam mu. Głośno, nerwowo. Bez wulgaryzmów, ale dałam dosadnie do zrozumienia, że coś takiego nie ma prawa mieć miejsca w dobrej restauracji szanującej klienta. Z jego strony - zero refleksji, przeprosin, jakiegokolwiek zrozumienia dlaczego ta sytuacja była dla nas nieprzyjemna, tylko:
- Dobrze, to ja podam rachunek, bo rozumiem, że już chcą państwo wyjść.

Na rachunku opłata za rezerwację - ponownie proszę kelnerkę o przywołanie tego chłopaka. Mówię, że nie zapłacimy za rezerwację, bo po pierwsze nikt nas nie poinformował, że rezerwacja jest płatna, bo drugie dostaliśmy stolik ponad godzinę po godzinie rezerwacji. Gość zrezygnowany stwierdza, że on nie ma siły się ze mną awanturować i grzecznościowo tę opłatę odpuści. Zapłaciliśmy i wyszliśmy zniesmaczeni.

Parę dni później ktoś opublikował na lokalnym hejted post o hejcie na "awanturującą się Karen w restauracji takiej a takiej, która przylazła z własnym ciastem i żaden stolik jej nie pasował. Kobieto, nie jesteś pępkiem świata, nawet napiwku dziewczynom nie zostawiłaś, a zachowywałaś się, jakby wszyscy mieli wokół ciebie skakać". Uważałam, że nie mam się czego wstydzić i opisałam sytuację w komentarzu z mojej strony, dziękując za pozdrowienia.

I nagle okazało się, że w tej cudownej, renomowanej restauracji takie akcje są na porządku dziennym, a w komentarzach wiele osób podzieliło się swoimi nieprzyjemnym doświadczeniami.
Ale i restauracja i właścicielka mają swoich wiernych fanów. Widać to po tym, że jak tylko na ich profilu na Facebooku pojawiły się negatywny komentarz, jego autor natychmiast zostaje zmieszany z błotem.

Nawet nie wiem, jak to skomentować.

gastronomia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (151)

#91274

przez ~Cherryll77 ·
| Do ulubionych
Jak już o złych kobietach mowa- historia brata mojego męża, dajmy na to Janka, idealnie wpisuje się w ten kanon.

Brat ten ma 35 lat. Jest od 4 lat po rozwodzie. Jego małżeństwo nie było szczęśliwe, bo bardzo szybko po narodzinach syna, okazało się, że dziecko to nie zabawka, którą można postawić na półkę i wymaga zaangażowania ze strony obojga rodziców. I szczegółów nie znam, ale Janek nie widział problemu w tym, aby wyjść na imprezę gdy syn ząbkował, czy wrócić sztok pijany po pracy, bo były imieniny jego kolegi. Zmiana pieluch, czy karmienie, były poniżej jego godności, bo to sprawa kobiety. I gdy jego żona miała pod opieką dom, dziecko, pracowała zawodowo w pewnym momencie powiedziała dość i złożyła pozew o rozwód. Janek nadal ma prawa rodzicielskie, mimo że na rozprawie powiedział, że on nie ma warunków na dziecko i nie chce się nim na stałe zajmować. Po rozprawie powiedział, że bękart pewnie nie jest jego i on nie ma zamiaru się w niego angażować. Rzekomy bękart bez badań genetycznych jest jego- kropka w kropkę jego kopia z dzieciństwa.

Częściej to dziecko widzę ja z moim, niż jego własny ojciec. Ale Jankowi to nie przeszkadza, że dziecko widzi dosłownie od święta.

Od czasu rozwodu Janek nie miał szczęścia w miłości. Kobiety bardzo szybko się na nim poznawały, a opinia o pozostawieniu dziecka, jak to w małym mieście, szybko się rozeszła u potencjalnych kandydatek. Bardzo sprawnie otrzymał łatkę lovelasa na jeden raz, bo co mu trzeba przyznać, jest bardzo przystojny i gdy chce, potrafi bardzo dobrze bajerować. Jednak przygody na jeden raz również się rozniosły i tym sposobem kobiety w jego wieku zaczęły go unikać.

Próbował więc swoich szans u młodszych. A przyznajmy szczerze, dla 20 latki, facet z dzieckiem, po rozwodzie, bez mieszkania (mieszka u teściów na kanapie mimo że stać go na wynajem- teściowie niestety nie potrafią go wygonić, bo Janek ma podobno depresję...), nie jest atrakcyjną opcją do związku. Mało która wykazywała chęć randek.

I tym sposobem przechodzimy do podsumowania Janka. Zaczął w każdej kobiecie widzieć pannę lekkich obyczajów i jak to określa wampiry męskości. O mnie wyraził się, że jestem facetem w ciele baby, bo uwaga- pracuję na budowie. Mój kazał mu wtedy przeprosić i udać się bardzo szybko w nieokreślonym kierunku. Parę razy już sugerował, że ja na pewno się puszczam i wykorzystam Mojego do zrobienia dziecka i okradania go z pieniędzy. Jest tak egoistyczny, że kompletnie go nie interesuje, że oboje pragniemy z moim dziecka, ale coś nam nie wychodzi i jesteśmy w trakcie diagnostyki. Takie komentarze bolą więc podwójnie.

Coraz bardziej udziela się w mediach społecznościowych. Kojarzycie wszelkie zmyślone historię na portalach typu planeta, Onet, czy inne tego typu listy do redakcji? Gdy odnoszą się do relacji damsko męskich komentuje je w najbardziej ordynarny sposób jaki jest możliwy. Od słów, że prawdziwych kobiet już nie ma, bo feministki wyprały im mózg, po to że laski pragną tylko jednego- jego pieniędzy.

Próbowaliśmy rozmawiać z teściami, żeby w końcu zmotywowali go do wyprowadzki, bo dopóki on u nich mieszka, nie mamy opcji normalnych odwiedzin. Teściowie mają jednak wyrzuty sumienia, bo Janek ma depresję i to przez nich. Janek rzecz jasna nie był u żadnego lekarza, sam się zdiagnozował, a za swoje problemy w związku, oskarża rodziców, bo... rozwiedli się, gdy miał 7 lat. A potem do siebie wrócili gdy miał 8. Nie wiem co im nawkładał do głowy, ale taka manipulacja jest co najmniej podła. Oczywiście gdy proponowaliśmy Jankowi terapię, odmawiał, bo on nie będzie tracił pieniędzy, skoro w internecie wszystko jest jasno napisane.

Nie chcę być złym prorokiem, ale chyba wkrótce jeśli nie zmądrzeje, zestarzeje się samotnie.

brat

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (119)

#91273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
No teraz to już się wkurzyłam... To było tak chamskie, tak bezczelne, ze w pierwszym momencie nie uwierzyłam i zaczęłam podejrzewać, ze to mnie się coś pomyliło. Dobra, do rzeczy:

Jak wspominałam, pracuję jako opiekunka osób starszych w DPS-ie oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie (zlecenie z MOPS-u). Oprócz tego mam jeszcze umowę-zlecenie z pewną fundacją, która oferuje właśnie usługi asystenckie, to już taki drobiażdżek na niewielką ilość godzin miesięcznie (moja doba, tak jak każdego, też ma tylko 24 godziny), nawet się zastanawiałam, czy z tego już nie zrezygnować, ale te parę złotych miesięcznie więcej zawsze się przydaje. Umowę podpisałam ostatniego lutego, najpierw ja, potem miał podpisać ją prezes fundacji, trochę im się to przeciągnęło, wczoraj ją dostałam z powrotem.

Dostałam, odłożyłam na biurko z zamiarem schowania do dokumentów, dzisiaj tak bezmyślnie zaczęłam ja przeglądać i coś mi się nie zgadzało. Tutaj zaznaczę, że mimo że podpisywanie odbywało się na zasadzie "szybko, szybko, tutaj pani podpisze", to nie dałam się poganiać i PRZECZYTAŁAM umowę. Dobra, może szybko i bez zagłębiania się w niuanse, ale też żadnych "niuansów" tam nie było, standardowa umowa-zlecenie, jakich już sporo podpisywałam. Sklerozy jeszcze nie mam, ale to nie oznacza, że pamiętam dokładnie każdy punkt umowy, więc w pierwszym momencie zwątpiłam w siebie, że niby ja to podpisałam?

Otóż nie. Szwindel tak bezczelny, że serio przez chwilę się zastanawiałam, czy to nie moje przeoczenie, gdyby nie jedna sprawa - umowa zawierała się na dwóch kartkach, były tego trzy strony. Mam głęboko zakodowane, ze jeśli podpisuję coś, co ma więcej niż jedną stronę, to oprócz podpisu na samym końcu, wcześniejsze strony parafuję. Serio, nie muszę się zastanawiać, czy tym razem to zrobiłam, czy nie, bo to odruch, obudzona w środku nocy celem podpisania jakiejś umowy najpierw ją przeczytam, a potem zaparafuję każda stronę.

Umowa, którą otrzymałam, ma trzy kartki. Pięć stron. Nie muszę chyba dodawać, że pierwsze cztery strony nie mają mojej parafki? Tylko mój podpis widniejący dumnie na ostatniej stronie?

Jeśli ktoś jest ciekaw, cóż tam takiego ciekawego "dołożyli", to już mówię - kary finansowe. 200 zł za nieprzekazanie lub nieterminowe przekazanie dokumentacji - bez sensu, wszyscy wiedzą, ze im szybciej się odda karty pracy, tym szybciej wypłacą pieniądze. 500 zł za świadczenie usług asystenckich pod wpływem alkoholu - bez komentarza. 200 zł za brak świadczenia usług asystenckich zgodnie z ustalonym harmonogramem - nie ma czegoś takiego, jak "harmonogram usług", z każdym podopiecznym asystent umawia się indywidualnie na terminy wizyt, kiedy im najbardziej pasuje. W przypadku kradzieży - trzykrotność zawłaszczonych środków pieniężnych. Hmmm, od tego chyba jest Kodeks Karny.

Niby mogę to olać. Nie chodzę do podopiecznych po alkoholu, nie kradnę, wywiązuję się z terminów ustalonych wizyt i staram się dostarczać dokumentację jak najszybciej. Ale bezczelny numer z podłożeniem innej wersji umowy podniósł mi ciśnienie na maxa, naprawdę.

Nie wiem co mam robić. Poza wypowiedzeniem umowy, oczywiście.

fundacja

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (140)

#91272

przez ~AdamZ ·
| Do ulubionych
O tym jak bardzo niedoszli teściowie potrafią zatruć życie człowieka.

Jak miałem 20 lat (świeżo po technikum budowlanym) odziedziczyłem po rodzicach stare mieszkanie, salon i 3 pokoje. Mieszkałem u dziadków którzy stwierdzili że mi pomogą je wyremontować (dziadek jest hydraulikiem). Pracowałem u dziadka i powoli remontowaliśmy mieszkanie. Z biegiem lat nauczyłem się fachu dziadka trochę remontów i zacząłem dobrze zarabiać.

Wyprowadziłem się od dziadków do "SWOJEGO" mieszkania (to jest bardzo ważne "SWOJEGO")

Mieszkałem na swoim, odwiedzałem dziadków a oni mnie i życie spokojnie mijało, praca, dom, znajomi.

Poznałem pewną damę, imię bez znaczenia.

Od spotkania do spotkania aż narodziło się coś poważniejszego z tych spotkań. Zostawała u mnie na noc ale nie chciałem, żeby się od razu wprowadzała, nie lubię pośpiechu. Zostałem zaproszony na weekend do jej rodziców. Pojechaliśmy.
Z początku sprawiali wrażenie normalnej rodziny, aż czas zaczął upływać.

Jej ojciec wiedział wszystko najlepiej i wszystko robił najlepiej. Ale "MAMUSIA" jak ja nazywała to absolutna księżna, hrabina i caryca.

Zaprosiłem jej rodziców do nas w niedzielę na obiad na 15. Akurat moja partnerka była u mnie na noc. I zaczęło się komentowanie mojej kuchni i wystroju domu. A to polędwica nie taka, a to panele nie takie, a to łazienka za ciemna, a to samochód bym zmienił, a może młoda by się na stałe wprowadziła. Największe pretensje były o mój pokój z komputerem i drukarkami i wędkami (taki mój mały azyl). Że jak to, że mam wydorośleć i przestać grać. Wnerwili mnie więc prosto powiedziałem że dziękuję im za odwiedziny ale mogą już jechać do siebie. Ich miny bezcenne. Młoda z czasem się wprowadziła do mnie nawet się zaręczyliśmy.

I tutaj zaczynamy zabawę.

Wracam z pracy, zrobiłem z dziadkami zakupy i ich odwożę do domu (nie przepadają za rodziną młodej) i dostaje SMS "kup wino proszę" pomyślałem że będzie romantyczny wieczór. Wracam do domu a tutaj "MAMUSIA" na wino do córki przyjechała. Pominę fakt że siedziała do późna, ale do tego jeszcze męczyła kiedy ślub kiedy dziecko. Czarę goryczy przelały następne tygodnie. Wracam do domu a w moim pokoju remanent! Krzyknąłem: "co tu się kur@@ wyprawia?!" Moje wędki jedna na drugiej na kupie, jedna widzę złamana (a miałem naprawdę drogi sprzęt), komputer i drukarka 3d wszystko wyniesione. Nikt nic ze mną nie ustalał, że będzie cokolwiek w "MOIM" mieszkaniu przestawiać. Co usłyszałem w odpowiedzi? Że trzeba tutaj przygotować pokój dla dziecka. "Jakiego dziecka?"- drę się. I słyszę, że młoda chce mieć dziecko i koniec kropka. Kazałem wszystkim wyjść z "MOJEGO" mieszkania. Z młodą doszliśmy do porozumienia i okazało się że "MAMUSIA" naciskała.

Myślałem wtedy, że skoro tak ostro potraktowałem jej matkę to będę miał spokój. Ale nieee. Pewnego dnia, dzwonek do drzwi. Otwieram, a jej matka z gościem do pomiaru łazienki do remontu. "Jakiego remontu? Pytam się?" A młoda że łazienka za ciemna i mamusia ja przekonała. Miarka się przebrała i koniec.
Postawiłem ultimatum albo ja albo "MAMUSIA". O jej ojcu nie wspominam bo to za dużo już.

Niestety nie doszliśmy do porozumienia i się rozstaliśmy i kazałem się jej wyprowadzić. Oczywiście zamki do mieszkania wymieniłem następnego dnia. Napisałem, że może przyjechać po swoje rzeczy a tutaj niespodzianka. Razem z policją, że niby do mieszkania nie chcę jej wpuścić. Wytłumaczyłem panom policjantom jak ma się sprawa, że to "MOJE" mieszkanie i poprosiłem ich, żeby zostali aż moja ex zabierze swoje rzeczy i niech mi stąd znika.

Całe szczęście nie doszło do ślubu bo bym zwariował. Żałuję tylko że tak długo się z tym cackałem

Polska

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (167)

#91264

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracając z wakacji, zetknęliśmy się z wyjątkowo bezczelnym kelnerem. Meksykańskie lotnisko, lot opóźniony, dopadł nas głód, postanowiliśmy pójść coś zjeść. Za dużego wyboru nie było, padło na jakiś amerykański fastfood (taki trochę lepszy od McDonalda, ale sporo gorszy od np. TGI Friday. Jedzenie zamawiało się przy barze, a kelner przynosił je do stolika.

Jako że ceny lotniskowe, rachunek za 2 burgery z frytkami i 2 napoje wyniósł w okolicach 1000 pesos (jakieś 50 euro). Płaciliśmy kartą, ale mieliśmy jeszcze przy sobie ostatni banknot 100 pesos (5 euro), który chcieliśmy zostawić jako napiwek.

Skończyliśmy jeść, kelner przyniósł rachunek, płacimy. Ten pyta, ile napiwku ma doliczyć do transakcji - 20% czy 25%. Mówimy, że napiwek damy w gotówce i mąż wyjął ten banknot 100 pesos. Kelner na to, że on go nie chce, bo to za mało i on woli, żebyśmy zapłacili większą kwotę kartą. Mówimy, że wolimy gotówką, a kwota 10% rachunku przy naprawdę minimalnej obsłudze wydaje nam się aż za nadto wystarczająca. On swoje, że to za mało i nie chce, a skoro "nas nie stać" na porządny napiwek, to powinniśmy siedzieć w domu". To schowaliśmy banknot i nie dostał nic. Skoro nie chce, to nie.

Żeby nie było, rozumiem amerykańską kulturę napiwków (tzn. nie, nie rozumiem, dlaczego panuje przyzwolenie, żeby pracodawca nie płacił pracownikom, tylko przerzucał koszt personelu na klienta, ale przyjmuję do wiadomości. Nie wiem też, czy w Meksyku jest tak samo, czy też turyści z USA ich rozpuścili) i nie mam problemu z zostawieniem 20% wartości zamówienia, ale w restauracji z prawdziwego zdarzenia, gdzie kelner cały wieczór wychodzi z siebie, żeby mi dogodzić i faktycznie na ten wysoki napiwek zapracował. Nie w samoobsługowej burgerowni, gdzie praca kelnera ograniczyła się do kilkusekundowej czynności położenia talerza na stole. A już szczytem jest strzelanie fochów do klienta i wymuszanie wyższej kwoty, "bo on chce".

Bar na lotnisku

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (175)

#91245

przez ~Sora ·
| Do ulubionych
Nie jestem pewna, czy to piekielna historia. Dla mnie była. Moja koleżanka Magda, na studiach, miała kolegę Damiana. O Damianie trochę słyszałam z dwóch powodów - był świetny z historii, którą studiował i nie miał powodzenia u kobiet.

Zdarzyło się, że ja i Magda spotkałyśmy Damiana na uniwerku (studiowaliśmy na jednej uczelni). Ona i Damian pogadali chwilę, a ja stałam z boku, nie zamieniwszy z nim słowa, poza przedstawieniem się i zdawkowym przywitaniem. Chwilę później, każde szło w swoją stronę.

Tego samego dnia, zadzwoniła do mnie Magda z tłumionym śmiechem. Powiedziała, że Damian ją poprosił, aby mnie o coś spytała.
Spodziewałam się zaproszenia na kawę, a ona wyrzuciła z siebie:
- Damian się pyta, czy nie chciałabyś się ruchać bez zobowiązań.

Oklapłam, ona wybuchnęła śmiechem i nie, to nie był żart. Damian poprosił Magdę, aby to zrobiła, gdyż uznał że jeśli sam o to poprosi, to mu odmówię. Wstawiennictwo Magdy jednak nie pomogło.

Studia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (155)

#91255

przez ~Yassmin256 ·
| Do ulubionych
Moja kuzynka zaczęła poszukiwania swojego "m". Zaoferowałam jej swoją pomoc, bo sama już swoje mieszkanie wybrałam, trafiłam bardzo dobrze (dobry deweloper i mimo pandemii oddał lokal przed terminem!)i wiedziałam jakie to wyzwanie. Co więcej wcześniej pracowałam w zarządzaniu nieruchomościami- widziałam nie jeden nowy blok, nierzetelnych deweloperów, a także w kancelarii notarialnej (na studiach, ale swoje doświadczenie z tego wyniosłam).

Kuzynka miała swoje upatrzone M, ale chciała je zweryfikować ze mną. Kuzynka miała obowiązek zakupienia dwóch miejsc na parkingu zewnętrznym. Zapytałam więc na jakich zasadach. Ona nie wie. Poprosiłam o księgę wieczystą i KRS spółki dewelopera. Nie wie, ale zna nazwę. Aby nie rzucać konkretnymi danymi powiem tyle, że spółka matka nazywała się A, a inwestycja realizowana była przez spółkę córkę o nazwie "Bardzo zielone osiedle". Poprosiłam też o standard wykończenia lokalu. Okazało się, że nie ma parapetów ani tynku na ścianach i sufitach. Co więcej na klatkach schodowych zaplanowano... Linoleum. I o ile dobrze zrobione linoleum jest naprawdę wdzięcznym materiałem, tak widziałam już takie, gdzie po wprowadzeniu się lokatorów, wyglądało jakby pochodziło z menelni. Deweloper w tamtym przypadku poniekąd słusznie, odmówił naprawy na swój koszt, bo uszkodzenia wynikały ze złego użycia. Nasz rzeczoznawca wtedy orzekł, że jednak ten rodzaj linoleum nie nadawał się do użycia w klatkach schodowych i sprawa skończyła się na postępowaniu mediacyjnym na linii wspólnota - deweloper. Nie wiem jak się skończyło, bo skończyłam pracę w tamtym miejscu.

Zapytałam też o kwestię balkonów i ogródków. Czy są to loggie, czy balkony, bo często przy balkonach pojawiał się zapis o zakazie suszenia prania, czy wystawiania pościeli (uwierzcie mi, nie ze względów estetycznych - gdy sąsiedzi palą wystarczy niedopałek, aby rozpętać pożar, a niestety palenia nie można w skuteczny sposób ukrycić). Spytałam się też o jeszcze trzy inne ważne kwestie:
-śmietniki (z głębinowymi były u nas częste problemy i wystarczyło jedno źle zaparkowane auto, aby odbiór śmieci się nie udał)
-zagospodarowanie przestrzenne
-realny czas dojazdu.

Kuzynka miała się wszystkich tych kwestii dowiedzieć. I co się okazało? Zielone osiedle obok terenów łąk i samosiejek, było przeznaczone pod zabudowę mieszkaniową i to tak intensywną, że tereny zieleni można będzie liczyć na palcach stolarza. Kuzynka chciała ciche i spokojne osiedle. Na temat śmietników nie miała informacji, a jeśli chodzi o miejsce postojowe, to nie było jako udział,tylko przynależne do lokalu. Wytłumaczyłam więc kuzynce, że samego miejsca postojowego nie sprzeda, tylko będzie musiała je sprzedać razem z mieszkaniem. A chciała to zrobić, bo ma tylko jeden samochód. Czas dojazdu podany przez dewelopera do centrum nie został przez nią sprawdzony.

W księdze wieczystej ujawniono wpis na rzecz sąsiedniej działki w postaci służebności przejazdu i przechodu na rzecz kolejnych inwestycji. Do tego tradycyjne energetyki, czy kanalizacje. Zapytałam się też czy w związku z tym osiedle będzie ogrodzone. I nie będzie, czemu jestem przeciwna. Niestety mieszkam w okolicy, jak to miasto ujęło, rozwijającej się, gdzie nie ma innych miejsc postojowych niż te prywatne. Jak się to skończyło u nas? Mimo prywatnych miejsc zewnętrznych, oznaczonych wielkimi tabliczkami i numerami, sąsiedzi, którzy mieli pecha je wykupić, mierzą się z tym, że osoby spoza naszego osiedla, parkują u nas i idą do siebie. Policja nie interweniuje, bo to teren prywatny i mówi, aby dzwonić na straż miejska,a straż miejska, że na policję. O znikających zabawkach z placu zabaw już nie wspominam, bo jeśli ktoś daje coś od siebie dla wszystkich dzieci (u nas był to plastikowy domek i bujak koń) to oznacza, że jest niczyje i można to zabrać. Wszystkie ładniejsze łopatki, foremki dostały nóg, a zostały tylko te zdezelowane zabawki.

Pokazałam kuzynce plusy i minusy tego mieszkania. Po dłuższej chwili powiedziała mi, że ona jednak ufa zapewnieniom dewelopera, a ja widzę wszystko w czarnych barwach i nikomu nie ufam. Trzymam więc kciuki aby kuzynce się udało i jedyne co udało mi się na niej wymusić, to obecność technika na odbiorze (załatwiłam po znajomości za przysłowiową flaszkę).

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 79 (89)

#91260

przez ~Rekrutacjaspacja ·
| Do ulubionych
Rolka na Instagramie przypomniała mi o jednej pracy w Korposzexie. A właściwie rozmowie o pracę i jej skutkach, bo nie doszło do niczego więcej.

Ogłoszenie:
Stanowisko: Client Manager
Opis stanowiska: sporo wymagań, zaczynając od kontakt z kluczowymi klientami, po organizowanie pracy działu
Co oferujemy: pracę hybrydową lub zdalną, samochód służbowy, kartę na delegację, narzędzia niezbędne do pracy, szkolenia sprzedażowe, wsparcie zarządu, nowoczesne programy i biuro w centrum Ogromnego Miasta.

Rozmowa:
Zostałam zapytana o moje oczekiwania finansowe. Odbiłam piłeczkę i zapytałam o budżet na stanowisko i dlaczego kogoś poszukują. Mieli rozbudować zespół, bo poprzedni manager został dyrektorem sprzedaży. Zasugerowałam wynagrodzenie na poziomie 5k netto+ 2% prowizji (standard w tej branży) lub 9k netto. Jednak co podkreśliłam, w przypadku wynagrodzenia prowizyjnego, nie chcę pracować z biura, a w przypadku pracy hybrydowej mogę pracować z biura 2 dni w tygodniu.

Rekruterka była zachwycona moim CV, umiejętnościami (zrobiłam ich test bezbłędnie), język angielski i niemiecki również zaimponował- znam je lepiej niż polski, co może być widać w tekście, bo do 7. roku życia mieszkałam w Niemczech. Kluczowi klienci pochodzili właśnie z tego kraju, więc już w ogóle informacja o tym, że tam mieszkałam, była dla rekruterki wspaniała.

Po rekrutacji zapadła cisza. W międzyczasie poszukałam pracy w innych firmach, jednak nie podjęłam żadnej decyzji. Dlatego gdy zadzwoniono do mnie z propozycją pracy, zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że muszę jej warunki otrzymać na piśmie, gdyż rozważam współpracę z dwoma innymi firmami.

Co dostałam na maila? Nieproporcjonalnie sklecone kilka zdań, gdzie nie zgadzało się ani wynagrodzenie, ani forma pracy. Zaoferowano mi 5k brutto, gdzie zaznaczałam, że podaję kwoty netto. Zapomniano o prowizji. W trybie pracy zmieniono na 2 dni pracy zdalnej. Napisałam więc z pytaniem o te nieścisłości i ...

Dostałam telefon, że takie warunki udało się wynegocjować z zarządem dla tego stanowiska przez pół roku mojej pracy, a po pół roku mielibyśmy zobaczyć jak współpraca się układa. W takim razie podziękowałam, bo inna praca była bardziej atrakcyjna. Poproszono mnie o informację o rezygnacji z rekrutacji mailowo.

I gdyby na tym etapie się skończyło, to chyba bym tej historii nie napisała. W odpowiedzi na mojego maila, gdzie wskazałam, że oferowane przez firmę warunki nie są zgodne z tymi omawianymi na rozmowie kwalifikacyjnej, dostałam maila z żądaniem nie szerzenia kłamst i oszczerstw na temat procesów rekrutacyjnych firmy, bo warunki, które przesłali są zgodne z moimi i o kwestii półrocznego realnego okresu próbnego na umowie na czas określony (gdzie zgodnie z prawem okres próbny to max to 3 msc). Nie chciałam już na niego odpisywać, ale pokusiło mnie, aby zobaczyć do czego są zdolni. Odpisałam, że warunki zostały przedstawione Pani X i widocznie po ich stronie zaszła pomyłka. Wyraziłam chęć usunięcia swoich danych po rekrutacji, na co dostałam maila z inną stopką i od innego osoby z maila chyba prywatnego (zamiast @firma.pl była @nazwisko.pl tej osoby), że przepraszają za pomyłkę i jeszcze raz zapraszają na rozmowę, aby ustalić warunki współpracy, bo zależy im na mojej osobie. Odpisałam, że w tym czasie podjęłam współpracę z inną firmą i dziękuję. Ponownie poprosiłam o usunięcie danych.

Miesiąc później dostaję newsletter o otwarciu rekrutacji na podobne stanowisko w tej firmie. Jak widać prośbę o usunięcie nie potraktowali poważnie, a gdy odpisałam im, że mają je usunąć, dostałam tylko krótkie "ok, usunięte" i po tym chyba bana, bo wiadomość o treści "dziękuję" wróciła do mnie jako niemożliwa do dostarczenia.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (93)

#91256

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam tego nie wrzucać, ponieważ aby historia w pełni ukazała swoją piekielność (a także lekki akcent humorystyczny), należy podać dialog dokładnie tak, jak brzmiał, w tym dane osobowe pewnej pani (nic podobnego i tak samo się kojarzącego nie potrafię wymyślić), ale skoro zdarzenie miało miejsce wiele lat temu, a pani już nie żyje, myślę że nikt się nie oburzy.

Słyszałam ją od osoby biorącej w niej bezpośredni udział, czyli od osoby wykonującej telefon. Zresztą nie tylko od niej, historia jest jedną z anegdotek w naszym DPS-ie i zaręczam, że jest prawdziwa, nic tam nie trzeba "podkoloryzować".

Dodam jeszcze, że zdarzenia są na tyle odległe w czasie, że wtedy panowały inne zasady dotyczące meldunku w DPS-ie - nie było takiego obowiązku, kto chciał to zmieniał adres zameldowania, kto chciał pozostawał przy swoim starym adresie zameldowania. Dlatego też dyspozytor Pogotowia Ratunkowego obok innych danych pytał też o adres zameldowania.

Historia właściwa:

Jedna z podopiecznych DPS-u źle sie poczuła, na tyle źle, że opiekunki postanowiły wezwać Pogotowie Ratunkowe. Jedna z nich dzwoni.

- Pogotowie Ratunkowe, słucham.

- Dzień dobry, Anna Anielska z DPS-u w Piekiełkowie Dolnym, ul. Diabelska 6. Jedna z podopiecznych bardzo źle się czuje (tu krótki opis dolegliwości - dość poważnych), prosimy o przysłanie karetki.

Dyspozytorka zadała kilka pytań odnośnie różnych szczegółów stanu zdrowia, po czym pyta;

- Nazwisko pacjentki?

- Królowa.

- Imię?

- Jadwiga.

- Proszę pani, proszę sobie żartów nie robić, to jest numer alarmowy, może pani właśnie swoimi głupimi dowcipami blokuje telefon osobie naprawdę potrzebującej pomocy!

- Nie robię sobie żartów, proszę o przyjazd karetki do podopiecznej Królowej Jadwigi.

- Wiek?

- XX lat.

- Adres zameldowania?

- Ul. Zamkowa...

Dyspozytorka rozłączyła się... A ja teraz czekam na komentarze, że no przecież miała rację, że każdy na wezwanie karetki do Królowej Jadwigi zameldowanej na ul. Zamkowej ma prawo sobie pomyśleć, że to głupi dowcip, no i w ogóle czego się spodziewała opiekunka podając takie dane przez telefon?

Dla ciekawych zakończenia - wykonano drugi telefon, tym razem z potężną awanturą na wstępie, karetka przyjechała, podopieczną zabrano do szpitala. Chociaż podobno nawet ekipa karetki do końca nie wierzyła, że faktycznie jadą do Królowej Jadwigi z ul. Zamkowej.

P.S. Doprecyzowując - pani miała na nazwisko Królowa, nie Król, przypuszczam że męska forma tego nazwiska to Królowy.

DPS

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (101)

#91258

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studia zaoczne mają tę wredną przypadłość, że zajęcia ma się właśnie wtedy, kiedy prawie wszyscy inni mają wolne i wypadałoby pogodzić się z tym już na etapie rekrutacji. Moi studenci najwyraźniej się z tym nie pogodzili i nie pojawili się na dzisiejszych porannych ćwiczeniach.

Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano nie są niczym atrakcyjnym. Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano w środku majówki są czymś jeszcze mniej atrakcyjnym. Wiem też, jak kusi urwanie się z porannych ćwiczeń. Przecież nawet na zaocznych można mieć tę jedną nieobecność.

W ten sposób z mojej grupy urwali się wszyscy, a ja prawie dostałam spazmów, gdyż dawno się z taką bezczelnością nie spotkałam.

Albowiem dzisiejsze zajęcia miały być odrabiane, odrabiane na usilną prośbę studentów, którzy odwołali je z ostatniej niedzieli przed Wielkanocą, żeby nie musieć czekać na mnie na niespodziewanym okienku i móc wcześniej wrócić do domów. I to, że mieliśmy się spotkać dzisiaj rano – to był w zasadzie ich pomysł (z harmonogramu wynikało jasno, że inne opcje nie wchodzą w grę, trzeba by robić dodatkowy zjazd w lipcu). Że przyjdę specjalnie dla nich, bo innych grup dzisiaj nie mam – też o tym wiedzieli, bo im powiedziałam to od razu. Że bardzo mi zależy na tym, żeby te zajęcia się odbyły, bo godzin mamy mało, a pracy bardzo dużo – to też usłyszeli. Że bardzo proszę mnie powiadomić choćby głupią wiadomością na teamsie, gdyby jednak miało nie być dużej części grupy (tego, że wszyscy zdezerterują, nie brałam pod uwagę), bo to całkowicie zmienia sytuację – to też im jednoznacznie zakomunikowałam. Słowami „tylko błagam Państwa, proszę nie robić tak, że teraz odwołujemy, przenosimy na majówkę, a ¾ grupy się nie pojawi, bo majówka i długi weekend. To nie ma najmniejszego sensu, lepiej od razu przesuńmy sprawę na lipiec”.

Że bardzo liczyłam na wolną sobotę, bo już wtedy wiedziałam, że w piątek będę mieć nockę w pracy, zaś niedzielę spędzę na uczelni – tego akurat nie wiedzieli, ale nie uważam takiej niewiedzy za okoliczność łagodzącą.

Treści którychś zajęć – albo dzisiejszych, albo ostatnich – będą musieli poznać z literatury przedmiotu. Nie dość, że ta jest mało przystępna treściowo (zaś rocznik, mówiąc delikatnie, do najbystrzejszych nie należy), to jeszcze zapoznanie się z nią wymaga odwiedzin w bibliotece, do której – wiem z pewnego źródła – ponad połowa studentów w ogóle się jeszcze nie zapisała. A mnie nic nie powstrzyma przed detalicznym rozliczeniem ich ze znajomości tego piśmiennictwa na egzaminie.

Warunek z mojego przedmiotu kosztuje w zasadzie prawie tyle, co czesne za semestr. Ci, którzy już mają deficyt punktowy, będą musieli powtórzyć cały rok. Bez pozytywnej oceny z pierwszego terminu ode mnie nie można zapisać się na najbardziej obleganą (i dochodową) specjalność, zostają te zdecydowanie mniej popularne. Pani dziekan tego roku też jakoś specjalnie nie lubi, więc wrażliwa na ich łzy – i prośby o dodatkowy termin poprawki lub zwolnienie z opłat za powtarzanie zajęć – raczej nie będzie. Na dodatkową poprawkę musiałabym się zresztą sama zgodzić, a w ugodowym nastroju bynajmniej nie jestem.

Oczywiście, ten ponury scenariusz może być czystą fikcją, bo wciąż można zrobić zjazd w lipcu. Państwo studenci muszą tylko zechcieć napisać podanie o jego zorganizowanie, ja muszę zechcieć znowu dodatkowo przyjść do pracy (lecę, pędzę), a uczelnia musi zechcieć mi za to dodatkowo zapłacić (co graniczy z cudem). Ciekawi mnie, komu będzie się chciało najmniej.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (129)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni