Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Autoryzacja żądania nie powiodła sięx

 

#91270

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ praca w nowej firmie okazała się strzałem w kolano (pruski dryl, mobbing, krzyki, grożenie pracownikom, demonstracje władzy, mikromanagement, wymaganie czytania w myślach i bycia w dwóch miejscach w jednym czasie oraz szef, który nie nadaje się do zarządzania czymkolwiek), stwierdziłam, że nic tam po mnie i niedawno ponownie zaczęłam szukać czegoś nowego. Odzew jest na szczęście spory - z większością firm jestem na razie na etapie wstępnych rozmów, ale w dwóch doszłam już dość daleko.

Firma nr 1. Praca marzeń. Znany skandynawski koncern, pasuje mi wszystko - od zarobków, przez zakres obowiązków, kulturę pracy, po szefa. Pierwszą rozmowę odbyłam przez Teams z rekruterem z HR. Stwierdził, że zrobiłam na nim fantastyczne wrażenie i bardzo chętnie zarekomenduje mnie szefowi. Będzie w kontakcie, bo musi jeszcze przeprowadzić kilka/kilkanaście rozmów z innymi kandydatami. Odezwał się po kilku dniach i umówił mnie na rozmowę w biurze z moim potencjalnym szefem.

Rozmowa z szefem poszła jeszcze lepiej, po niej byłam już bardzo nakręcona, że chcę tę pracę. Po kilku dniach ponownie odezwał się rekruter, mówiąc, że ja również wywarłam fantastyczne wrażenie i widzą mnie w tej roli, ale że szef musi jeszcze odbyć kilka rozmów z innymi kandydatami, którzy doszli do tego etapu, tak więc prosi o jeszcze trochę cierpliwości i będzie się odzywał w sprawie następnych kroków.

Po kilku dniach faktycznie dostałam mail, w którym rekruter poinformował mnie, że pomyślnie przeszłam proces rekrutacji, ale że chcą jeszcze zorganizować zapoznawczą videorozmowę z jakąś panią o imieniu Petra, z którą miałabym blisko współpracować, żeby zobaczyć, czy jest między nami chemia i jak się będziemy dogadywać. Jeżeli wszystko pójdzie ok, ustalimy warunki kontraktu. Miałam podać, kiedy byłabym dostępna, a on wyśle l ink do spotkania. Odpisałam, że z wyjątkiem dnia, kiedy miałam wracać z urlopu, praktycznie codziennie, podałam najbardziej optymalne godziny i… cisza. Było to ponad 2 tygodnie temu, a rekruter jakby zapadł się pod ziemię. Po tygodniu wysłałam przypominający mail, nadal brak odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu zadzwoniłam do niego i nagrałam się na pocztę - brak reakcji.

I nie wiem, co się stało (jeśli umarł lub odszedł z firmy, ktoś powinien przejąć jego obowiązki i się skontaktować, jeśli wybrali kogoś innego lub zrezygnowali z obsadzania stanowiska, też powinni dać znać). Nie wiem też, co mam robić. Zależy mi na tej pracy (a przynajmniej chciałabym mieć jasną sytuację, tak czy nie), ale nie mam pojęcia, do kogo mam się dobijać, skoro rekruter nie reaguje. Próbowałam znaleźć tę Petrę przez LinkedIn i skontaktować się z nią bezpośrednio, ale są 3 osoby o tym imieniu i nie wiem, która jest tą właściwą. Mam również numer komórki tego szefa (rozmowę z nim miałam po 18, więc miałam do niego zadzwonić, żeby wpuścił mnie do budynku), z tym że on mówił, że procesem rekrutacyjnym zajmuje się wyłącznie ten rekruter, on nie ma na to czasu i nie chce, żeby mu zawracać głowę. Tak więc nie wiem, co dalej. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się podzieli.

Firma nr 2. Znany niemiecki koncern. Najpierw rozmowa z rekruterem, poszła świetnie, potem rozmowa z jakimś managerem w monachijskim biurze, też poszła świetnie, następnie videorozmowa z panią prezes (mieszka we Anglii). Rozmowę miałam dzisiaj. Bardzo dobrze nam się ze sobą rozmawiało, pani bardzo kompetentna, a przy tym normalna, sympatyczna, bez zadęcia i rozdmuchanego ego. Podkreślała, jak ważna jest dla niej komunikacja, wzajemny szacunek, zrozumienie, ale też humor i dobra atmosfera w firmie. Zamiast planowanych 45min, rozmawiałyśmy prawie półtorej godziny. Ustaliłyśmy jeszcze finanse, pani stwierdziła, że bardzo chętnie widziałaby mnie na tym stanowisku, bo widać, że dobrze się rozumiemy i do usłyszenia niebawem. Czyli jest plan B, jeśli nic nie wyjdzie z tą pierwszą firmą.

Jakieś 10 minut później ktoś do mnie dzwoni z brytyjskiego numeru. Pani prezes przeprasza, że zawraca głowę, ale przypomniała sobie, że nie spytała mnie o jeszcze jedną rzecz - kiedy mogę zacząć. Odpowiedziałam, że 1 sierpnia (co już podałam zarówno w formularzu aplikacyjnym, jak i podczas rozmowy z rekruterem oraz pracownikiem biura). W tym momencie pani prezes dostała wścieku i zaczęła na mnie krzyczeć. Że to jest "unacceptable", przecież mamy dopiero maj, ile ona ma czekać, ona potrzebuje już. Jakbym nagle rozmawiała z inną osobą. Tłumaczę, że nie mogę od obecnego pracodawcy odejść z dnia na dzień, obowiązuje mnie okres wypowiedzenia. "Ale chyba możesz sobie załatwić, żeby cię wcześniej puścili? Czy jest to dla ciebie za trudne?!" Odpowiadam, że owszem, mogę spróbować, ale takie rozmowy odbywa się dopiero mając podpisaną umowę o pracę w nowym miejscu, a nie na etapie rekrutacji, bo odejść, zwłaszcza wcześniej, trzeba mieć dokąd. Coś odburknęła i się rozłączyła.

Co za szczęście, że odkryła się tak wcześnie i oszczędziła mi czasu dalszej rekrutacji. Jeżeli pozwala sobie na krzyk na kandydata, to mogę sobie wyobrazić, jak traktuje pracowników, kiedy tylko coś pójdzie nie po jej myśli. Często spotykałam się z tym, że kobiety na bardzo wysokich stanowiskach były mega agresywne, tutaj zanosiło się, że ta pani będzie miłym wyjątkiem, ale nie. Chwała niebiosom, że dowiedziałam się tego na tym etapie, a nie po podpisaniu umowy i rozpoczęciu pracy.

Numer 3 - tutaj zbiorczo. Dostaję sporo ofert od różnych rekruterów, którzy znaleźli mnie na LinkedIn i przysyłają oferty z opisem stanowisk i prośbą o kontakt, jeśli będę zainteresowana. Jeśli oferta brzmi ciekawie, natychmiast oddzwaniam, i co? Za każdym razem słyszę, że nieaktualne, że stanowisko jest już dawno obsadzone. To skoro stanowisko jest obsadzone, po co wypisują do ludzi i zawracają głowę?

Rekrutacja

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (123)

#91283

przez ~shopassistent ·
| Do ulubionych
Dodam jeszcze jedną historię o pracy w sklepie odzieżowym.

Oczywiście, o zachowaniu klientów. Był to sklep spod szyldu taniej sieciówki, w tamtych czasach na wyprzedażach ceny zaczynały się od 5zł. Był koniec sierpnia, mnóstwo przecenionych letnich rzeczy, w tym strojów kąpielowych. Jak może wiecie, a może nie, stroje kąpielowe damskie mają na majtkach przyklejoną plastikową "podpaskę", która ma na celu zachowanie jako takiej higieny, gdyż mimo, że jest zakaz przymierzania bielizny na gołe części intymne, wiele klientek to robi.

Ogarniam sobie standardowy wyprzedażowy burdel, gdzie ludzie rzucają niechciane ciuchy byle gdzie i widzę jak jedna z klientek bierze kilka strojów kąpielowych i ze wszystkich odkleja te podpaski. Podchodzę, zagaduję, że nie wolno itd, a ta mi wypala:
- Ja psze pani muszę, bo jak przymierzam te stroje, to mnie ten plastik w c*pę pije!

sklep

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (85)

#91276

przez ~BeznickuOo ·
| Do ulubionych
Na jakimś portalu czytałam historię dziewczyny, która miała unikatową kolekcję Harry'ego Pottera i matka pod jej nieobecność oddała książki w prezencie jakiemuś dziecku.

Za czasów sprzed Neostrady jeszcze, mieszkając na wsi, dostawałam katalog z książkami. Wybieraliśmy jakieś pozycje, potem opłata itp. Większość książek trafiała do mnie na półkę. I większość szła jako prezent. Bo mój ojciec, zamiast kupić coś, kazał oddawać jakąś książkę.

Jak byłam młodsza, stwierdził, że ja i moje rodzeństwo nie potrzebujemy pluszaków i kazał nam je spakować i oddać dzieciom kolegi.

U was też tak było? Niby wasze ale nie do końca?

Dzieciństwo

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (103)

#91281

przez ~shopassistent ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w sklepie odzieżowym w galerii handlowej, ale dziś taka, która utkwiła mi mocno w pamięci i często ją przytaczam, gdy ktoś mnie pyta czy nie chciałabym wrócić do pracy w handlu.

Nie, nie chciałabym, a jednym z powodów są tego typu klienci.
Do sklepu często przychodziła kobieta 25-30 lat, kupowała rzeczy za kilka stów, a w dozwolonym terminie większość oddawała. Standardowo sprawdzano stan rzeczy i metki. Czasem rzeczy były przybrudzone lub lekko śmierdzące, ale polityka firmy nakazywała także takie rzeczy przyjmować, bo takie wady mogą powstać już w sklepie podczas przymierzenia. Wszyscy pracownicy przypuszczali, że kobieta zwyczajnie wypożycza sobie rzeczy, ponosi raz i oddaje. Jako szeregowi pracownicy nie mogliśmy z tym zrobić, bo kierownictwo wolało to tolerować niż narazić się na negatywne opinie.

Pewnego dnia, gdy byłam na sklepie wezwała mnie koleżanka z kasy, abym przyjęła zwrot. Jest i nasza stała klientka.
Standardowo przeprowadzam procedurę i sprawdzam pobieżnie rzeczy, w tym jasne szorty. Zamieram. Spodenki są kolokwialnie mówiąc obsrane. Patrzę na klientkę, ona na mnie i wypala:
- No co? Takie już kupiłam! W domu zauważyłam!
Wybaczcie, ale... tego nie dało się nie zauważyć. To nie była draska. To była wielka brązowa plama na pół dupy. Na jasnym, prawie białym kolorze.

Powiem szczerze, zgłupiałam, postanowiłam zadzwonić do kierowniczki. Znałam politykę firmy, ale to już była gruba przesada. Kierowniczka powiedziała, żebym te spodnie odłożyła i poprosiła, aby klientka przyszła następnego dnia,gdy ona będzie na zmianie.
Klientka oczywiście wykłócała się, że ona nie ma czasu, że w ogóle wstyd takie gacie sprzedać i jeszcze powinna nas oskarżyć za sprzedawanie takiego, nomen omen, gówna.

Niemniej przyszła następnego dnia. Od progu zaczęła się wydzierać na personel, że to skandal, że ona musi znowu przychodzić i wykłócać się o pieniądze.
Kierowniczka z nią porozmawiała i finalnie oddała kasę. Laska wyszła z satysfkacją i głupim uśmieszkiem. Nadal kontynuowała swój proceder.
Nie wiem, co jest gorsze - że ludzie robią takie rzeczy, czy, że w imię nie wiadomo czego sklepy na to pozwalają.

sklep

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (86)

#91280

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Co się właśnie odwaliło, to ja nie wiem...

Byłem właśnie dzisiaj na imprezie plenerowej w moim miasteczku. Muzyka na żywo, budki z piwem, kiełbasy i szaszłyki z grilla, takie tam, jak to na tego typu imprezach. Po kilku piwach przycisnęło mnie na pęcherz i odkryłem wówczas, że mądre głowy odpowiedzialne za organizację tej imprezy uznały, że 5 toi-toi'ów na kilka tysięcy osób w zupełności wystarczy. Efektem były kilkusetmetrowe kolejki. Żeby było śmieszniej, za luksus ten trzeba było jeszcze zapłacić, bo sralnio-szczalni owej pilnował rasowy dziadek klozetowy, który domagał się opłat. Nawet bym zapłacił, ale nie będę stał godzinę w kolejce żeby spuścić jaszczura ze sznura, zwłaszcza że zbyt długie wstrzymywanie moczu jest niezdrowe. Jesteśmy wszakże w parku, więc udałem się między drzewa, wyciągnąłem ptaka i robię swoje. Wtem słyszę krzyki:

- Co to k*** ma być?! Nie ma takiego szczania! Czekaj w kolejce i płać jak wszyscy!

Niewiarygodne, ale to dziadek klozetowy we własnej osobie przybiegł tu za mną, by skarcić mnie za nielegalne odlewanie się pod drzewem.
Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy w tej sytuacji i którą natychmiast ubrałem w słowa, była:

- Co ty, pe***em jesteś, że przyszedłeś mi się na fujarę gapić?

Na takie dictum dziadek się wnerwił i rzucił się z pięściami. Uchyliłem się przed ciosem i skontrowałem w szczękę, nie za mocno, żeby nie zrobić krzywdy, ale żeby się opamiętał. Zaznaczam, że cały czas lewą ręką trzymałem pytonga i oddawałem mocz. Dziadyga, wyraźnie zszokowany, trzymając się za ryj, zrezygnował z dalszych ataków. Obrzucił mnie jedynie inwektywami oraz groźbami, po czym wrócił pilnować swojego zaszczanego biznesu.

A to wszystko z powodu głupiej złotówki, którą chętnie bym mu zapłacił za tego toi-toi'a, gdyby tylko nie trzeba było do niego stać godzinę w kolejce.

impreza dziadek klozetowy

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (125)

#91243

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdy pisałam poprzednią historie, przypomniała mi się sytuacja z zeszłego miesiąca. Mnie tam akurat to rozśmieszyło, ale owszem, to jest piekielne.

Jestem zatrudniona przez MOPS na umowę-zlecenie jako asystent osoby niepełnosprawnej. Wypłata przychodzi z MOPS-u i tak też skrótowo to określamy razem ze znajomą, która również pracuje jako asystent - kasa z MOPS-u. Informujemy się nawzajem, czy pieniądze już wpłynęły, tzn. częściej ja ją, niż ona mnie - mój bank szybciej księguje ten wpływ, zazwyczaj mam pieniądze tak z pół godziny do godziny wcześniej niż ona.

Jadę autobusem komunikacji miejskiej, telefon mi zabrzęczał, o, jest kasa. Na razie zwrot za taksówki, wypłata będzie albo trochę później, albo jutro (to są dwa oddzielne przelewy). Ponieważ nie bardzo miałam jak napisać wiadomości (tłok w autobusie i jedna ręka była mi potrzebna do utrzymania równowagi), a mam gdzieś zakodowane "zawiadomić Magdę o kasie", to dzwonię i rzucam w słuchawkę:

- No cześć Magda, przyszła kasa z MOPS-u, na razie zwrot kosztów za taksówki, jadę to wydać.

Po czym nasłuchałam się kąśliwych komentarzy o patologii żyjącej z zasiłków mopsowskich "no patrz pani, nawet już im za taksówki płacą!".

Nie wiesz, nie znasz sytuacji - nie oceniaj.

relacje_miedzyludzkie

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (147)

#91269

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko o tym, jak młoda dziewczyna, może ze stresu lub braku doświadczenia, jest piekielna sama dla siebie.

Sezon komunijny, ja matka chrzestna, chcę wyglądać na imprezie jak człowiek. Idę po nowe buty. Wyboru wielkiego nie mam, idę do sieciówki, przymierzam, pasują, biorę! Idę do kasy, na pudełku cena 89,99 zł. Zaglądam do portfela, z ulgą stwierdzam, że mam 90 zł w drobnych banknotach, a nie 100 czy 200; daję ekspedientce 50 zł, 20 zł i dwa razy 10 zł. Prosty rachunek, należy mi się 1 grosz reszty.

Młodziutka ekspedientka przeliczyła kilka razy te pieniądze i wydała mi 10 zł i 1 grosz. Zapytałam dla pewności, czy cena to 89,99, bo przecież mogłam dostać magicznie jakiś rabat, ale nie, potwierdza, że 89,99 i patrzy na mnie dziwnie, czego od niej chcę. W końcu zauważyła swój błąd i 10 zł zabrała, a ja swój grosik.

Mnie tam nie kręci takie "zdobyczne" 10 zł, ale wiem z obserwacji, że nie jedna osoba wzięłaby tą resztę bez słowa i wyszła. Miałam już podobną sytuację z większą kwotą i osoba, która stała następna w kolejce powiedziała: trzeba było brać! Dziewczyna z twarzy wyglądała na jakieś 20 lat i stres na poziomie sapera przy bombie. Może to był jej pierwszy dzień w pracy, może ma piekielną kierowniczkę. Jeśli myliła się tak wcześniej, to z wypłaty może jej wiele nie zostać.

Bądźcie wyrozumiali dla kasjerów.

Sklep obuwniczy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (146)

#91257

przez ~Kicovar46 ·
| Do ulubionych
Historia z głównej o tym jak rodzina nie może przyjechać do autorki i jej męża, a oni w drugą stronę to powinni, przypomniała mi o moich przygodach z dziwnie zmieniająca się odległością.

Od domu rodzinnego dzieli mnie 350 kilometrów. Z mężem jesteśmy z jednego miasta, a co więcej, nasze rodzinne mieszkania dzieli 800 metrów. Gdy zaczęliśmy się spotykać, jeszcze za czasów licealnych, naturalnym wydawało się nam, że on mieszka u siebie, ja u siebie. Jednak gdy poszliśmy razem na studia, co wiązało się ze wspólnym mieszkaniem, to podejście przestało być naturalne, a gdy przeszliśmy już w etap poważnego związku, śmieszne i zupełnie zbędne.

Jednocześnie ani u moich rodziców, ani u teściów nie było warunków, abyśmy mogli przemieszkać tam chociaż weekend. W szczególności, że podróżował z nami nasz kot, który zwykle trafiał ze mną do moich rodziców. I tak oto mając 27 lat, będąc od roku w narzeczeńskim stanie związku, na wszelkie święta, majówki, czy dłuższe okazje, ja mieszkałam u swoich rodziców na 48 M2 (trzy osoby i trzy koty), a mój narzeczony u swoich rodziców (tu metraż większy 55m2- 3 osoby i okazyjnie wnuki, bo brat miał dwójkę dzieci, które przejęły pokój mojego lubego).

Niestety nasz kot nie robi się młodszy, a nie znosi najlepiej jazdy samochodem. Musieliśmy go faszerować lekami na uspokojenie, żeby przesypiał trasę. Jednak gdy osiągnął wiek 12 lat, a nam w głowie pojawiły się plany rozbudowania rodziny o dziecko, stwierdziliśmy, że naszą rodzinę trzeba oduczyć przyjeżdżania do nich.

Nasz pierwszy bunt przypadł na wigilię. Jesteśmy ze sobą od 12 lat, a jeszcze nigdy nie spędziliśmy razem wigilii. Dzięki coronawirusowi udało nam się to zrobić z Wielkanocą. Co więcej, w ubiegłą wigilię mojemu lubemu przypadł dyżur (nie jest lekarzem etc, ale musi być do dyspozycji tego dnia). Padło, że tym razem rodzice mają przyjechać do nas. Mamy dosłownie obok siebie zwierzolubny hotel w dobrym standardzie, a nasz salon to 40m2 (zlikwidowaliśmy garderobę na jego poszerzenie). Spokojnie można się ugościć. Moi rodzice najpierw nie chcieli przyjechać, bo koty, ale udało im się załatwić opiekę. Teściowie za to nie przyjechali, bo... nie mogą zostawić drugiego syna samego w święta. Drugi syn jest 10 lat starszy od mojego męża, ma żonę i swoich teściów, którzy mają wypasioną chatę. I oczywiście padło nieśmiertelne "bo do was jest daleko i trzeba autem jechać".

Zapytaliśmy się w takim razie jakim cudem my tę wyprawę w ich uznaniu mamy mieć co drugi weekend, o co nam suszyli głowę, gdy przyjeżdżaliśmy raz w miesiącu na jedną nockę. Jesteśmy młodsi. Na co odparliśmy, że owszem, ale pracujemy więcej, a teściowa jest już na emeryturze. Ponownie padło auto, gdzie nasze jest podobno lepsze i bardziej komfortowe. Mamy 8 letnie auto, a i nawet aby się do nas dostać z rodzinnej miejscowości go nie potrzeba, bo jest pociąg intercity bezpośredni. W końcu my się ich zapytaliśmy, czy myślą, że jeśli urodzi nam się dziecko, będziemy z nim do nich przyjeżdżać? Odparli, że owszem.

Mąż już chciał odpuścić, ale ja się zdenerwowałam. Zapytałam się:
-To w takim razie będzie mieszkać u mnie czy u was? I tu i tu nie ma miejsca na głupie łóżeczko turystyczne, a co dopiero na wózek, czy zabawki.
-Będziecie mieć stary pokój Tomka (tj. męża) do dyspozycji.
-Ten pokój ma 7 M2 i poza POJEDYNCZYM łóżkiem nic się tu nie zmieści przez te szafy!
-To wtedy ty będziesz spała u swoich rodziców, a w razie czego przychodziła, bo jest blisko. - padło od teściowej, a ja myślałam, że się przesłyszałam.
-Sugeruje mi Pani, że na każde karmienie miałabym biegać 800 metrów z jednego bloku do drugiego, bo wam będzie ciężko wnuka odwiedzić?
-No a jakie jest inne wyjście, jak hotelu u nas nie ma.
-Jest, ruszenie tyłka i odwiedzenie nas chociaż raz na naszym mieszkaniu, gdzie jest do dyspozycji duży salon, sypialnia, gabinet, a jak coś to hotel dosłownie po drugiej stronie ulicy?

Jak dobrze, że rozmawialiśmy przez telefon i oni się po prostu rozłączyli. Stwierdziliśmy z mężem wtedy, że nie damy się już więcej stresować i to będą nasze pierwsze wspólne święta. Moi rodzice przyjechali, teściowie zostali na miejscu i byli szczerze zdziwieni, że moi rodzice na ten układ poszli. Potem jednak dodali, że jestem jedynaczką i pewnie ich postawiłam pod ścianą.

Na Wielkanoc ponowiliśmy zaproszenie. Moi rodzice tym razem nie skorzystali, stwierdzili, że zobaczymy się w końcu tydzień szybciej (musiałam do nich przyjechać na kilka dni, aby ogarnąć papierkologię). Ku naszemu zdziwieniu przyjechali teściowie, którzy od progu zaczęli narzekać na korki, hotel, nasze warunki mieszkaniowe (cytując: jak można w takiej szarości siedzieć non stop, depresji człowiek dostanie!). Całe święta zamiast cieszyć się z pogody oraz atrakcji, w tym zwiedzania muzeum, które podobno teściowa bardzo chciała zobaczyć jak była młodsza, narzekali na wszystko. Ich wizyta zmęczyła nas bardziej niż praca.

Jak myślicie z jakim zapytaniem (albo raczej rozkazem) dostaliśmy telefon przed majówką? Oczywiście dobrze trafiliście - KIEDY przyjeżdżamy, bo muszą zakupy zrobić. Na informację, że odpuszczamy, bo byliśmy u nich dwa weekendy wcześniej, obrazili się.

rodzina

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (151)

#91266

przez ~marena ·
| Do ulubionych
Apropos historii Cranberry o nieuprzejmym kelnerze.

Wylądowałam kiedyś na lokalnym hejted. Za co? Opisuję poniżej.
W okolicy naszego miasteczka jest bardzo popularna restauracja, słynie z dobrego jedzenia i przyjemnej atmosfery, jest więc oblegana, szczególnie w weekendy. Rzadko tam bywamy z rodziną, ale zawsze byliśmy zadowoleni, więc postanowiliśmy zarezerwować tam stolik na 4 osoby z okazji urodzin starszej córki.

Uzgadnialiśmy się wszystko z właścicielką osobiście. Słowem - rezerwacja na 14 na sobotę, 4 osoby, zapytaliśmy jak wyglądała by sprawa z niewielkim tortem dla naszej 4 - czy można u nich zamówić albo czy możemy przynieść własny i za opłatą poprosić o podanie i pokrojenie go. Właścicielka powiedziała, że oni nie oferują takich rzeczy, ale możemy przynieść swój i podadzą go po obiedzie bez żadnych opłat.

Jesteśmy więc w restauracji w sobotę o 13:50. Poinformowaliśmy kelnera, że mamy rezerwację, na co usłyszeliśmy nieuprzejme:
- a już jest 14? No chyba nie - po czym odwrócił się na pięcie i po prostu zostawił nas w drzwiach. Poczekaliśmy więc do 14 na dworze, znów się przypominamy i słyszymy znów nieuprzejme:
- No dobrze, moment!

Restauracja wypchana po brzegi. Nadal stoimy przy drzwiach kolejne kilka minut. Po tym czasie wyszła do nas inna kelnerka i tłumaczy, że ogólnie trochę głupia sprawa, bo ktoś posadził przy naszym stoliku innych gości, licząc, że szybko zjedzą, no, ale nie wyszło, bo ci ludzie nadal konsumują. Zaproponowano nam zajęcie miejsca na dworze, zamówienie napojów i poczekanie na stolik w środku. Co zrobić - zgodziliśmy się, pogoda nienajgorsza, nie ma tragedii. Kolejne 15 minut czekamy aż ktoś nam poda karty i przyjmie zamówienie na napoje. Gdy podeszła kelnerka, poprosiłam ją o zabranie torcika do kuchni. Kelnerka łypnęła na mnie złowrogo i zapytała, dlaczego przychodzimy z własnym ciastem i że to wbrew zasadom. Wyjaśniam, że jest to uzgodnione z szefową, kelnerka stwierdza nieufnie, że musi dopytać. Po chwili zabrała to ciasto bez żadnego komentarza. Napoje dostaliśmy, poinformowaliśmy, że wolelibyśmy zjeść w środku, więc poczekamy aż zwolni się nasz stolik nim zamówimy.

W międzyczasie widzimy, że przychodzą kolejni goście, którzy dostają miejsca w środku, a my nadal na dworze. Krótko przed 15 mąż przypomniał, że nadal czekamy na stolik. Kelnerka ma ewidentnie przerażenie w oczach, sugerujące, że zapomniała o tym, że mamy się przesiąść. Po chwili jednak woła nas do środka i sadza przy maleńkim dwuosiowym stoliku z dostawionymi krzesłami. Tu już mną zatelepało i zapytałam czy to żart - przy żadnym z tych małych stoliczków nie siedziały 4 osoby. Ona tłumaczy, że mieli zapisane, że dwójka dorosłych i dwójka dzieci, więc mały powinien wystarczyć. Córki mają 12 i 15 lat, o czym właścicielka wiedziała.

Nie odpuściłam i powiedziałam, że prosimy o normalny stolik na 4 osoby, a nie wykombinowany naprędce stoliczek w przejściu. Finalnie o 15:20 dostaliśmy normalny stolik i zamówiliśmy jedzenie. Nawet ciężko to skomentować w jaki sposób podano nam je podano. Dziewczyny zamówiły makarony, które pojawiły się ekspresowo, gdy już kończyły jeść ja dostałam swoją porcję, a mąż czekał dokładnie godzinę na swoje jedzenie. To tyle z rodzinnego obiadu.

Naprawdę zniesmaczeni postanowiliśmy chociaż ten tort zjeść razem i spędzić resztę po południa gdzie indziej. Poprosiliśmy kelnerkę o podanie nam go. Co zrobiła kelnerka? Przyniosła nam niepokrojony tort w pudełku z cukierni. Bez talerzyków i widelczyków oczywiście. Tu już naprawdę nie wytrzymałam. Zapytałam jej, czy to jest jakiś żart. Dziewczyna kompletnie nie zrozumiała, o co mi chodzi. Stwierdziła, że oni nie podają na miejscu jedzenia z innych miejsc i w ogóle co to za zwyczaje, żeby się czegoś takiego domagać. Zapytałam, czy na miejscu jest szefowa. A no nie ma, poprosiłam więc o rozmowę z jakimkolwiek przełożonym, który powinien mieć kontrolę nad tym, co się tu odwala. Przyszedł jakiś młody chłopak, wyłuszczyłam mu wszystkie moje pretensje. Chłopak kiwał ze zrozumieniem głową, po czym stwierdził, że no cóż, mamy sobotę, duży ruch, a my jesteśmy klientami problematycznymi, oni w zasadzie to nie serwują ciast klientów, a poza tym wiadomo, że jak zamawia się makaron, mięso z grilla i sałatkę to nie da się tego podać w tym samym czasie. Ponadto przyszliśmy za wcześnie, kazaliśmy sobie zmienić stolik i powinniśmy mieć świadomość, że to są duże wymagania i trzeba zrozumieć, że czasem przy dużym ruchu nie da się im sprostać.

Wygarnęłam mu. Głośno, nerwowo. Bez wulgaryzmów, ale dałam dosadnie do zrozumienia, że coś takiego nie ma prawa mieć miejsca w dobrej restauracji szanującej klienta. Z jego strony - zero refleksji, przeprosin, jakiegokolwiek zrozumienia dlaczego ta sytuacja była dla nas nieprzyjemna, tylko:
- Dobrze, to ja podam rachunek, bo rozumiem, że już chcą państwo wyjść.

Na rachunku opłata za rezerwację - ponownie proszę kelnerkę o przywołanie tego chłopaka. Mówię, że nie zapłacimy za rezerwację, bo po pierwsze nikt nas nie poinformował, że rezerwacja jest płatna, bo drugie dostaliśmy stolik ponad godzinę po godzinie rezerwacji. Gość zrezygnowany stwierdza, że on nie ma siły się ze mną awanturować i grzecznościowo tę opłatę odpuści. Zapłaciliśmy i wyszliśmy zniesmaczeni.

Parę dni później ktoś opublikował na lokalnym hejted post o hejcie na "awanturującą się Karen w restauracji takiej a takiej, która przylazła z własnym ciastem i żaden stolik jej nie pasował. Kobieto, nie jesteś pępkiem świata, nawet napiwku dziewczynom nie zostawiłaś, a zachowywałaś się, jakby wszyscy mieli wokół ciebie skakać". Uważałam, że nie mam się czego wstydzić i opisałam sytuację w komentarzu z mojej strony, dziękując za pozdrowienia.

I nagle okazało się, że w tej cudownej, renomowanej restauracji takie akcje są na porządku dziennym, a w komentarzach wiele osób podzieliło się swoimi nieprzyjemnym doświadczeniami.
Ale i restauracja i właścicielka mają swoich wiernych fanów. Widać to po tym, że jak tylko na ich profilu na Facebooku pojawiły się negatywny komentarz, jego autor natychmiast zostaje zmieszany z błotem.

Nawet nie wiem, jak to skomentować.

gastronomia

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (175)

#91274

przez ~Cherryll77 ·
| Do ulubionych
Jak już o złych kobietach mowa- historia brata mojego męża, dajmy na to Janka, idealnie wpisuje się w ten kanon.

Brat ten ma 35 lat. Jest od 4 lat po rozwodzie. Jego małżeństwo nie było szczęśliwe, bo bardzo szybko po narodzinach syna, okazało się, że dziecko to nie zabawka, którą można postawić na półkę i wymaga zaangażowania ze strony obojga rodziców. I szczegółów nie znam, ale Janek nie widział problemu w tym, aby wyjść na imprezę gdy syn ząbkował, czy wrócić sztok pijany po pracy, bo były imieniny jego kolegi. Zmiana pieluch, czy karmienie, były poniżej jego godności, bo to sprawa kobiety. I gdy jego żona miała pod opieką dom, dziecko, pracowała zawodowo w pewnym momencie powiedziała dość i złożyła pozew o rozwód. Janek nadal ma prawa rodzicielskie, mimo że na rozprawie powiedział, że on nie ma warunków na dziecko i nie chce się nim na stałe zajmować. Po rozprawie powiedział, że bękart pewnie nie jest jego i on nie ma zamiaru się w niego angażować. Rzekomy bękart bez badań genetycznych jest jego- kropka w kropkę jego kopia z dzieciństwa.

Częściej to dziecko widzę ja z moim, niż jego własny ojciec. Ale Jankowi to nie przeszkadza, że dziecko widzi dosłownie od święta.

Od czasu rozwodu Janek nie miał szczęścia w miłości. Kobiety bardzo szybko się na nim poznawały, a opinia o pozostawieniu dziecka, jak to w małym mieście, szybko się rozeszła u potencjalnych kandydatek. Bardzo sprawnie otrzymał łatkę lovelasa na jeden raz, bo co mu trzeba przyznać, jest bardzo przystojny i gdy chce, potrafi bardzo dobrze bajerować. Jednak przygody na jeden raz również się rozniosły i tym sposobem kobiety w jego wieku zaczęły go unikać.

Próbował więc swoich szans u młodszych. A przyznajmy szczerze, dla 20 latki, facet z dzieckiem, po rozwodzie, bez mieszkania (mieszka u teściów na kanapie mimo że stać go na wynajem- teściowie niestety nie potrafią go wygonić, bo Janek ma podobno depresję...), nie jest atrakcyjną opcją do związku. Mało która wykazywała chęć randek.

I tym sposobem przechodzimy do podsumowania Janka. Zaczął w każdej kobiecie widzieć pannę lekkich obyczajów i jak to określa wampiry męskości. O mnie wyraził się, że jestem facetem w ciele baby, bo uwaga- pracuję na budowie. Mój kazał mu wtedy przeprosić i udać się bardzo szybko w nieokreślonym kierunku. Parę razy już sugerował, że ja na pewno się puszczam i wykorzystam Mojego do zrobienia dziecka i okradania go z pieniędzy. Jest tak egoistyczny, że kompletnie go nie interesuje, że oboje pragniemy z moim dziecka, ale coś nam nie wychodzi i jesteśmy w trakcie diagnostyki. Takie komentarze bolą więc podwójnie.

Coraz bardziej udziela się w mediach społecznościowych. Kojarzycie wszelkie zmyślone historię na portalach typu planeta, Onet, czy inne tego typu listy do redakcji? Gdy odnoszą się do relacji damsko męskich komentuje je w najbardziej ordynarny sposób jaki jest możliwy. Od słów, że prawdziwych kobiet już nie ma, bo feministki wyprały im mózg, po to że laski pragną tylko jednego- jego pieniędzy.

Próbowaliśmy rozmawiać z teściami, żeby w końcu zmotywowali go do wyprowadzki, bo dopóki on u nich mieszka, nie mamy opcji normalnych odwiedzin. Teściowie mają jednak wyrzuty sumienia, bo Janek ma depresję i to przez nich. Janek rzecz jasna nie był u żadnego lekarza, sam się zdiagnozował, a za swoje problemy w związku, oskarża rodziców, bo... rozwiedli się, gdy miał 7 lat. A potem do siebie wrócili gdy miał 8. Nie wiem co im nawkładał do głowy, ale taka manipulacja jest co najmniej podła. Oczywiście gdy proponowaliśmy Jankowi terapię, odmawiał, bo on nie będzie tracił pieniędzy, skoro w internecie wszystko jest jasno napisane.

Nie chcę być złym prorokiem, ale chyba wkrótce jeśli nie zmądrzeje, zestarzeje się samotnie.

brat

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (133)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni